WIERZE UFAM MIŁUJĘ

„W KAŻDEJ CHWILI MEGO ŻYCIA WIERZĘ, UFAM, MIŁUJĘ” — ZOFIA KOSSAK-SZCZUCKA

  • Słowo Boże na dziś

  • NIC TAK NIE JEST POTRZEBNE CZŁOWIEKOWI JAK MIŁOSIERDZIE BOŻE – św. Jan Paweł II

  • Okaż mi Boże Miłosierdzie

  • JEZU UFAM TOBIE W RADOŚCI, JEZU UFAM TOBIE W SMUTKU, W OGÓLE JEZU UFAM TOBIE.

  • Jeśli umrzesz, zanim umrzesz, to nie umrzesz, kiedy umrzesz.

  • Wspólnota Sióstr Służebnic Bożego Miłosierdzia

  • WIELKI POST

  • Rozważanie Drogi Krzyżowej

  • Historia obrazu Jezusa Miłosiernego

  • WIARA TO NIE NAUKA. WIARA TO DARMO DANA ŁASKA. KTO JEJ NIE MA, TEGO DUSZA WYJE Z BÓLU SZUKAJĄC NAUKOWEGO UZASADNIENIA; ZA LUB PRZECIW.

  • Nie wstydź się Jezusa

  • SŁOWO BOŻE

  • Tak mówi Amen

  • Książki (e-book)

  • TV TRWAM

  • NIEPOKALANÓW

  • BIBLIOTEKA W INTERNECIE

  • MODLITWA SERCA

  • DOBRE MEDIA

  • Biblioteki cyfrowe

  • Religia

  • Filmy religijne

  • Muzyka religijna

  • Portal DEON.PL

  • Polonia Christiana

  • Muzyka

  • Dobre uczynki w sieci

  • OJCIEC PIO

  • Św. FAUSTYNA

  • Jan Paweł II

  • Ks. Piotr Pawlukiewicz

  • Matka Boża Ostrobramska

  • Moje Wilno i Wileńszczyzna

  • Pielgrzymka Suwałki – Wilno

  • Zespół Turgielanka

  • Polacy na Syberii

  • SYLWETKI

  • ŚWIADECTWA

  • bEZ sLOGANU2‏

  • Teologia dla prostaczków

  • Wspomnienia

  • Moja mała Ojczyzna

  • Zofia Kossak

  • Edith Piaf

  • Podróże

  • Czasopisma

  • Zdrowie i kondyncja

  • Znalezione w sieci

  • Nieokrzesane myśli

  • W KAŻDEJ CHWILI MOJEGO ŻYCIA WIERZĘ, UFAM, MIŁUJĘ.

  • Prezydent Lech Kaczyński

  • PODRÓŻE

  • Pociąga mnie wiedza, ale tylko ta, która jest drogą. Wiedza jest czymś wspaniałym, ale nie jest najważniejsza. W życiu człowieka najważniejszym jest miłość – prof. Anna Świderkówna

  • Tagi wpisów

    A.Zybertowicz A.Świderkówna Anna German Bł.K. Emmerich Bł. KS. JERZY Bł.M.Sopoćko Dąbrowica Duża Edith Piaf Jan Pospieszalski Jarosław Marek Rymkiewicz kard.Stefan Wyszyński Kardynał H. Gulbinowicz Kijowiec Kodeń Koniuchy ks.A.Skwarczyński Ks.Tymoteusz M.Rymkiewiecz Prof.Kieżun tv media W.Cejrowski Z.Gilowska Z.Kossak Z.Krasnodębski Św.M. Kolbe Żołnierze wyklęci
  • Cytat na dziś

    Dostęp do internetu ujawnia niewyobrażalne pokłady ludzkiej głupoty.

Archive for 26 lipca, 2011

Radio Rodzina

Posted by tadeo w dniu 26 lipca 2011

http://www.radiorodzina.pl/

Posted in Radio w internecie | Leave a Comment »

LIST OTWARTY Pisarzy Polskich i Dziennikarzy w związku z orzeczeniem sądu w sprawie Jarosława Marka Rymkiewicza

Posted by tadeo w dniu 26 lipca 2011

Panowie spokojnieFot. wPolityce.pl

LIST OTWARTY Pisarzy Polskich i Dziennikarzy do Ministra Sprawiedliwości RP

w związku z orzeczeniem sądu w sprawie Jarosława Marka Rymkiewicza

Jesteśmy w najwyższym stopniu zaniepokojeni i wstrząśnięci powrotem sądownictwa niepodległej Polski do praktyk z niechlubnej przeszłości, kiedy to wyrokiem sądu zamykało się usta tym, którzy odważyli się głośno wyrażać swoje przekonania. Drastycznym tego przykładem jest  wyrok wydany w dniu 21 lipca b.r., skazujący jednego spośród nas, wybitnego pisarza polskiego,  prof. Jarosława Marka Rymkiewicza, za wyrażone przez niego poglądy i oceny na temat zjawisk towarzyszących życiu społecznemu i politycznemu w Polsce.

Tego rodzaju praktyka sądownicza prowadzi do tłumienia publicznej wymiany myśli i jakiejkolwiek krytyki ze strony opozycji, do kneblowania ust, do dyktatury rodem z dzisiejszej Białorusi.

Jeśli nie będziemy reagować na takie praktyki, wkrótce każdy z nas za swoje poglądy i przekonania oskarżony być może pod pozorem naruszenia dobrego imienia jakiegoś prominenta, gazety czy instytucji i stanąć przed sądem, który wyrokować będzie o poprawności myślenia.

Żywotnym obowiązkiem Pisarzy Polskich i Dziennikarzy, bez względu na indywidualne przekonania i sympatie polityczne każdego z nas, jest obrona wolności słowa, obrona demokracji, bo bez tych dwu podstawowych wartości w dzisiejszym świecie literatura nie może się rozwijać i media prawidłowo funkcjonować. Wolne słowo i myśl wolna dla pisarza oraz dążenie do poznania prawdy dla dziennikarza to wartości najwyższe. Dlatego protestujemy i zawsze będziemy protestować przeciwko ich naruszaniu.

Warszawa, dnia 22 lipca 2011 roku

List podpisali:

Teresa Bochwic

Tomasz Burek

Grzegorz Eberhardt

Jerzy Górzański

Wacław Holewiński

Krzysztof Karasek

Michał Karnowski

Krzysztof Kłopotowski

Janusz Krasiński

Wojciech Ligęza

Grzegorz Łatuszyński

Marek Ławrynowicz

Krzysztof Masłoń

Elżbieta Morawiec

Piotr Müldner-Nieckowski

Andrzej Nowak

Jadwiga Nowak

Marek Nowakowski

Janusz Odrowąż-Pieniążek

Joanna Siedlecka

Krzysztof Skowroński

Henryk Skwarczyński

ks. Jan Sochoń

Marek Sołtysik

Barbara Stanisławczyk

Zbigniew Taranienko

Maciej Urbanowski

Barbara Wachowicz

Piotr Wojciechowski

Marcin Wolski

Apelujemy o dalsze podpisy wspierające akcję obrony Pisarza przed haniebnym Jego upokarzaniem oraz akcję obrony wolnego słowa, apelujemy o podpisy wspierające obronę demokracji w Polsce.

Środowiskowa Grupa Inicjatywna

http://wpolityce.pl./view/15555/LIST_OTWARTY_Pisarzy_Polskich_i_Dziennikarzy_w_zwiazku_z_orzeczeniem_sadu_w_sprawie_Jaroslawa_Marka_Rymkiewicza.html

Posted in Polityka i aktualności | Otagowane: | Leave a Comment »

Znalezione w sieci

Posted by tadeo w dniu 26 lipca 2011

ZAISTE GŁUPI TO KRAJ GDZIE SĄDZĄ TYCH,

KTÓRZY ŚCIGALI ZŁODZIEI I BANDYTÓW.

Posted in Znalezione w sieci | Leave a Comment »

Chińska draka Michała Tuska

Posted by tadeo w dniu 26 lipca 2011

Michał Tusk, syn premiera Donalda Tuska, gościł kilka dni w Chinach nie tylko zapieniądze PKP, ale też na koszt przedsiębiorstwa budującego do niedawna w Polsce autostradę A-2. Natomiast firma brata prezesa PKP, który zabrał Tuska do Chin, wykonuje prace energetyczne i telekomunikacyjne na tej samej autostradzie. Poniżej tekstu Wirtualna Polska prezentuje wyjaśnienie Michała Tuska.

W grudniu 2010 r. media ujawniły skandal związany z wyjazdem do Chin Michała Tuska. Syn premiera Donalda Tuska został zabrany wraz z oficjalną delegacją na Światowy Kongres Kolei Dużych Prędkości. Za przelot zapłaciła spółka PKP S.A. Na miejscu pobyt Tuska juniora opłacili chińscy organizatorzy imprezy.

Z informacji, do których dotarła „Gazeta Polska”, wynika, że współorganizatorem i sponsorem kongresu była firma China Railway Group Limited, do której należy przdsiębiorstwo COVEC, budujące do niedawna w Polsce autostradę A-2, oraz Bank of China, udzielający COVEC-owi gwarancji bankowych przy przetargu na budowę autostrady.

Delfin Platformy

Afera z grudnia zeszłego roku, związana z wyjazdem do Chin Michała Tuska, dotyczyła głównie opłacenia przez PKP przelotu do Chin. Spółka tłumaczyła, że został on w ten sposób nagrodzony jako laureat dorocznego konkursu „Człowiek roku – przyjaciel kolei” na najlepszy tekst dziennikarski związany z problematyką kolejową. Tusk jest dziennikarzem lokalnego trójmiejskiego dodatku „Gazety Wyborczej”.

Kilka dni później okazało się, że PKP kłamie, ponieważ syn premiera nigdy nie był laureatem konkursu, a jedynie brał w nim udział. Media skupiły się wówczas przede wszystkim na wątku podróży za pieniądze PKP.

Nikt wówczas nie zadał jednak kluczowego pytania dotyczącego pobytu Tuska juniora w Chinach. Michał Tusk stwierdził w jednym z wywiadów, że nie był to jego pierwszy pobyt w Chinach i spośród wielu atrakcji przygotowanych przez stronę chińską dla gości skorzystał jedynie z możliwości zwiedzenia Chińskiego Wielkiego Muru. Co w takim razie robił przez kilka kongresowych dni? Program wyjazdu polskiej delegacji obejmował udział w Zgromadzeniu Ogólnym Związku Kolei, uczestnictwo w panelach i dyskusjach Światowego Kongresu Kolei Dużych Prędkości i rozmowy z administracją państwową Chin oraz firmami specjalizującymi się w budowie linii kolejowych. W trakcie tych wydarzeń prowadzone były rozmowy dotyczące szerszego wejścia kapitału chińskiego na polski rynek w obszarach związanych z kolejami i budownictwem.

Do dziś nie wiadomo, czy uczestniczył w nich Michał Tusk. Chcieliśmy zapytać go o to osobiście. Niestety, mimo wielu prób nie udało nam się z nim skontaktować. – Zapraszanie na tego rodzaju konferencje komercyjne syna premiera jest elastycznym podejściem do antykorupcyjnych przepisów prawa i traktowane jak polisa ubezpieczeniowa przez organizatorów i uczestników tej imprezy – komentuje sprawę Jerzy Polaczek, były minister transportu i budownictwa z PiS.

Polska jak trzeci świat

COVEC wygrał przetarg na budowę dwóch odcinków autostrady A-2 w 2009 r. Był to pierwszy przypadek w Unii Europejskiej, kiedy to chińskie przedsiębiorstwo wygrało duży przetarg na roboty publiczne. Do tej pory Unia broniła się przed chińskimi firmami. Spowodowane to było tym, że Chiny nie dopuszczają na swój rynek zamówień publicznych z Europy.

Minister infrastruktury Cezary Grabarczyk zdecydował się jednak na precedens i wyłom w europejskiej solidarności, wzbudzając tym gniew m.in. Komisji Europejskiej. Zgodnie z wymogami, firma ubiegająca się w Polsce o kontrakt w ramach zamówień publicznych powinna wykazać się stosownym doświadczeniem, które brane jest pod uwagę w trakcie procedury przetargowej. Nie wiadomo, jakimi osiągnięciami chwalił się COVEC. Do niedawna budował jedynie drogi i obiekty użyteczności publicznej głównie w państwach azjatyckich i afrykańskich.

W Angoli wybudował szpital, który niemal natychmiast zaczął się walić. W RPA o wiele miesięcy przeciągnął kontrakt na budowę systemu irygacyjnego. Na Fidżi, podobnie jak w Polsce, firma nie dokończyła budowy autostrady. Rząd Fidżi zerwał kontrakt po tym, jak przez pięć lat COVEC zbudował jedynie jedną trzecią odcinka drogi, podnosząc co chwila wartość inwestycji.

ABW informowała o kłopotach, jakie może przynieść Polsce kontrakt z chińską firmą. Minister Grabarczyk nie przejął się tym jednak i do końca wspierał chińską spółkę. Organizacje broniące transparentności i zwalczające praktyki korupcyjne zwracają szczególną uwagę na fakt, że interesy z chińskimi firmami obłożone są dużym ryzykiem korupcyjnym. Chińczycy w związku z nadwyżką pieniądza zmuszeni są do inwestowania znacznej ilości kapitału za granicą. Najpewniejsze są dla nich rynki Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych. Chińskie firmy gotowe są więc wiele poświęcić, aby móc na nie wejść. Problem polega na tym, że ich działalność nie jest transparentna. Są one gotowe ponieść znaczne koszty dodatkowe, aby móc inwestować za granicą, ale nie zawsze są to koszty legalne. Trudno jest je też wyłapać w klasycznej kontroli księgowej. Często bowiem pieniądze na łapówki pochodzą nie z firm zarejestrowanych w Unii Europejskiej, ale z firm matek, których siedziby znajdują się w Chinach. Tamtejszy rząd co prawda ostro walczy ze zjawiskiem korupcji na własnym terenie, ale poza granicami stara się przymykać na to oko, gdyż zależy mu na ekspansji rodzimych firm.

Cezarego Grabarczyka zapytaliśmy, dlaczego forsuje strategię wprowadzania do Polski chińskich firm zajmujących się budownictwem. – Ministerstwo Infrastruktury nie ma wpływu na wybory wykonawców w przetargach, do których zgłaszają się również podmioty zagraniczne – czytamy w oświadczeniu.

Interes rodziny Wachów

„Gazeta Polska” dotarła też do informacji, że firma brata byłego prezesa PKP SA Andrzeja Wacha, który zabrał Michała Tuska do Chin, buduje infrastrukturę energetyczną i telekomunikacyjną na dwóch odcinkach autostrady A-2. Jednym z tych odcinków był fragment budowany do niedawna przez COVEC.

Andrzej Wach to dobry znajomy Cezarego Grabarczyka. Od lat 80. związany jest z PKP. Głośno zrobiło się o nim na przełomie lat 2010 i 2011, gdy długo bronił się przed odwołaniem ze stanowiska prezesa PKP SA po chaosie, jaki miał miejsce na kolei. Wcześniej media informowały o licznych kontraktach na modernizację kolejowej infrastruktury energetycznej, które wygrywała firma EL-IN należąca do jego brata Tomasza Wacha. Przetargi te organizowane były przez spółki PKP Energetyka i PKP PLK w czasie, gdy Andrzej Wach był prezesem PKP SA i nadzorował ich działalność.

Ponadto Andrzej Wach był wcześniej prezesem PKP Energetyka, a także szefem rady nadzorczej PKP PLK. Urząd zamówień publicznych i prokuratura nie doszukała się jednak w tym przypadku złamania prawa, stwierdzając m.in., że Wach nie był członkiem komisji przetargowych przyznających kontrakty EL-IN. Dla organów tych nie miało znaczenia, że członkowie komisji w większości byli jego znajomymi.

Zapytaliśmy Cezarego Grabarczyka, czy jego dobra znajomość z Andrzejem Wachem miała wpływ na fakt, że spółka EL-IN otrzymała kontrakt na budowę sieci energetycznej i telekomunikacyjnej na dwóch odcinakach autostrady A-2. „Wyjaśniam, że wymieniona przez Pana firma jest podwykonawcą, zatrudnionym do zrealizowania jednego z elementów całego kontraktu przez wybrane w otwartym przetargu Konsorcjum, dobór podwykonawców jest autonomiczną decyzją Konsorcjum, z którym Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad podpisuje umowę na realizację inwestycji” – czytamy w odpowiedzi.

Wach Chińczykom drzwi otwiera

Z naszych informacji wynika, że to właśnie Andrzej Wach był osobą, która przetarła szlaki Cezaremu Grabarczykowi w kontaktach z Chińczykami. Pomagać miał mu w tym Zbigniew Szafrański, pełnomocnik zarządu PKP SA ds. kontaktów z zagranicą. Szafrański był szefem rady nadzorczej PKP PLK, gdy ta przyznawała intratne kontrakty spółce EL-IN. Zarówno Wach jak i Szafrański uczestniczyli w licznych rozmowachCezarego Grabarczyka ze stroną chińską. Wach został nawet dyrektorem generalnym Chińsko-Polskiej Grupy Roboczej ds. Współpracy. Zacieśnianie dobrych relacji z Chińczykami na dobre rozpoczęło się w czerwcu 2009 r. Wach z Grabarczykiem udali się wówczas na rozmowy do Chin.

Były one na tyle owocne, że już w lipcu rewizytę złożył w Warszawie Liu Zhijun, minister kolei ChRL. W spotkaniu tym uczestniczyli też przedstawiciele chińskich firm z branży kolejowej. Andrzej Wach nazwał tę wizytę przełomową. Chińczycy zadeklarowali, że są gotowi zbudować w Polsce kolej dużych prędkości, uczestniczyć w modernizacji polskiej kolei oraz przejąć część spółek z grupy PKP. 17 listopada 2010 r., tuż przed wyjazdem na Światowy Kongres Kolei Dużych Prędkości, minister Cezary Grabarczyk zorganizował w Warszawie na prośbę strony chińskiej seminarium dotyczące technologii chińskiej szybkiej kolei. Uczestniczył w nim wiceminister kolei ChRL He Huawu oraz liczne chińskie firmy z branży kolejowej i budowlanej, w tym COVEC.

Spotkań o podobnej randze Ministerstwo Infrastruktury nie organizowało np. ze stroną japońską czy francuską, pomimo iż państwa te znajdują się w czołówce technologii związanych z kolejnictwem i budują koleje dużych prędkości. W lutym dowiedzieliśmy się, że Ministerstwo Infrastruktury chce sprzedać większościowy pakiet PKP Cargo, najbardziej dochodowej spółki wchodzącej w skład grupy PKP. W tej chwili trwa proces prywatyzacji.

(…)

Filip Rdesiński

Wyjaśnienie Michała Tuska, przesłane Wirtualnej Polsce:

Z przykrością stwierdzam, że w artykule „Gazety Polskiej” zawarto nieprawdziwe informacje na temat mojej osoby.

Po pierwsze, oficjalna delegacja PKP nie „zabrała” ze sobą wyłącznie Michała Tuska, ale także dwóch innych dziennikarzy, specjalizujących się w tematyce transportu kolejowego z ogólnopolskich dzienników wielkonakładowych. Nie odpowiadam za to, że po fakcie kolej tłumaczyła zaproponowanie mi wyjazdu moim rzekomym zwycięstwem w konkursie „Człowiek Roku – Przyjaciel Kolei”.

Od początku informowano mnie, że wybrano dziennikarzy, którzy po prostu zajmują się tematem kolejnictwa w mediach niebranżowych. Nie jest prawdą, że, jak czytamy w artykule „Nikt wówczas nie zadał jednak kluczowego pytania dotyczącego pobytu Tuska juniora w Chinach. Michał Tusk stwierdził w jednym z wywiadów, że nie był to jego pierwszy pobyt w Chinach i spośród wielu atrakcji przygotowanych przez stronę chińską dla gości skorzystał jedynie z możliwości zwiedzenia Chińskiego Wielkiego Muru. Co w takim razie robił przez kilka kongresowych dni?”. Zdania te sugerują, że brałem udział w międzynarodowym przekręcie w wartości miliardów zł, a nagrodą miał być pobyt w hotelu za kilkaset euro. Abstrahując od absurdalności takiego zarzutu, odpowiadam, że takie pytania koledzy dziennikarze zajmujący się w grudniu tematem mojego wyjazdu mi zadali. Powtórzę odpowiedź – robiłem to, co pozostali dwaj dziennikarze. Uczestniczyłem w kongresie dotyczącym kolei dużych prędkości, zbierałem materiały, zadawałem pytania uczestnikom.

Uprzedzając domysły – moje wcześniejsze wizyty w Chinach (dokładnie jedna – w 2005 r.) były czysto prywatne i finansowane z prywatnych pieniędzy (nie dużych, bo podróż odbyłem koleją transsyberyjską).

W tekście czytamy dalej: „W trakcie tych wydarzeń prowadzone były rozmowy dotyczące szerszego wejścia kapitału chińskiego na polski rynek w obszarach związanych z kolejami i budownictwem. Do dziś nie wiadomo, czy uczestniczył w nich Michał Tusk.” Nieprawda. Wiadomo. Wystarczyło się spytać – mnie, lub innych dziennikarzy uczestniczących w wyjeździe. Nie uczestniczyliśmy w tych rozmowach bo delegacje „dziennikarska” i „kolejarska” miały różne programy. Rozumiem, dlaczego te wyjaśnienia nie dotarły do autora tekstu. Jak sam pisze, „Chcieliśmy zapytać go o to (mnie-przyp. MT) osobiście. Niestety, mimo wielu prób nie udało nam się z nim skontaktować”. Znów nieprawda. Nie jest najmniejszym problemem ustalenie mojego adresu email, nie mówiąc o prostym telefonie do redakcji, w której pracuję. Ani jednego, ani drugiego autor tekstu nie zrobił.

http://wiadomosci.wp.pl/kat,73074,page,3,title,Chinska-draka-Michala-Tuska,wid,13629529,wiadomosc_prasa.html

Posted in Afery i przekręty, Polityka i aktualności | Leave a Comment »

Proboszcz ze Złotopolic

Posted by tadeo w dniu 26 lipca 2011

Zna go parę milionów Polaków, chociaż na żywo nigdy nie widzieli. I pewnie nie domyślają się, że gdy w „Złotopolskich” grozi palcem swoim parafianom, a Waldka goni do konfesjonału, to tylko połowicznie gra. Bo ksiądz Orzechowski jest jedynym kapłanem wśród aktorów i jedynym aktorem wśród księży.

Zobacz także:

Monodram ks.Kazimierza Orzechowskiego o Edith Piaf

EDITH PIAF – ks. Kazimierz Orzechowski

fot. Tomasz Gołąb   To wielka łaska, że mogę łączyć dwa powołania - mówi ks. Orzechowski

Dla znajomych aktorów po prostu Kazio, współpracował z Wajdą, Zanussim, Łukaszewiczem, Zaorskim. Przypadek księdza Orzechowskiego nie jest odosobniony. Wszak i Jan Paweł II ma w swoim życiorysie aktorskie epizody. Ale Kazimierz Orzechowski najpierw został profesjonalnym aktorem, a później – dopiero po wielu latach – kapłanem.

Osiemnaście lat grał na scenie: od krakowskiej Bagateli, po deski warszawskiego Teatru Polskiego. Lubił wszystkie swoje role: pazia u boku Niny Andrycz w „Marii Stuart”, księcia Floryzela z „Opowieści zimowej” Szekspira… Gdy od Iwo Galla zaraził się teatrem, miał zaledwie szesnaście lat. U Iwo uczyli się również Maciej Maciejewski, Renata Kossobudzka, Bronisław Pawlik. To było zaraz po wojnie. Dyplom Kazimierz Orzechowski zrobił w Łodzi, u Kazimierza Dejmka.

Był już dojrzałym aktorem, gdy poczuł, że Bóg chce, by grał także na innej scenie. To było 21 czerwca 1959 r., w kościele Sióstr Wizytek na Krakowskim Przedmieściu. Zobaczył, że ksiądz z ambony, opowiadając o św. Alojzym Gonzadze, wycelował wzrok w niego. W jednej chwili pomyślał: „Odejdę ze sceny. Pójdę za Chrystusem, jak w Ewangelii”.

Prymas Tysiąclecia zgodził się od razu, ale do seminarium nie chciano go przyjąć. Kardynał Wyszyński wysłał go na dwa lata do Gniezna. Problemów nie było. Powołanie dojrzałe i pewne, jak dwa razy dwa jest cztery. Przez kolejne cztery lata studiował w seminarium warszawskim.

Jego matka, będąc brzemienna, ciężko chorowała. Prosząc o ocalenie, ofiarowała dziecko Bogu. Gdy został aktorem, już chyba nie wierzyła, że jej ślub może się spełnić. Święcenia kapłańskie ks. Orzechowski przyjął w 1968 roku z rąk kard. Stefana Wyszyńskiego. Wzruszona matka stała w Krakowie na Mszy prymicyjnej wśród aktorów. Był tam również kardynał Karol Wojtyła.

Koledzy po fachu mówili pod nosem: ten to sobie życie ułożył. Cały czas na scenie, w dekoracji jak do najpiękniejszych oper i w dodatku wśród tłumów, które muszą go słuchać… Ale ks. Kazimierza po prostu nie sposób nie słuchać.

Rok po święceniach kardynał Wyszyński uczynił go duszpasterzem aktorów. Ks. Orzechowski chciał być księdzem dla teatru, dla aktorów, dla przyjaciół. Od piętnastu lat mieszka w Skolimowie, w Domu Aktora Weterana Scen Polskich. Wspólne Msze św., choroby, pogrzeby, spowiedzi… Jego pokój przesiąknięty jest wonią egzotycznych olejków. Od ponad 20 lat pielgrzymuje do Ziemi Świętej. Za każdym razem zatrzymuje się w starym Domu Polskim przy Via Dolorosa w Jerozolimie. Przemierza ostatnią drogę Chrystusa. Robi to także wtedy, gdy jako duszpasterz idzie do więźniów: narkomanów i zarażonych wirusem HIV.

Nawet jako kapłan nie zerwał jednak kontaktu z aktorstwem. Grał m.in. w „Człowieku z marmuru” i „Pannach z Wilka”. Występował w telenoweli „W labiryncie”. Ksiądz ze „Złotopolskich” jest sobą: księdzem-rozjemcą, ciepłym i dobrym człowiekiem. Mówi, że spowiednik nie powinien się mądrzyć; niech zaznacza, że też jest grzesznikiem. Co więcej, ksiądz Orzechowski wyznaje, że nie umie się modlić, udaje mu się to tylko wtedy, gdy cierpi.

Urodzony w Gdańsku dziesięć lat przed wybuchem wojny, najczęściej odmawia swój ulubiony psalm trzynasty: „Bóg jest moim pasterzem, nie brak mi niczego”. W pokoju przechowuje zdjęcie ulubionej artystki Edith Piaf. Nauczył się od niej mieć nadzieję wbrew wszelkiej nadziei. Do dziś pamięta ostatni jej wywiad. Jak największy mistyk mówiła o tym, że to, co dla innych jest nieszczęściem, dla niej jest największym bogactwem, jakie Bóg jej dał. Z tym skarbem odeszła do nieba.

– To wielka łaska, że mogę łączyć dwa powołania. I że wciąż jestem na dwóch wielkich scenach – mówi ks. Kazimierz Orzechowski, prawdziwy aktor i najprawdziwszy ksiądz.
foto Ks. Orzechowski występuje w popularnym serialu „Złotopolscy”

http://www.goscniedzielny.pl/artykul.php?id=1017170350&naglkat=wyszukiwanie

Zobacz także:

Monodram ks.Kazimierza Orzechowskiego o Edith Piaf

EDITH PIAF – ks. Kazimierz Orzechowski

 

Posted in Edith Piaf, Religia, SYLWETKI | Leave a Comment »

Pamiętniki z życia Ewy Felińskiej

Posted by tadeo w dniu 26 lipca 2011


 

 

Pamiętniki z życia Ewy Felińskiej, Tom 1

Pamiętniki z życia Ewy Felińskiej, Tom 2

Pamiętniki z życia Ewy Felińskiej, Tom 3

 

Przeczytaj także:

Wspomnienia z Syberii- fragment – Ewa Felińska DROGA DO BEREZOWA Z Kijowa przez Tułę do Kazania

Więcej:

http://ewafelinska.pl/

Posted in Książki (e-book), Polacy na Syberii, POLECAM, Polskie Kresy, Wspomnienia | Leave a Comment »

Wspomnienia prużańskie – Andrzej Święciński

Posted by tadeo w dniu 26 lipca 2011

Dom jest nieodstępnym towarzyszem człowieka, z którym się rozdziela wszystkie chwile.

W dzień, w nocy, w chorobie czy zdrowiu, w smutkach czy radości on zawsze jest z nami
(E. Felińska, Pamiętnik z życia, t. II, seria 2, Wilno 1859 – 1960, s. 230)

   Ród Czarnockich wywodził się z Wołynia. Była to stara rodzina szlachecka herbu Lis-Bzura, po powstaniach żyjąca w niełatwej sytuacji finansowej. W rejon Prużany zawitała dzięki mojemu pradziadowi Lucjanowi Bolesławowi (ok. 1848–13 VI 1905), który po ukończeniu polskiej, wysoko cenionej jako ośrodek naukowy, Wyższej Szkoły Rolniczej w Dublanach koło Lwowa zarządzał majątkiem Białosowszczyzna. Ożenił się z właścicielką Białosowszczyzny – p. Borowską, z którą miał trójkę dzieci – najstarszy Józef (ok. 1875 – ok. 1940) – mój dziadek, ukończył Instytut Górniczy w Petersburgu. Dziadek ożenił się z Raisą (Reginą) Terentiew, Rosjanką, której rodzice posiadali w Petersburgu zakłady włókiennicze i tkalnie. Dziadkowie mieli pięcioro dzieci:

• Zofię, zm. w 1915 r. w Moskwie
• Eugenię (6 XII 1900 w Petersburgu, zm. 13 IX
1975 r.) – moja mama
• Stanisława (2 IX 1902 r. w Dąbrowie Górniczej – ok.
1940 r.)
• Wiktora (7 VIII 1905 w Dąbrowie Górniczej – 24 I
1984 r.)
• Olgę (14 VII 1914 w Prużanie).

   Dziadek po śmierci swego ojca wraz z bratem Michałem zdecydowali się nie rozdzielać majątku, więc na Białosowszczyżnie (z folwarkiem Czadziel) pozostał właścicielem od 1907 r. Michał, a dziadek w Bogusławcach. Następnie dziadek kupił pięknie położony majątek Zasimowicze, Karolin i Oberżę. Zasimowicze przeznaczył dla swej najstarszej córki Eugenii (mojej mamy), Bogusławce otrzymał Stanisław, Oberżę pozostawił dla Wiktora, a Karolin dla Olgi. Kletyszcze (koło Kobrynia) rozparcelował. Po bezpotomnej śmierci Michała połowa Białosowszczyzny powróciła do dzieci mojego dziadka.

   Zbliża się I wojna światowa. Ewakuowane są urzędy wraz z pracownikami w głąb Rosji (tak stanie się też z rodziną mojego ojca ewakuowaną do Moskwy, front postępuje dość szybko, dziadkowie decydują, że babcia z dziećmi pojedzie do swej rodziny w Moskwie, dziadek pozostanie w Zasimowiczach. I tak nieznana mi ciotka Zosia i mama uczęszczają do polskiej szkoły w Moskwie, Zosia umiera w 1915 r. na dyfteryt. Do Prużany wracają około 1917 r. Mama, entuzjastka skautingu, zakłada pierwsze w Prużanie drużyny harcerskie. Maturę zdaje w 1918 r. w Warszawie na pensji pań Kowalczykówien i zostaje przyjęta na I rok studiów na Wydziale Rolnym Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. W dwa lata później podąży jej śladami brat Stanisław, kończąc ten sam wydział.

  W Warszawie mama poznaje swego przyszłego męża, studenta Wydziału Prawa Uniwersytetu Warszawskiego Stefana Święcińskiego herbu Ogończyk-Powała. Po ukończeniu studiów, odebraniu dyplomów, zawierają – za zgodą obojga rodziców – związek małżeński w roku1926. Rodzice osiedlają się w pięknych Zasimowiczach, ojciec jako sędzia rozpoczyna pracę w Grodnie i dojeżdża do domu. Mama zajmuje się całym majątkiem, a więc uprawami, hodowlą. Młodej adeptce pomocą w prowadzeniu gospodarstwa służy dziadek, bo dziadkowie przez zimę mieszkają w Zasimowiczach, ale mój ukochany dziadek stale jest w rozjazdach, ponieważ rozległy majątek wymaga wiele uwagi i nadzoru, wprowadza nowe inwestycje, buduje cegielnię, młyn, gorzelnię (sprowadza nowoczesne urządzenia), a jednocześnie piastuje wiele funkcji społecznych.

   Nie szczędził swego czasu (dokładając serce, wyobraźnię) dla miasta Prużany i okolic. W swoim dworze prużańskim dał pomieszczenia dla Klubu Obywatelskiego, który powstał z zamysłu, by okoliczni ziemianie oraz inteligencja prużańska mogła spotykać się, utrzymywać kontakty i „organizować się”. Restaurację prowadził p. Tadeusz Baczyński, polecana była nawet przez autora „Przewodnika po Polesiu”, dr M. Marczaka (1935, s.104 – „restauracja ta jest najwięcej zalecana”). Klub istniał do października 1939 roku, gdy został zajęty przez sowietów.

   Dziadek był prezesem Koła Ziemian Powiatu Prużańskiego aż do 1939 roku, jako inżynier wiele poczynił dla rozwoju społecznego i postępu technicznego miasta i powiatu, nawet budował drogi dojazdowe. Brał też zlecenia na roboty publiczne tym samym zapewniając w okresie kryzysu, wielu bezrobotnym dobrze płatną i pewną pracę. Miał też swoje słabości, bywał czasami roztargniony, nie mógł znaleźć okularów (które miał na nosie), czapki (którą trzymał w ręce), ale był powszechnie lubianym i szanowanym człowiekiem. Miał dobre serce, niedola lub bieda ludzi zawsze u niego znalazła finansowe lub materialne wsparcie (może nawet w nadmiarze). Swoim sumptem kształcił młodych, niezamożnych ludzi, pomagał wdowom i ubogim.

Z dziadkiem byłem bardzo związany, pamiętam jak podarował mi pierwsze dwupłozowe łyżwy, które zrobił nasz kowal, i nauczył mnie jeździć na stawie przy budynku prużańskiego starostwa. Na tym lodowisku jeździło wielu łyżwiarzy, ale na mnie największe wrażenie (miałem niecałe pięć lat) robiły piruety p. Czesława Tołoczki – świetnego łyżwiarza, jego umiejętności zachęcały mnie do naśladownictwa.

   Na szóste urodziny dziadziuś podarował mi kucyka, płową klaczkę, o niezwykłej cierpliwości, nazwaliśmy ją Pchełka. Jej gęsta grzywa bardzo mi pomagała, nie tylko w czasie jazdy; zanim podrosłem na tyle, że jednym susem mogłem skoczyć na jej grzbiet, to dosiadałem jej czepiając się grzywy. Pchełka bardzo mnie lubiła, na mój głos przybiegała do mnie, dotykała potrącając nosem, albo witała rżeniem, przynosiłem jej smakołyki. Na jej grzbiecie jeździłem na łąki, poznałem wiele dzieci ze wsi i z czworaków. Wiejskie dzieci pokazywały ptasie dziuple i kryjówki zwierząt, a jesienią piekliśmy kartofle (ich smak z przyprawą popiołu pamiętam do dzisiaj). Jednak najbardziej dumny byłem, że jeździłem wraz z rodzicami: mama na Karusi, tata na Siwce. Świetnym prezentem były też małe narty, ten rodzaj sportu odpowiadał mi bardzo, na nartach jeździłem do 81 roku życia. Byłem drobnym i chorowitym chłopcem (miałem astmę), dziadek chciał zapewne bym zmężniał i przebywał wiele na powietrzu.

   Najbardziej jednak przeżywałem opowieści dziadka w długie zimowe wieczory, w kręgu lampy naftowej snuły się opowieści o czasach minionych, biegły wspomnienia, oglądano pamiątki. Dziadek opowiadał czasem historie ze swego bogatego życia, jedna z nich dotyczyła Józefa Piłsudskiego, a właściwie krzyża pokrytego czarną emalią ze złotym paskiem, wizerunkiem orła, mieczami i napisem: Bojownikom Niepodległości. Zawieszony był na czarnej wstążce z czerwonymi pasami. O żałobie narodowej popowstańczej wiedziałem, biżuterię z czarną emalią widziałem, ale najbardziej frapowały mnie te miecze. Okazało się, że to mój dziadek odznaczony był przez samego Józefa Piłsudskiego.

  Dziadkowie mieszkali jeszcze wtedy w Petersburgu w okazałym domu na Wasiljewskiej Wyspie (Polacy nazywali ją Bazylówką) przy dziesiątej linii (liniami nazywano wszystkie ulice prostopadłe do Newy). Na parterze mieszkał generał – naczelny zwierzchnik policji petersburskiej, a na pierwszym piętrze inżynier górnictwa Józef Czarnocki z małżonką i dwójką dzieci.

   Historia ucieczki J. Piłsudskiego z więziennego szpitala jest szczegółowo opisana w wielu pracach, między innymi przez W. Poboga Malinowskiego w książce pt. „Józef Piłsudski 1867–1901…”, Warszawa 1935, od s. 350. Ucieczkę organizował Szulkiewicz z kilku członkami peresburskiego koła PPS (K. Demidowiczem, M. Chruszczyńskim, J. Czarnockim i K. i Z. Praussami). Za „najściślej zakonspirowane i najzupełniej pewne mieszkanie” uznano lokal, w którym mieszkał dziadek z rodziną. Tutaj zatrzymał się J. Piłsudski po ucieczce ze szpitala w dniu 14 maja 1901 roku. Dnia 16 maja dyrektor departamentu policji rozesłał listy gończe za uciekinierem. Dziadek też postanowił zmienić klimat i z rodziną wyjechał do Baku na Kaukazie, gdzie otrzymał pracę w swoim zawodzie.

   Odznaczenie, które mnie tak w dzieciństwie frapowało to Krzyż Niepodległości z Mieczami (wydano ich podobno tylko 150 sztuk). Krzyż Niepodległości zajmował w kolejności orderów i odznaczeń polskich miejsce przed Krzyżem Oficerskim Odrodzenia Polski.

   W końcu 1901 r. dziadkowie przenieśli się do Czeladzi w Zagłębiu Dąbrowskim (gdzie pracowali także inżynierowie po Instytucie Górnictwa w Petersburgu). Kopalnia węgla kamiennego „Saturn” była spółką o polskim kapitale, uchodziła za jedną z najnowocześniejszych. Miała też budowane od podstaw osiedle z budynkami mieszkalnymi (wielorodzinnymi) dla robotników (istnieją do dziś przy ul. 21 Listopada i Legionów) i o wysokim standardzie, kolonia urzędnicza (ul. Denhelów). Warto podkreślić fakt, że spółka ta – jako jedyna w Zagłębiu – chciała zrealizować ideę modnego w Europie „miasta idealnego” (i wśród finansistów byli poeci). Idea ta polegała na rewelacyjnym planie zabudowy osiedla – 1/6 terenu zajmowały budynki mieszkalne oraz socjalne (żłobki, Dom Ludowy), zaś 5/6 zielone tereny rekreacyjne (otwarte dla wszystkich pracowników: parki, ogrody i ogródki pracownicze, boiska). Z tą pracą zawodową dziadka w kopalni „Saturn” wiąże się inna opowieść, to historia stojącego w gabinecie na biurku srebrnego kałamarza. We wspomnianej kopalni wybuchł groźny pożar, nie udało się ugasić go, mimo niezwykłej ofiarności i odwagi górników. Jedynym ratunkiem było zatopienie kopalni. Kopalnię tą wkrótce odbudowano.

Czyny dziadka Zarząd Kopalni upamiętnił właśnie tym kałamarzem i zamieszczonym tam napisem:

   „Inż. Józefowi Czarnockiemu – Towarzystwo „Saturn” – na pamiątkę udziału w ratunku kopalni od pożaru, 3 maja 1902 r.”

   Kałamarz zachował się w rodzinie do dzisiaj i nadal podoba się dzieciom, bo z otwartej wśród skał węglowej sztolni – jak z tajemniczej groty – wyjeżdża po szynach, częściowo załadowany bryłami węgla czterokołowy wagonik. Obok, na torowisku stoi górnik ubrany w kubrak, długie spodnie wpuszczone w wysokie buty, głowę jego chroni kapelusz. W rękach – w zamachu unosi oskard; z boku na torach leży torba z długim paskiem i oparty o skałę młot do kruszenia brył węgla. Kompozycji dopełniają dwa srebrne kałamarze. Nad wszystkim unosi się postać kobieca – zapewne symbolizująca męstwo.

   Kiedy dziś przyglądam się moim dziadkom, to widzę jak niedocenioną przeze mnie rolę odgrywała babcia. Dziadek był stale w rozjazdach, babcia natomiast zawsze w zadbanym stroju, ładnie uczesana w każdej chwili gotowa była przyjąć niezapowiedzianych gości, których nie brakowało w Zasimowiczach. Pogodna, dobra, pamiętająca o wszystkich, ładnie pachniała wodą kolońską z nutą pomarańczy (a może to była „4711”). Pomagałem babci przy szyciu – kręciłem korbką maszyny. Babcia opowiadała mnie i później mojej siostrze Bognie bajki, baśnie, legendy, odbierałem je – jak to w czasie dzieciństwa – tak sugestywnie, że nieomal słyszałem tupot kopytek konika garbuska, jego rżenie, szukałem tajemnic kwiatu paproci, wypatrywałem lotu dzikich gęsi, układałem historie ołowianego żołnierzyka; ładnie grała i śpiewała.

   Lubiłem muzykowanie na domowych koncertach, gdzie babcia, mama, ciocia Olga, tata grali na fortepianie i skrzypcach, wieczory śpiewające, czy muzyczne odbywały się zwykle w niewielkim gronie. Chętnie śpiewano solo lub w duecie pieśni, dumki, uczyłem się wtedy różnych pieśni patriotycznych na przykład:

„Bywaj dziewczę zdrowe, ojczyzna mnie woła”
„W krwawym polu srebrne ptaszę
poszli w boje chłopcy nasze „
albo rzewne i smutne:
„Schowaj matko suknie moje, perły wieńce z róż
jasne szaty, świetne stroje, to nie dla mnie już”

   Nade wszystko kochałem śpiew mojej mamy, która miała piękny głos, śpiewała często z akompaniamentem fortepianu czy skrzypiec ojca. Najbardziej lubiliśmy z Bogną, gdy śpiewała tylko dla nas, albo czytała książeczki z biblioteki dziecięcej. Do dziś na pamięć znam np. „O Kubusiu łakomczuchu” (można spisać całe tomy jaki Kubuś był łakomy…) czy „Hani niejadce” (bałem się, że tak jak Hania – trzymając w ręku balonik pofrunę w przestworza) lub „Hipciu brudasku” (co za wrzaski, co za krzyki, jakby w puszczach Ameryki, czy to dziki wyjec wyje, nie, Hipciowi myją szyję…). Z jakimże wzruszeniem, po latach, oglądałem w bibliotece książek dziecięcych w Warszawie, te książki z tymi samymi ilustracjami. Te muzykujące wieczory nie tylko nas wzruszały, chłopcy z czworaków mówili: a jak tata Jędryka zacznie grać, to aż płakać się chce. Lubiłem przysłuchiwać się muzyce, zresztą nie tylko ja. Wszędobylskie psy też słuchały i oczywiście po psiemu – „śpiewały” razem z ciocią Olą. Ciocia zirytowana wołała „Budrys won”. Obmyśliłem figiel. Usiadłem na fotelu i naśladowałem „śpiew” Budrysa, a ciocia wołała Budrys won, ale nie przerywała grania. Wreszcie zaczęła poszukiwania psa, nie zorientowała się na szczęście, że wyjący „pies” miał tylko dwie nogi. Słuchaliśmy też muzyki odtwarzanej z płyt gramofonowych (patefon w tych czasach, był meblem), modnych piosenek czy arii operetkowych (mama była bardzo dumna, gdy jako czterolatek wybierałem i podawałem właściwą płytę, chociaż nie umiałem czytać). Do końca życia mamy regularnie chodziliśmy na koncerty do filharmonii, opery czy operetki.

   Radio też było świetną komunikacją ze światem, chętnie słuchano wybranych audycji, zbieraliśmy się, by słuchać nadawanych koncertów symfonicznych, a nawet transmisji z wyboru papieża Piusa XII (był wtedy radioodbiornik na baterie z zasuwaną żaluzją, która zsuwała się po wyłączeniu radia).

   Ogromnie popularną formą rozrywki towarzyskiej były amatorskie przedstawienia teatralne. Teatry zawodowe rzadko docierały do Prużany (po 1935 r. częściej), toteż spektakle teatru amatorskiego urastały do rangi wydarzenia artystycznego, ale i także stawały się atrakcją towarzyską. Ojciec mój grał rolę Kordiana, również występował w „Krakowiakach i góralach”. Sceny teatralne improwizowano najczęściej ze zbijanych desek, dekoracje były zapewne – na co dzień wyposażeniem salonów i saloników, natomiast stroje szyto według wyobraźni oraz talentu domowników. Zachowało się nawet zdjęcie „artysty” w stroju krakowskim. Teatr amatorski dawał przedstawienie w dużej sali kina Era przy ulicy 3-go Maja. Zapewne udane spektakle powtarzano może parę razy.

   Inną formą zabawy towarzyskiej było wystawianie żywych obrazów, chętnie sięgano po malarstwo polskie (np. Matejki) lub przedstawiano sceny z niezwykle popularnej Trylogii Henryka Sienkiewicza. Żywe obrazy jak i amatorskie przedstawienia teatralne inscenizowano najczęściej na cele dobroczynne.

   Popularne były też loterie fantowe. Organizowane były przy okazji różnych uroczystości zarówno świąt państwowych czy kościelnych, a nawet lubiano organizować je we dworach czy salonach miasta jako atrakcję np. balu czy kuligu. Zasobniejsza część społeczeństwa dawała przedmioty, które stanowiły fanty i te można było wykupić. Nie było pustych losów, pieniądze zebrane przekazywano na ubogich bądź na dobroczynność. Artylerii Lekkiej. Te dwie jednostki rywalizowały we władaniu szablą i lancą w czasie zawodów hippicznych (odbywało się to na terenach niezabudowanych przy wjeździe do Prużany). Oprócz defilady, zawodów, popisów wojskowych, śpiewał chór, grały orkiestry, był festyn. Sam festyn odbywał się już na ulicy 3-go Maja. Ojciec oddał mnie pod opiekę naszego zasimowickiego kowala, Siergieja Rokickiego. Na loterii wygraliśmy prosiaka, którego wymieniliśmy na strzelnicy za możliwość postrzelania (Siergiej), a dla mnie były łakocie (między innymi ogromna wata cukrowa na patyku). Jednak ta uroczystość była ważna i z innego powodu. Tego dnia mama urodziła w szpitalu moją siostrę Bognę. Po południu, rozradowany tata, zaprowadził mnie tam i pokazał siostrzyczkę, kiedy dobrnęliśmy do domu byłem tak potwornie zmęczony, że gdy chciano mnie umyć użyłem nieparlamentarnego słowa (do dziś żyje ten incydent sześciolatka w anegdotach rodziny).

   Jak przez mgłę przypominam sobie jeszcze uroczystości powiatowych dożynek w Prużanie. Znacznie lepiej pamiętam zasimowickie, z piękną żniwiarką Olgą Rokicką, śpiewających przed dworem dożynkowe pieśni i poczęstunek dla żniwiarzy i ich tańce. Rodzice też tańczyli oraz przybyli goście

Duże znaczenie miały też uroczystości domowe – rodzinne. Uroczyście obchodzono imieniny mojej mamy i ojca, dziadków. Organizowano spotkania, gdzie oprócz rodziny przyjeżdżali właściciele sąsiednich majątków. Domownicy przygotowywali wiele niespodzianek i prezentów dla solenizanta. Dzieci lub wnuki uczyły się stosownych powinszowań, przyozdabiano specjalnie krzesło, bukietami zdobiono salon i jadalnię, a wejście zielenią. Jarzyło się światło świec i lamp naftowych (w Zasimowiczach nie było elektryczności). Gości nie zapraszało się wszyscy sąsiedzi wiedzieli kiedy należało przybyć do solenizanta, zabierali zwyczajowo ze sobą również przybyłych doń gości czy krewnych. Bo w Polsce gościnność poczytywano „za przyjemność, rozkosz, potrzebę życia” pamiętając, że gość w dom – Bóg w dom (A. E. Kożmian, „Wspomnienia”). Jedzenia, by nakarmić nie brakowało, pomieszczeń by ugościć nie brakowało we dworach, a przybywający gość przywoził nowe wieści, był „gazetą i kroniką towarzyską”, zabawiał, uczył czegoś nowego. Uroczystość rozpoczynano późnym obiadem przechodzącym w kolację i całonocną zabawą (balem), gdzie w czasie przerwy panowie szli grać w karty, a panie poprawić stroje i odpocząć.

   W Prużanie były też organizowane bale w sali starostwa. Pamiętam rok 1937, kiedy to z okazji Święta Niepodległości – 11 Listopada przybyła cała „śmietanka” powiatu. W przeddzień przybyli do Prużany Czarnoccy z Bogusławiec (ciotka Irena i wuj Stanisław), z Grodna wuj Oleś i ciocia Muszka (z psem Ciapciusiem). Panie w pięknych sukniach balowych, panowie we frakach, perfumy, kwiaty, biżuteria, ruszali na bal.

   Rodzice moi lubili tańczyć razem, nawet te najmodniejsze wtedy, ale pielęgnowali tańce polskie, polonezy, kujawiaki, oberki, mazury. Na tymże balu do tańca przygrywała orkiestra 25 Pułku Ułanów Wielkopolskich z Koszarki, która przywiozła wraz z innymi instrumentami – bęben, który dostarczył pewnych emocji. Otóż ojciec z rozmachem tańcząc mazura uderzył nogą w bęben, tak, że pękła skóra. Orkiestra grała dalej, bęben zamilkł. Ojciec rachunek za naprawę instrumentu bezzwłocznie uregulował, ale długo opowiadano, jak dowcipną korespondencję adwokat z dowódcą prowadził.

Wróćmy do uroczystości domowych. Niezapomniane były święta Bożego Narodzenia i Wielkiejnocy. Okres świąt Bożego Narodzenia to chyba najrodzinniejsza część każdego roku jaką spędzałem zazwyczaj w Zasimowiczach. Pamiętam je dokładnie z lat dziecinnych, bowiem przygotowania trwały bardzo długo. Tuż po rozpoczęciu adwentu zjeżdżały zaproszone osoby i pod dozorem babci rozpoczynało się produkowanie choinkowych zabawek z kolorowych papierów i bibułek, słomy, wydmuszek, żołędzi dębowych, szyszek. I tak powstawały „kilometry” różnobarwnych łańcuchów, anioły z kartonu i sreberka, z wydmuszek pajacyki z bibułkową kryzą, jeżyki, pawie oczka, ludziki z żołędzi, szyszek, a z orzechów kulki malowane srebrną lub złotą farbą. Cacka, czyli bombki szklane o różnych kształtach i barwach czekały w specjalnych pudłach, od wielu lat zbierane, czasem docierały do wnuków. Cukierki w specjalnej folii, niezapomniane sople lodowe i maleńkie świeczki w lichtarzykach przypinanych do gałązek choinki – mama kupowała w sklepach Kucharskiego lub Grygorowicza, przy ul. 3-go Maja w Prużanie, papiery kolorowe u Jałowskiego (piśmienne materiały, ul. Pacewicza), książki w księgarni polskiej „Oświata” – ul. Pacewicza. Cukierki i owoce kandyzowane przyjeżdżały z gośćmi – jako prezenty (w pięknych drewnianych pudełkach często rzeźbionych lub kartonowych kołach. Ciastka i pierniczki pieczono wcześniej, małe, czerwone jabłuszka znoszono z przechowalni owoców. Choinkę ubierano wcześniej.

   Wieczerza Wigilijna była wielką uroczystością, celebrowaną zawsze według ustalonego tradycją rytuału. Na stole leżał biały obrus, pod nim rozłożone cienko sianko, które przypominało narodziny Chrystusa w ubogiej stajence, świąteczna porcelana, nakryć było zawsze więcej niż biesiadników w tym jedno dla spodziewanego wędrowca niebiańskiego (myślano tu raczej o naszych zmarłych). Biały opłatek i światło świec w kandelabrach stojących na stole tworzyło specjalny nastrój i dodawało chwili uroku. Rodzice wchodzili pierwsi z dziadziusiami, za nimi my, dzieci i wszyscy domownicy. Rodzice i dziadkowie dzielili się opłatkiem ze wszystkimi, także ze służbą, potem siadano do stołu. Potrawy z ryb, same ryby sandacze, karpie na różne sposoby i karaski w śmietanie, strugany chrzan, kutia, kompot z suszu, wspaniałe bakalie itp. Do kolacji wigilijnej żadnych alkoholi ani wódek nie podawano. Rodzice zawsze pierwsi wstawali od stołu dając tym znać, że wigilia jest skończona, przechodziliśmy do salonu, gdzie choinka sięgająca sufitu jarzyła się światłami. Wszyscyśmy stawali (także usługująca służba) śpiewając kolędy przy dźwiękach fortepianu, rozdawano prezenty. Potem dopiero podawano herbatę, ciasta, głównie strucle z makiem, znakomite pierniki i pierniczki oraz bakalie. Dla pracowników i czeladzi przygotowywano również prezenty, pieczono dla nich także ciasta, mięsa i wędliny. Rozdawano je wcześniej, by mogli zdążyć do swoich rodzin. Większość – jak myślę – była wyznania unickiego lub prawosławnego, ci ostatni obchodzili święta trzynaście dni później. Potem następowały przygotowania do wyjazdu na pasterkę, mróz srogi, skrzypiący śnieg, sanie, otulanie się futrami, wilczurami i jazda końmi (dzwonki przy uprzęży) do Prużany na mszę zw. Pasterską.

Zabaw sylwestrowych nie urządzano, chociaż Nowy Rok spędzano wesoło, tak samo święto Trzech Króli. U prawosławnych był zwyczaj święcenia wody w studniach, potem święcono krzyże wyrąbane w wodzie.

   Wielki Post na wsiach był bardzo rygorystycznie przestrzegany tzn. nie używano okrasy (słoniny), ani nabiału, tylko olej. Jadano postne żury z kartoflami, suszone bądź solone ryby i różnorakie kasze kraszone olejem. We dworach stosowano post według przepisów Kościoła katolickiego, które nie były tak drakońskie (np. używano nabiału), ale także „suszono” (to znaczy – nie używano słoniny jako omasty). Podczas Wielkiego Tygodnia jadano tylko raz dziennie, w Wielką Środę i Wielki Piątek wyłącznie suchy chleb i wodę, ale większość dorosłych nic nie jadła. Wiele modlono się, obchodzono Drogę Krzyżową i Gorzkie Żale, odbywano rekolekcje i obowiązkiem było odprawienie spowiedzi.

   Niewiele mogę powiedzieć o samych przygotowaniach do pieczenia bab, pamiętam formy do pieczenia, najczęściej były w kształcie walca, półmetrowej wysokości i piec chlebowy, gdzie je wsadzano. Pamiętam, że inaczej palono ogień, niż przy wypieku chleba. Piec miał z przodu sklepienie półkoliste, taki „ganek”, na którym rozpalano wyłącznie drewno i gdy sklepienie się nagrzało wtedy wkładano formy z ciastem babkowym. Wiele rozprawiano o udanych i nieudanych babkach, o sposobie wyjmowania ich z formy, by nie usiadły. Wiem, że układano je na poduszkach, kołysano delikatnie, studzono. Współczesne ciasta nie mają nic wspólnego ze smakiem tamtych ciast, nawet mazurki które wówczas były nie lada przysmakiem.

   Stół wielkanocny, we dworach święcił ksiądz, gdy jechał drogą, na początku wsi stawano z koszami, zatrzymywał się i święcił pokarm lub oczekiwano go na dziedzińcu kościelnym. Stół, oprócz ciast i mazurków,

zastawiony był mięsiwem i dużą ilością jaj gotowanych na twardo (pięknie zdobionych) i zimnymi sosami. Śniadanie jedzono pierwszego dnia – zwykle koło południa (czasami odpoczywano po rezurekcji). Wtedy dopiero krojono ciasta i wędliny (nie było w zwyczaju stawiać na święcone jedzenia pokrojonego).

   Rok 1938 był dla wszystkich Polaków najbardziej radosnym rokiem w niepodległej Polsce. Obfitował on w różne wydarzenia, które podnosiły dumę narodową. Jedną z nich był powrót do Polski relikwii św. Andrzeja Boboli, co szczególnie cieszyło mieszkańców Polesia, gdzie św. Andrzej prowadził działalność misyjną i poniósł śmierć męczeńską. W owym czasie chodziłem do siedmiooddziałowej szkoły powszechnej, na ul. Butkiewicza, gdzie w ciągu dwóch lat skończyłem 4, 5 i 6 klasę. Szkoła na początku roku szkolnego zorganizowała pielgrzymkę do stolicy. Głównymi opiekunami tej wycieczki byli prof. Janina Pisanko i prof. Jerzy Rossołowski, ustalając koszty po cenach minimalnych. Dla wyróżnionych uczniów na konkursach szkolnych wyjazd był nagrodą i nie ponosili kosztów wojażu. Pamiętam te prace:

1. za ciekawe opracowanie o dawnych czasach mieszkańców regionu pużańskiego

2. z robót ręcznych było dwóch laureatów: – za wykonanie makiety okrętu wojennego „Wicher” (w korze topoli) – za makietę młyna – wiatraka stojącego przy Chwatce (z zapałek). Stanowiliśmy jedną zgraną grupę uczniów (chłopcy i dziewczyny). Wśród nas oprócz Polaków, byli Białorusini i Żydzi, nie było antagonizmów wyznaniowych, ani narodowych. Wyjazd z Prużany nastąpił rano w sobotę, kolejką wąskotorową do Orańczyc. Po drodze mijaliśmy koszary 20 Pułku Artylerii Lekkiej i 25 Puku Ułanów Wielkopolskich. Do Warszawy, na dworzec główny przybyliśmy po południu, zakwaterowano nas w koszarach. Udostępniono nam sale gimnastyczne, kantyny i sypialnie (w tym czasie pułk był na manewrach).

   Wśród nas przygotowano grupę artystyczną, w ludowych strojach poleskich: koszula i spodnie lniane, wyszywane na nogawkach, łapcie z łyka (postoły), dziewczęta w barwnych spódnicach i bluzkach z haftem, na głowie wianki. Ta grupa spotkała przy Grobie Nieznanego Żołnierza Felicjana Składkowskiego, obdarowana słodyczami uzyskała pozwolenie na wjazd windą na dach drapacza chmur (dziś mieści się tu Hotel Warszawa) skąd przy bezchmurnym niebie oglądała stolicę. Pozostałą grupę, ubraną w mundurki harcerskie zabrano na dach poczty (która była drugim wieżowcem co do wysokości), a potem na spotkanie z marszałkiem Edwardem Rydzem Śmigłym w Alejach Ujazdowskim przed Ministerstwem Sił Zbrojnych RP. Staliśmy w dwuszeregu wzdłuż ulicy. Marszałek przechodził obok nas z buławą zatrzymując się czasem, by zamienić parę zdań z druhną lub harcerzem.

   Cały tygodniowy pobyt wypełniło zwiedzanie miasta. Nie będę opisywał co zwiedzaliśmy, bo to dziś jest znane. Dla wszystkich niezapomnianym przeżyciem była komunikacja miejska. Jazda tramwajem była szczególnie piękna wieczorem, gdy widziało się tętniące życiem miasto w blaskach neonów.

   Wielkim przeżyciem dla nas była możliwość zobaczenia relikwii św. Andrzeja Boboli, które kilka miesięcy temu przybyły do Polski, klęcząc długo modliliśmy się gorliwie, dziękując za jego obecność, prosząc jednocześnie, by orędował u Pana Boga za niepodległą Polską. Na zakończenie odśpiewaliśmy pieśń „Boże coś Polskę”.

   W tym miejscu chciałbym wspomnieć jeszcze jedną historię związaną ze szkołą, a raczej z kolegami. Rodzice moi zaprosili kolegów do Zasimowicz na jazdę konną. Ekipa siedmiu jeźdźców przybyła na rowerach. Na konie przesiedli się Czesiek Misztalski, Zbyszek Berezowski, Kazik Raube, Jurek Chwostowski, Władek Najbicz, Jaś Zaniewski i ja (na dużym ogierze bez siodła). Drogę znaliśmy wszyscy – tak nam się zdawało, więc postanowiliśmy pokazać się w Prużanie, dosyć długo tam marudziliśmy, zrobiło się późno więc nie wracaliśmy już przez Chwatkę, ale na przełaj przez błota karolińskie, w których trochę ugrzęźliśmy i kiedy zbliżaliśmy się galopem do domu – raptem „skończył” mi się koń, spadłem na plecy, nie mogłem złapać tchu. Jak się pozbierałem- tego nie pamiętam, przeraziłem się dopiero wtedy, gdy straciłem pamięć. Rodzice zorientowali się, że mam kłopoty, gdy pytałem mamy o datę dnia i rok. Wezwany dr Ilnicki stwierdził wstrząs mózgu. Do szkoły wróciłem dość prędko; spotkań z kolegami było jeszcze wiele i nie wiem czy byliśmy rozsądniejsi.

   Poczucie wspólnoty obywatelskiej, ale i szacunku do drugiego człowieka powodowało, że nie tylko ziemianie, czy inteligencja, czuli się odpowiedzialni za wspieranie rodzącej się młodej Polski. Nie tylko ofiarowywali swe życie w czasie wojny, ale także rozumieli interes państwa, oni autentycznie byli dumni, że po tylu latach niewoli Ojczyzna, kiedyś utracona, zmartwychwstała…

   W latach trzydziestych Polska uznaje konieczność unowocześnienia armii również przez budowę samolotów i lotnisk. Podjęte decyzje o budowie zamaskowanych lądowisk dla wojskowych lotnisk w rejonie Białej Podlaskiej zaczynają powoli dotyczyć nas samych (choć o tym jeszcze nie wiemy).

   Po rozpoznaniu terenów przez kartografów zaproponowano rodzicom rozważenie projektu budowy lotniska polowego w Zasimowiczach. Przyjęcie propozycji było trudne, bowiem wymagało przestrojenia gospodarstwa rolnego na hodowlane; grunty orne w większości miały stać się pastwiskami z dużym zapleczem dla sprzętu budowlanego i drogowego. Podstawą hodowli miały być rasowe owce. Umowa z państwem polskim obejmowała:

po stronie rodziców
– grunty orne (w uzgodnionej części) zamienione zostają
na pastwiska
– budują, bądź adoptują pomieszczenia dla owiec
(owczarnie) – docelowo 150 sztuk
– prowadzą ich hodowlę
– tereny pozostają nadal własnością rodziców;
państwo
– niweluje teren pod przyszłe lotnisko
– zapewnia dostawę owiec rasy merynos

– daje pieniądze na zagospodarowanie gruntu i rekompensatę za likwidację gruntów ornych

– sprawdza stan utrzymania gotowości lotniska.

   Ostatnia partia owiec przyjechała w 1939 roku, pamiętam krętorogiego ogromnego barana, który „wysiadał” z pociągu, dumnie potrząsał łbem, porykiwał. Zastanawiałem się dlaczego na lotnisku owce. Wyjaśnienie jest proste, owce nie wymagają specjalnej paszy, od wczesnej wiosny do późnej jesieni pasą się na łąkach lotniska i jednocześnie ubijają teren kopytkami. To znaczy, że nie niszczą utwardzonego terenu.

   Z lotniska polowego nie skorzystała Polska. Po zdradzieckim najeździe w dniu 17 września 1939 r Armia Czerwona wyrzuciła właścicieli z majątku, a z lotniska powstał później „wojenny garadok Zasimowicze”, który istniał do końca dwudziestego wieku. Kiedy przyjechałem do Prużany w 1996 roku widziałem jeszcze startujące helikoptery, w 2010 była już cisza. Zostały tylko poranione lipy z alei parkowej. Nigdy nie widziałem tak zniszczonych prawie dwustuletnich drzew, a przede wszystkim ich koron i nigdy nie spotkałem tak zdewastowanego parku, ogrodów i sadu. Stojąc na niemal niewidocznych fundamentach dworu (bo tyle z niego zostało) – widząc te „rozstrzelane” drzewa – z trudem przywołałem moje rozdygotane serce do porządku.

   Zbliża się II wojna światowa, najwyższy czas powrócić do historii mojego ojca. Kiedy rodzice pobrali się ojciec rozpoczyna pracę jako sędzia śledczy w Grodnie, ale dla młodego małżeństwa uciążliwe są te dojazdy,

więc zakłada kancelarię adwokacką w Prużanie. Kancelaria mieści się w bocznym skrzydle prużańskiego dworu. Pamiętam nasze przyjazdy (z odległych o 6 km Zasimowicz) do tego domu, jak wjeżdżaliśmy w ul. J. Piłsudskiego (dawniej 3Maja) i potem przez zadaszoną bramę – przed prawe, boczne skrzydło. Dwór w budowie typowy (jak każda siedziba szlachecka) – stał na podmurówce, miał otynkowane zewnętrzne ściany ozdobione oknami z okiennicami; wysoki, spadzisty dach kryty gontem i od strony podjazdu ozdobiony gankiem wspartym na czterech murowanych kolumnach. Po bokach miał dobudowane boczne skrzydła skierowane ku ogrodowi. Stał na dużej parceli wśród drzew (wiązy, graby, bzy, jarzębiny i czeremcha) obsadzonej od ulicy dorodnymi kasztanami. Przez całą parcelę do dworu prowadził drewniany trotuar co chroniło przed wszechobecnym błotem (takie drewniane trotuary – chodniki dla pieszych – na ulicach były w poleskich miasteczkach dość powszechne).

   W tymże domu – mieścił się, wcześniej wspomniany, Klub Obywatelski z restauracją zajmując ¾ głównego budynku i z lewą oficyną. Pozostała część wraz z prawą oficyną przeznaczona była dla rodziny i mieści ła kancelarię adwokacką ojca. Do dworu wchodziło się przez zadaszoną bramę, do której przymocowana była tabliczka z napisem: „Stefan Powała Święciński – adwokat. Kancelaria adwokacka czynna… ”.

   Ojciec prowadził wiele spraw, pomagał również tym, którzy nie mogli zapłacić, a potrzebowali porady prawnej. Tato lubił ludzi, miał z nimi dobry kontakt, odznaczał się – tak jak dziadek Józef – demokratycznymi

zasadami, każdego człowieka traktował jednakowo, nie miało znaczenia to czy ktoś był wieśniakiem, czy biednym żydem, czy człowiekiem na stanowisku.

   Od ojca uczyłem się patriotyzmu, nie musiał mi tego tłumaczyć, wystarczyło, że opowiadał jak walczył o Lwów (tu otrzymał stopień porucznika jako osiemnastolatek) w 1918 r, w wojnie bolszewickiej 1920 r bronił Warszawy oraz brał udział w 1921 r w powstaniu śląskim; i to, że widziałem kiedyś rany po kulach na jego ciele.

   Nieproszona zawierucha wojenna powoli zatacza swe kręgi. Dnia 11 marca 1939 roku, ojciec mój – jako porucznik rezerwy – otrzymał kartę mobilizacyjną, która stanowiła powołanie do wojska. Wyruszył do Baranowicz jako miejsca zbiórki, tam otrzymał przydział do wojskowego sądu polowego jako sędzia. Stacjonował w Mławie. W maju 1939 r zwolniono ojca na cywilną rozprawę, gdzie stawał jako adwokat (ale ubrany w mundur wojskowy). Było to w Brześciu nad Bugiem, mama pojechała na spotkanie z ojcem i zabrała również nas. Stąd pochodzą nasze ostatnie wspólne zdjęcia, właśnie ojca w mundurze, mamy i nas dzieci. Razem spędziliśmy piękne chwile, pamiętam rozmowy z rodzicami, a nawet obiad w restauracji i nocleg w hotelu.

   Ojca ponownie zobaczyłem dopiero we wrześniu 1939 r, a spotkaniu temu towarzyszyła wcześniejsza zapowiedź. Paroletnia Bogna już spała, był wieczór, wszyscy domownicy jeszcze czuwali, raptem Bogna powiedziała głośno: „tatulek przyjedzie”. W poniedziałek 11 września, jechaliśmy razem z mamą na rozpoczynające się pierwsze zajęcia szkolne – zdałem do I klasy gimnazjum im. Adama Mickiewicza (przy ul. Strażackiej w Prużanie). W okolicach Karolina (to był folwark dziadka) zobaczyliśmy furmankę, na której jechał żołnierz w mundurze polowym, spał. Poznaliśmy ojca, do szkoły już nie pojechaliśmy, wróciliśmy do Zasimowicz. Ojciec był tak ogromnie zmęczony, że tylko się umył, nie chciał jeść, zasnął, spał prawie dobę, nasze konie odwiozły ojca na miejsce zbiórki do Słonima. Opowiadał o walkach, przeprawach, bezpośrednich starciach, o bombardowaniu twierdzy w Brześciu nad Bugiem, gdzie został przysypany, tam też dostał rozkaz do ewakuacji do Słonima (ok. 40 km od Zasimowicz). następnych dniach przez Zasimowicze przewijało się bardzo wielu ludzi, ciągnęły wojska z taborami, kuchnią polową, które zgodnie z rozkazem Naczelnego Wodza dążyły do swoich punktów zgrupowań na Polesiu dla kontynuowania dalszej obrony kraju.

   O losach ojca nie wiele wiedzieliśmy, początkowo dochodziły wieści, że ktoś ojca widział w Kobryniu prowadzonego przez NKWD, ktoś inny, że widział go w letnim mundurze i rzucił mu kurtkę, bo było już chłodno. W początku października NKWD w Prużanie zapytało mamę, czy ma kontakt z ojcem; nie miała. Potem dotarła wiadomość, że NKWD zatrzymała ojca w Kobryniu, który powracał (po kapitulacji gen. Kleeberga) do domu. Z Kobrynia przewieziono ojca do Starobielska.

Pierwszy list (pocztówka) przyszedł z obozu jenieckiego ze Starobielska w końcu października 1939 roku.

Pisaliśmy do taty wielokrotnie – czy dostawał nasze listy – tego nie wiemy, bo przychodziły tylko krótkie informacje na pocztówkach (widocznie takie były reguły obozowe). Kiedy wyrzucono nas z majątku oraz ciocię Irenę z Bogusławiec i jednocześnie zabrano dwór w Prużanie, mama napisała do ojca, że wyjeżdża z dziećmi i ciocią Ireną do jej rodziców do Radomska koło Częstochowy. Ojciec przysłał telegram (11 marca 1940 r), w którym sugerował mamie, by zatrzymała się do końca wojny u jego matki w Udrzynie i by tam czekała na jego powrót po wojnie. Ojciec niewątpliwie miał świadomość jakie niebezpieczeństwo groziło mamie, gdy otrzymał (?) zakamuflowaną wiadomość o aresztowaniu przez NKWD ojca mamy i brata i nakazie opuszczenia majątku.

   Ostatni list – pocztówka pochodził z pierwszych dni kwietnia 1940 roku, który ojciec przesłał do swojej siostry Jadwigi – nauczycielki mieszkającej w Zarębach Kościelnych za Małkinią (czyli na terenach polskich włączonych do Rosji sowieckiej po napadzie 17 września w 1939 r.). Żadna inna korespondencja do nas nie dotarła.

Internowani przez Armię Czerwoną we wrześniu 1939 r żołnierze i oficerowie zostali osadzeni w obozach.

Żołnierzy na ogół kierowano do pracy umieszczając ich w łagrach, oficerów zaś zamknięto w obozach: Kozielsku, Ostaszkowie i Starobielsku. Ojca – jak większość prawników – umieszczono w Starobielsku, niewielkim miasteczku nad rzeką Ajdar koło Charkowa. „Obóz jeniecki mieścił się na obszarze kilku hektarów, otoczonych murem, w kilkunastu murowanych i drewnianych zabudowaniach poklasztornych. Od końca 1939 do 5 kwietnia 1940 to jest do początku likwidacji, w obozie starobielskim znajdowali się niemal wyłącznie polscy oficerowie zawodowi i rezerwy w liczbie około 4 tysięcy” (A. L. Szcześniak, Katyń, Warszawa 1989, s.45).

Wśród oficerów rezerwy w obozie starobielskim było:
• kilkunastu profesorów polskich uczelni
• blisko 400 lekarzy wojskowych i cywilnych
• 600 oficerów lotnictwa i cały personel Instytutu
Przeciwgazowego
• kilkuset sędziów, adwokatów i prokuratorów
• kilkuset inżynierów• około 100 nauczycieli
• wielu dziennikarzy, literatów, poetów, działaczy
społecznych i politycznych.

   Do tego obozu przysyłano również inteligencję, która nie była powołana do wojska. Dlaczego wymieniam grupy zawodowe wśród oficerów rezerwy i cywilów? Spójrzmy, oto kwiat inteligencji polskiej, powołani przez ojczyznę ku jej obronie. Jak perfidne były zamysły władzy sowieckiej, by tych ludzi, którzy stanowili trzon inteligencji polskiej (prawie 20 tysięcy !) zamordować. I pamiętajmy, że nie zabijano tu żołnierzy, ale kwiat inteligencji. Może należy zapytać dlaczego ludzie władzy w Rosji tak nienawidzili Polaków; ta patologia nienawiści ma głębokie korzenie, bo te 150 lat niewoli rosyjskiej nie zniszczyło idei polskości. Polacy mieli dwie niezwykłe mocne podstawy: wiarę (kościół, a do tego dzielnych i mężnych kapłanów) i nawyki obywatelskie. Dlaczego nawyki obywatelskie? Rzeczpospolita Polska (I i II) wychowywała swych obywateli w niespotykanej w Europie równości praw stanu szlacheckiego (nie było zależności, ani podległości różnostanowych, po prostu szlachta podlegała bezpośrednio i wyłącznie królowi). Ta równość prawna oraz nienaruszalność własności ziemskiej edukowała szlachtę. Każdy właściciel majątku z dziada pradziada uczył się i przekazywał następcy umiejętność gospodarowania i zarządzania własnością ziemską. Umiejętność zarządzania własnym majątkiem, odpowiedzialność za własne decyzje przenosiła się na zarząd państwem. Dodać należy, że każdy obywatel Rzeczypospolitej winien był znać sztukę pisania i czytania. Tak wyprofilowana przez wieki forma ukształtowała specyficzny sposób myślenie obywatelskiego Polaków. Tacy obywatele stają do obrony swego kraju – jak do obrony ojcowizny, a w niewoli nie są w stanie podjąć współpracy z najeźdźcą (z wyjątkiem nikczemnych czy zastraszonych). Zupełnie inna jest psyche Rosjan, niewoleni przez wieki, bez własności, z niezwykle rozbudowanymi służbami aparatu bezpieczeństwa. I wszechobecne kłamstwo, które rujnuje duszę każdego człowieka. Współczuję narodowi rosyjskiemu i nie obwiniam przeciętnego Rosjanina za krzywdy doznane od aparatu władzy za Katyń, Ostaszków i Starobielsk.

Ale domagam się pamięci o tych mordach, ujawnieniu prawdy, po której dopiero nastąpić może przebaczenie i pojednanie (bo wtedy jest ono owocujące).

   Stanisław Mikke, sędzia Trybunału Stanu, współuczestnik prac ekshumacyjnych w Katyniu, Miednoje i Charkowie, członek delegacji państwowej z dnia 10 kwietnia 2010 roku, który zginął w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem pisze tak:

   „Zbrodnia Katyńska” ciężko zaważyła na polskich losach w czasie wojny i po jej zakończeniu. Zbyt daleko sięgają konsekwencje tej winy. Nadszedł czas, aby swoją postawę wyraźnie określili Rosjanie. Myślący i wolni. Ich głosu w tej relacji brakuje (…). Budzi zdumienie, że nie zabrały głosu z należytą siłą autorytety moralne; przecież ich nie brakuje wśród uczonych, artystów, pisarzy i rosyjskiego duchowieństwa. Ale czy to nie stwarza szczególnych sytuacji. Nie, nie chcemy Rosjan pouczać. Mamy jednak prawo poznać przyczyny tego milczenia, próbować wyjaśnić, czym jest spowodowane (…)Ta sytuacja z utrzymywaną nadal przez władze rosyjskie tajnością sprawy nie służy unormowaniu wzajemnych stosunków. Wręcz odwrotnie, wzmaga, otwarcie powiedzmy, w tym stanie rzeczy uzasadnioną naszą nie ufność” (Misja, Warszawa, Contrast, 1992, s. 71-71).

   Chcę już zamknąć w tych wspomnieniach bolesną ranę mego serca i naszego mojego narodu. Dodam tylko, że żołnierze wspomnianych obozów nie wiedzieli, że śmierć, czeka za pokojem przesłuchań, znalezione podczas ekshumacji ciała były w mundurach zapiętych na wszystkie guziki. Dojrzałem na tyle, by modląc się za zamordowanych Polaków modlić się również za ich katów (bo jak mówi moja żona – a jeśli od naszej modlitwy zależy ich zbawienie…).

   Powróćmy jeszcze do Prużany, 17 września 1939 roku dziadek Józef rankiem wysłuchał komunikatu radiowego, że Armia Czerwona wtargnęła na teren państwa polskiego, zdesperowany przyjechał z Karolina do Zasimowicz. Znał Rosję i możliwości bolszewików, wręcz nakazywał mamie ukrycie się z dziećmi poza majątkiem. Mama, Bogna i ja – 18 września – jedziemy drabiniastym wozem załadowanym dla niepoznaki snopkami zboża (pod, którymi leży walizka z odzieżą na kilka dni) i kopkami siana, obrokiem dla konia oraz dwiema owcami w kojcu. Konno przeprowadza nas Staś Dubiński, jedziemy na północ do dworku malarza p. Artura Arrasza (jego obrazy wisiały w Zasimowiczach), z pochodzenia Tatara, który miał swój folwark w Puszczy Mariańskiej. W niecały tydzień, około 23 września (21 września bolszewicy zajęli Prużanę) wracamy, Staś Dubiński (syn cioci Maryni) przyjechał po nas z wieściami, że w majątku „ustanowiono władzę ludową”, a chłop Kuźma z Zasimowicz przewodniczy radzie robotniczo – chłopskiej.

   Dwór i czworaki przepełnione są ludźmi uciekającymi przed Niemcami. Wśród nich jest siostra taty – Stachenka (Stanisława) Sikorska z mężem Kazimierzem Sikorskim, nadleśniczym z Białobrzegów k. Augustowa.; Musia (Maria) Czarnocka – żona kapitana 82 pp w Grodnie i jej przyjaciółka Dusia (Eudoksja) Elijaszewiczowa – wdowa po pułkowniku z Kołomyi; pies Ciapciuś; uciekinierzy z Warszawy (nie pamiętam ich nazwisk).

   Wuj Sikorski przybył w mundurze leśnika, co stało się przyczyną jego aresztowania jako wojskowego, udało się wyjaśnić różnice mundurów i szczęśliwie po trzech dniach zwolniono go. Wujostwo powrócili do nadleśnictwa w Białobrzegach, po to by 9 lutego 1940 roku zostać deportowanymi do Ałtajskiego Kraju.

   Oprócz, szukających gościny Polaków, we dworze stacjonowało również wojsko sowieckie. Wśród nich był felczer Włodzimierz Osmołowski, który w wielkiej tajemnicy przyznał się mamie, że jest Polakiem z Żytomierza. Rodziców jego zamordowali bolszewicy w pogromach 1917 roku, miał wtedy 7 lat, wychowała go babka, żona i córka były entuzjastkami Komsomołu. W rozmowie z mamą powiedział, że dopiero pierwszy raz w życiu mówi przy niej co myśli, czuje. Twierdził, że mama powinna opuścić majątek, opowiadał jak wiele widział okrucieństw i że na jej miejscu wolałby być pod okupacją niemiecką niż bezprawiu bolszewickim. Podobnie starszy wiekiem oficer (rangi już nie pamiętam), zaskoczony tym, że mama pięknie włada językiem rosyjskim okazał jej życzliwość mówiąc, iż powinna wyjechać z majątku, nie wolno jej tutaj zostawać.

   Czas i dramatyczne wydarzenia przybierają niesłychanego tempa. We dworze prużańskim (Klub Obywatelski jeszcze działa) zamieszkaliśmy już razem z dziadziusiami i wujostwem z Bogusławiec. W Bogusławcach też ukształtował się komitet robotniczo – chłopski, pracownicy domagali się, aby wuj Stanisław przydzielił imiennie poszczególnym rodzinom żywy inwentarz, by uniknąć nieporozumień co do „sprawiedliwego rozdziału”.

   Szkoły są otwarte, zaczynam chodzić do polskiego gimnazjum, gdzie trzon grona pedagogicznego stanowią dawni profesorowie, dodano język białoruski i rosyjski w umiarkowanych proporcjach.

   W pierwszych dniach października przybiega do nas p. T. Baczyński z Klubu z informacją, że o dziadka Józefa pytają dwaj enkawudziści. Dziadek informację przyjął ze spokojem, oficerowie powiedzieli, że potrzebne są jakieś wyjaśnienia i dziadek niedługo powróci. Dziadek znał bezprawie bolszewickie, ale i duma i godność nie pozwoliły mu uciekać. Za niespełna tydzień powtórzyła się historia, znów przybiegł życzliwy p. Baczyński z ostrzeżeniem, że oficerowie NKWD pytają o wuja Stanisława Czarnockiego, zatrzymywał Rosjan wódką, by ojciec, a potem syn mogli ukryć się. Żaden z nich z ucieczki nie skorzystał. I tak ojciec i syn osadzeni zostali w więzieniu „białym” w Prużanie. Ostatnią paczkę z żywnością i bielizną przyjęto około 10 lutego 1940 roku. Paczki dostarczała Olga Czarnocka (siostra mamy i wuja Stanisława) – ta, która odważyła się latać samolotem nad Prużaną w 1932 r, kiedy była maturzystką. Do dziś, mimo wielu poszukiwań, nie znamy ich losu, są domniemania, że wywieziono ich do Mińska i tam zabito (według informacji współwięźniów, zwolnionych przez Niemców po czerwcu 1941 r).

   Zaraz po aresztowaniu wuja – reszcie rodziny nakazano natychmiast opuścić prużański dwór, który przejęła Armia Czerwona. Nasze mamy znalazły dom na obrzeżu miasta (u byłych pracowników), w którym tymczasowo zamieszkaliśmy (mama, ja, siostra oraz ciocia Irena z dziećmi), babunia zamieszkała osobno razem z ciocią Olgą.

   Wskutek nasilających się aresztowań, za radą babci oraz przyjaciół mama i ciocia Irena, chcąc chronić swoje dzieci postanawiają wyjechać do swoich krewnych w Generalnej Guberni. Niezwykłą pomocą służył p. Robert Gliński (który w czasie swych studiów na SGGW – praktykę rolniczą odbywał w Bogusławcach), który przybył z wiadomościami od rodziców cioci Ireny z Makowisk, że przetrwali nawałnicę wojny i czekają na swą córkę. On też podjął się organizacji przeprawy przez granicę na Bugu. Grupę „uciekinierów” z Prużany stanowili:

– ciocia Irena z 9-letnim Staszkiem, 7-letnim Bohdanem, 5-letnią Majką

– mama z 12-letnim Andrzejem i 5-letnią Bogną

– grono przybyszy z Warszawy (kilkanaście osób).

   Babcia nie chciała opuszczać Prużany, była już starsza i schorowana, miała duże dolegliwości sercowe, które pogłębiły się po aresztowaniu męża i syna, tu chciała oczekiwać na wyjaśnienie losu swoich bliskich. Została z nią niezamężna ciocia Olga.

   Rankiem, 3 listopada 1939 r. opuściliśmy nasze kochane miasto, pojechaliśmy kolejką wąskotorową do Orańczyc, a potem normalną koleją do Brześcia nad Bugiem. Nocowaliśmy u krewnych cioci Maryni Dubińskiej, byrankiem, ze wszystkimi wsiąść do pociągu do Domaczewa (oczywiście mieliśmy udawać, że się nie znamy, by nie budzić podejrzeń). Stamtąd trochę wozem, trochę pieszo do gospodarstwa, gdzie czekaliśmy na dogodny czas przekroczenia granicy. Tym dniem miała być rocznica rewolucji październikowej, gdzie zakładano, iż żołnierze radzieccy strzegący granicy uroczyście ten dzień będą świętować. Była noc, ubrani na ciemno, mama z Bogną na ręku i niewielkim plecakiem, ja z plecakiem i walizką, podobnie pozostali – w ciszy szliśmy polnymi drogami, jakimś zagajnikiem. Czasem zza chmur wyglądał księżyc – wtedy należało usiąść w ciszy lub chować się w zaroślach, czy zagajniku – nareszcie dotarliśmy do Bugu, przeprawiono nas łodzią na drugi brzeg, gdzie czekało dość dużo ludzi (niektórzy z emocji nie potrafili milczeć). Raptem pojawili się Niemcy, usłyszeliśmy rozkaz: do wody!! Podniósł się pełen bólu i rozpaczy rwetes, ludzie wołają: potopimy się, ruscy nas zastrzelą. I nagle męski głos, jakiś Ślązak „dokumenty, tu chodzi o dokumenty” (czyli zaświadczenia o powrocie do miejsca zamieszkania). Sprawdzania dokumentów nie pamiętam, wiem tylko, że jakoś dobrnęliśmy do Sławatycz i pociągiem do Terespola, a potem do Warszawy. Zatrzymaliśmy się na dłużej w Makowiskach koło Pajęczna w rodzinnym domu Meyerów – rodziców cioci Ireny. Tam przeżyłem pierwszą wigilię poza domem i bez najbliższych dla mnie. Potem przenieśliśmy się razem do Radomska koło Częstochowy.

   Powróćmy jeszcze do Prużany, 17 września 1939 roku dziadek Józef rankiem wysłuchał komunikatu radiowego, że Armia Czerwona wtargnęła na teren państwa polskiego, zdesperowany przyjechał z Karolina do Zasimowicz. Znał Rosję i możliwości bolszewików, wręcz nakazywał mamie ukrycie się z dziećmi poza majątkiem. Mama, Bogna i ja – 18 września – jedziemy drabiniastym wozem załadowanym dla niepoznaki snopkami zboża (pod, którymi leży walizka z odzieżą na kilka dni) i kopkami siana, obrokiem dla konia oraz dwiema owcami w kojcu. Konno przeprowadza nas Staś Dubiński, jedziemy na północ do dworku malarza p. Artura Arrasza (jego obrazy wisiały w Zasimowiczach), z pochodzenia Tatara, który miał swój folwark w Puszczy Mariańskiej. W niecały tydzień, około 23 września (21 września bolszewicy zajęli Prużanę) wracamy, Staś Dubiński (syn cioci Maryni) przyjechał po nas z wieściami, że w majątku „ustanowiono władzę ludową”, a chłop Kuźma z Zasimowicz przewodniczy radzie robotniczo – chłopskiej.

   Dwór i czworaki przepełnione są ludźmi uciekającymi przed Niemcami. Wśród nich jest siostra taty – Stachenka (Stanisława) Sikorska z mężem Kazimierzem Sikorskim, nadleśniczym z Białobrzegów k. Augustowa.; Musia (Maria) Czarnocka – żona kapitana 82 pp w Grodnie i jej przyjaciółka Dusia (Eudoksja) Elijaszewiczowa – wdowa po pułkowniku z Kołomyi; pies Ciapciuś; uciekinierzy z Warszawy (nie pamiętam ich nazwisk).

   Wuj Sikorski przybył w mundurze leśnika, co stało się przyczyną jego aresztowania jako wojskowego, udało się wyjaśnić różnice mundurów i szczęśliwie po trzech dniach zwolniono go. Wujostwo powrócili do nadleśnictwa w Białobrzegach, po to by 9 lutego 1940 roku zostać deportowanymi do Ałtajskiego Kraju.

   Oprócz, szukających gościny Polaków, we dworze stacjonowało również wojsko sowieckie. Wśród nich był felczer Włodzimierz Osmołowski, który w wielkiej tajemnicy przyznał się mamie, że jest Polakiem z Żytomierza. Rodziców jego zamordowali bolszewicy w pogromach 1917 roku, miał wtedy 7 lat, wychowała go babka, żona i córka były entuzjastkami Komsomołu. W rozmowie z mamą powiedział, że dopiero pierwszy raz w życiu mówi przy niej co myśli, czuje. Twierdził, że mama powinna opuścić majątek, opowiadał jak wiele widział okrucieństw i że na jej miejscu wolałby być pod okupacją niemiecką niż bezprawiu bolszewickim. Podobnie starszy wiekiem oficer (rangi już nie pamiętam), zaskoczony tym, że mama pięknie włada językiem rosyjskim okazał jej życzliwość mówiąc, iż powinna wyjechać z majątku, nie wolno jej tutaj zostawać.

   Czas i dramatyczne wydarzenia przybierają niesłychanego tempa. We dworze prużańskim (Klub Obywatelski jeszcze działa) zamieszkaliśmy już razem z dziadziusiami i wujostwem z Bogusławiec. W Bogusławcach też ukształtował się komitet robotniczo – chłopski, pracownicy domagali się, aby wuj Stanisław przydzielił imiennie poszczególnym rodzinom żywy inwentarz, by uniknąć nieporozumień co do „sprawiedliwego rozdziału”.

   Szkoły są otwarte, zaczynam chodzić do polskiego gimnazjum, gdzie trzon grona pedagogicznego stanowią dawni profesorowie, dodano język białoruski i rosyjski w umiarkowanych proporcjach.

   W pierwszych dniach października przybiega do nas p. T. Baczyński z Klubu z informacją, że o dziadka Józefa pytają dwaj enkawudziści. Dziadek informację przyjął ze spokojem, oficerowie powiedzieli, że potrzebne są jakieś wyjaśnienia i dziadek niedługo powróci. Dziadek znał bezprawie bolszewickie, ale i duma i godność nie pozwoliły mu uciekać. Za niespełna tydzień powtórzyła się historia, znów przybiegł życzliwy p. Baczyński z ostrzeżeniem, że oficerowie NKWD pytają o wuja Stanisława Czarnockiego, zatrzymywał Rosjan wódką, by ojciec, a potem syn mogli ukryć się. Żaden z nich z ucieczki nie skorzystał. I tak ojciec i syn osadzeni zostali w więzieniu „białym” w Prużanie. Ostatnią paczkę z żywnością i bielizną przyjęto około 10 lutego 1940 roku. Paczki dostarczała Olga Czarnocka (siostra mamy i wuja Stanisława) – ta, która odważyła się latać samolotem nad Prużaną w 1932 r, kiedy była maturzystką. Do dziś, mimo wielu poszukiwań, nie znamy ich losu, są domniemania, że wywieziono ich do Mińska i tam zabito (według informacji współwięźniów, zwolnionych przez Niemców po czerwcu 1941 r).

   Zaraz po aresztowaniu wuja – reszcie rodziny nakazano natychmiast opuścić prużański dwór, który przejęła Armia Czerwona. Nasze mamy znalazły dom na obrzeżu miasta (u byłych pracowników), w którym tymczasowo zamieszkaliśmy (mama, ja, siostra oraz ciocia Irena z dziećmi), babunia zamieszkała osobno razem z ciocią Olgą.

   Wskutek nasilających się aresztowań, za radą babci oraz przyjaciół mama i ciocia Irena, chcąc chronić swoje dzieci postanawiają wyjechać do swoich krewnych w Generalnej Guberni. Niezwykłą pomocą służył p. Robert Gliński (który w czasie swych studiów na SGGW – praktykę rolniczą odbywał w Bogusławcach), który przybył z wiadomościami od rodziców cioci Ireny z Makowisk, że przetrwali nawałnicę wojny i czekają na swą córkę. On też podjął się organizacji przeprawy przez granicę na Bugu. Grupę „uciekinierów” z Prużany stanowili:

– ciocia Irena z 9-letnim Staszkiem, 7-letnim Bohdanem, 5-letnią Majką

– mama z 12-letnim Andrzejem i 5-letnią Bogną

– grono przybyszy z Warszawy (kilkanaście osób).

   Babcia nie chciała opuszczać Prużany, była już starsza i schorowana, miała duże dolegliwości sercowe, które pogłębiły się po aresztowaniu męża i syna, tu chciała oczekiwać na wyjaśnienie losu swoich bliskich. Została z nią niezamężna ciocia Olga.

   Rankiem, 3 listopada 1939 r. opuściliśmy nasze kochane miasto, pojechaliśmy kolejką wąskotorową do Orańczyc, a potem normalną koleją do Brześcia nad Bugiem. Nocowaliśmy u krewnych cioci Maryni Dubińskiej, by rankiem, ze wszystkimi wsiąść do pociągu do Domaczewa (oczywiście mieliśmy udawać, że się nie znamy, by nie budzić podejrzeń). Stamtąd trochę wozem, trochę pieszo do gospodarstwa, gdzie czekaliśmy na dogodny czas przekroczenia granicy. Tym dniem miała być rocznica rewolucji październikowej, gdzie zakładano, iż żołnierze radzieccy strzegący granicy uroczyście ten dzień będą świętować. Była noc, ubrani na ciemno, mama z Bogną na ręku i niewielkim plecakiem, ja z plecakiem i walizką, podobnie pozostali – w ciszy szliśmy polnymi drogami, jakimś zagajnikiem. Czasem zza chmur wyglądał księżyc – wtedy należało usiąść w ciszy lub chować się w zaroślach, czy zagajniku – nareszcie dotarliśmy do Bugu, przeprawiono nas łodzią na drugi brzeg, gdzie czekało dość dużo ludzi (niektórzy z emocji nie potrafili milczeć). Raptem pojawili się Niemcy, usłyszeliśmy rozkaz: do wody!! Podniósł się pełen bólu i rozpaczy rwetes, ludzie wołają: potopimy się, ruscy nas zastrzelą. I nagle męski głos, jakiś Ślązak „dokumenty, tu chodzi o dokumenty” (czyli zaświadczenia o powrocie do miejsca zamieszkania). Sprawdzania dokumentów nie pamiętam, wiem tylko, że jakoś dobrnęliśmy do Sławatycz i pociągiem do Terespola, a potem do Warszawy. Zatrzymaliśmy się na dłużej w Makowiskach koło Pajęczna w rodzinnym domu Meyerów – rodziców cioci Ireny. Tam przeżyłem pierwszą wigilię poza domem i bez najbliższych dla mnie. Potem przenieśliśmy się razem do Radomska koło Częstochowy.

Powróćmy jeszcze do Prużany, do dnia 10 lutego 1940 roku.

   Po wywiezieniu polskich żołnierzy i oficerów – NKWD rozpoczęła aresztowanie polskiej inteligencji: ziemian, przemysłowców, lekarzy, prawników, nauczycieli, leśników, kupców w czterech etapach:

– 10 lutego 1940 r. wielka deportacja: leśników, osadników wojskowych po 1920 r, urzędników państwowych, lekarzy, ziemian…

– 13 kwietnia 1940 r. wywożono rodziny tych, których wcześniej aresztowano (czyli głównie kobiety z dziećmi, dorosłe rodzeństwo) oraz ludność mieszkającą przy granicy

– czerwiec i lipiec 1941 r. wywóz uciekinierów wojennych z centralnej Polski (którzy zatrzymali się u swych rodzin) oraz bogatych gospodarzy, rzemieślników, robotników, kolejarzy
– czerwiec 1941 to nabór deportacyjny z Wileńszczyzny.

   Zakłada się, że wywieziono około dwóch milionów polskich obywateli. Deportowanych dzielono na potrzebnych i mało potrzebnych gospodarce. Mało potrzebni to kobiety z dziećmi i starcy, których wywożono na osiedlenie najczęściej do Kazachstanu.

   Tak zesłano moją babcię i ciocię Olę w dniu 10 lutego 1940 r. do Akomolińskiej obłaści. Rozkaz wywózki

pamieszczycy był bezwzględny, nie mogła chodzić, więc do pociągu zaniesiona została na kocu. Do opieki nad babcią dobrowolnie (!) zgłosiła się ciocia Olga. Babcia zmarła w drodze, wyrzucono jej ciało na śnieg. Ola pojechała na tułaczkę, cudem ocaliła życie, wróciła w 1946 r. Missa sine nomine!

   Do Prużany powróciły mama (z Bogną) i ciocia Irena (z Bohdanem) w sierpniu 1941 r, po wybuchu wojny niemiecko – rosyjskiej. Zamieszkały w wynajętym mieszkaniu podstawę bytu dał im sklepik, który powstał dzięki energii i inicjatywie cioci Ireny. Bogna przeżyła I Komunię św. w Prużanie w 1943 r, przygotowywał ją ks. Kazimierz Świątek, a Bohdan nauczył się ministrantury służąc ks. Kazimierzowi do mszy św.

   Po wojnie dowiedziałem się pięknej historii o mojej niezwykłej mamie. Otóż przywiozła do Polski dziewczynkę – Zosię U., która w 1939 r przyjechała z Warszawy do Prużany na wakacje do swego wuja księdza. Wybuchła wojna, nie było okazji do powrotu, NKWD aresztowało księdza, potem aresztowało siostrę księdza. Została na plebanii ze służącą, która zdecydowała się powrócić do rodziny na wieś. Zosia została sama, prawie nikogo nie znała. Moja mama zabrała ją do Warszawy i oddała ją rodzinie. Zosia uważa moją mamę za świętą. Pomoc i wrażliwość na los drugiego człowieka była czymś naturalnym i oczywistym. Podobnie postąpiła ciocia Irena, opiekując się dzieckiem, któremu ojca aresztowano, przyjmując ją do swego domu jako swoje czwarte dziecko. Janka stała się darem i podporą swego rodzeństwa, a my ją bardzo kochamy, rodzina bez Janki byłaby zdecydowanie uboższa. Takie były nasze mamy.

   Pora kończyć opowieści prużańskie, wydarzenia widziane oczyma dwunastoletniego chłopca. Ogromną podporą w moim życiu było przypominanie sobie naszego domu w Zasimowiczach. Jego obraz, kolory, hałasy, dźwięki, zapomniane wonie żyją we mnie niezwykłymi barwami. Ten dom w dniach rozpaczy i beznadziei miał słodycz miodu…

   Ten stary dwór, zachowywał wszelkie cechy wiejskiej siedziby staroszlacheckiej. Nakryty był wysokim, czterospadowym dachem krytym gontem. Ozdobiony gankiem wspartym na czterech murowanych kolumnach zapraszał do wnętrza. Był budowlą parterową – na podmurówce – w całości drewniany, „zasiedziały” w pięknym parku z aleją dojazdową wysadzaną grabami i wiązami. Aleja lipowa, ze stuletnimi wtedy drzewami ujmowała ramionami dwór odgradzając od pól uprawnych…

„Kochasz ty dom, ten stary dach
co prawi baśń o dawnych dniach.
Omszałych wrót rodzinny próg,
co wita cię z cierniowych dróg”
(M. Konopnicka, Pieśń o domu)

   Mama moja niezwykle szlachetna i mądra (po okupacji przeżyła i doświadczyła wiele) modliła się psalmem 23: „Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć, przywraca mi życie”. Zmarła w 1975 roku. Dzieci jej ukończyły studia wyższe (Bogna fizykę, ja chemię). Mieszkamy w Warszawie.

   Na koniec chciałbym podziękować z całego serca mojej ukochanej żonie Barbarze, która inspirowała i wspierała mnie przy pisaniu tych wspomnień oraz przeprosić tych wszystkich, których pamięć dwunastolatka nie objęła.

Andrzej Święciński
Warszawa, 2011 r.

http://echapolesia.pl/index.php?mact=Echa,cntnt01,showarticle,0&cntnt01rubric_id=&cntnt01article_id=32&cntnt01returnid=15

Posted in Polskie Kresy, Wspomnienia | 2 Komentarze »

Wspomnienia z ziemi brzeskiej – Bronisława Predenia

Posted by tadeo w dniu 26 lipca 2011

Redakcja „Ech Polesia” otrzymała szereg listów, w których Czytelnicy okazywali zainteresowanie postacią Jana Perdeni – znanego na Ziemi Brzeskiej i Kamienieckiej nauczyciela, publicysty, kronikarza, a potem naukowca. Zainteresowania i dorobek Jana Perdeni przejął syn Jerzy z Krakowa, który dostarczył nam „Wspomnienia z Ziemi Brzeskiej” swej matki Bronisławy, a których druk w dwóch częściach od bieżącego numeru rozpoczynamy. „Wspomnienia” są prawdziwą encyklopedią Ziemi Brzeskiej i Kamienieckiej z okresu międzywojennego, a zarazem świadczą o wybitnej osobowości i postawie patriotycznej oraz zasługach dla oświaty rodziny Perdeni.

Bronisława Perdenia

W maju 1926 roku zdałam egzamin maturalny Seminarium Nauczycielskiego im. Świętej Rodziny w Krakowie. Początkowo liczyłam na posadę w Katowicach. Z chwilą, gdy dowiedziałam się, że na pracę w województwie Śląskim musiałabym czekać bardzo długo, postanowiłam zainteresować się innymi regionami Polski. Jeden z moich kolegów pracował już na Polesiu i w czasie wakacji dowiedziałam się od niego, że bardzo dobre warunki są w Kuratorium Okręgu Szkolnego Poleskiego. Po jego namowie zdecydowałam się tam pojechać. W bardzo krótkim czasie otrzymałam nominację na nauczycielkę we wsi Czemery koło Kamieńca Litewskiego w powiecie Brzeskim. Rodzice, dowiedziawszy się o tym, nie pozwalali mi tam jechać. Ja jednak zdecydowałam się. Odwiózł mnie mój ojciec. Jazda z Brześcia odbywała się (w połowie października) wozem konnym w czasie wielkiej zamieci śnieżnej.

Czemery były wówczas zapadłą wsią zamieszkałą przeważnie przez ludność ruską. Leży ona 9 km na wschód od Kamieńca nad rzeką Leśną, na skraju lasu, blisko Puszczy Białowieskiej. Od południowej ściany puszczy jest odległa około 4 km przez las i bagna uroczyska Czochowo. Do Czemer przylega mała wieś Podrzeczany, a za nią w odległości 3 km jest druga wieś Czemery. Urząd gminny znajdował się w Wielkim Lesie w Puszczy Białowieskiej, w odległości 8 km w prostej linii, a 11 km drogą.

Ludność w Czemerach, jak na stosunki poleskie, była średnio zamożna. Pewien dochód dawał las i rzeka, w której rybacy łowili ryby i raki. Tak, jak we wszystkich okolicznych wsiach przeważała gospodarka naturalna. Krajobraz był typowo poleski, dla mnie bardzo egzotyczny.

Przede mną stało zadanie zorganizowania szkoły, której jeszcze nie było. Miałam w niej być jedyną nauczycielką. Najbliższa szkoła była w Wielkim Lesie.

Szkoła miała mieścić się w budynku, którego budowa nie była jeszcze zakończona. Kilka tygodni mieszkałam w pomieszczeniu gminy, załatwiając sprawy związane z organizacją szkoły. Po zakończeniu tych prac, gdy został też wykończony budynek, w którym się miała mieścić szkoła, rozpoczęłam zajęcia. W pracach administracyjnych początkowo pomagała mi nauczycielka z Wielkiego Lasu Stasiukowa.

W budynku szkolnym była jedna klasa. Zajmowałam tam mały pokoik, a resztę budynku zamieszkiwał gospodarz, jego właściciel.

Do szkoły dochodziły dzieci z sąsiednich wsi oddalonych po kilka kilometrów. W sumie było 60-70 uczniów. Największą trudność sprawiała mi nieznajomość języka, którym mówiły dzieci. One też nie rozumiały często mnie. Z klasy czasem wychodziłam z płaczem.

Warunki życia były bardzo trudne. Nie można było nic kupić do jedzenia od chłopów. Było to spowodowane niechęcią, a czasem nienawiścią do Polaków. Zakupy w Kamieńcu robiłam przez osoby jadące do miasta, płacąc im za to.

Poza trudnościami językowymi praca z dziećmi nie nastręczała większych kłopotów. Również z rodzicami współpraca w sprawach szkoły układała się dobrze.

Do nauczania religii przyjeżdżał raz w tygodniu ksiądz prawosławny. Stosunki służbowe układały się z nim poprawnie.

Ludność miejscowa była skomunizowana. Ciągle się słyszało o działalności organizacji komunistycznych. Mówiono o istnieniu uzbrojonych bojówek. Jeszcze niedawno, w 1925 roku w Puszczy Białowieskiej działała partyzantka komunistyczna.

Pewnego dnia wczesnym rankiem posłyszałam wielki hałas. Wybiegłam przed dom i zobaczyłam kolumnę samochodów z policją. Przed samą szkołą z samochodu wyskoczył oficer policji. Był to brat mojej serdecznej koleżanki z Bieżanowa pod Krakowem Władysław Kot. Radość moja z tego spotkania była bez granic. Okazało się, że w nocy we wsi, niedaleko szkoły było zebranie „jaczejki” komunistycznej i w tym domu został zabity przez uczestników policjant. Stąd ta akcja policji.

W takich warunkach działała 1-klasowa polska szkoła powszechna w Czemerach. Po akcji policji szkołę zlikwidowano. Dzieci musiały chodzić do szkoły do najbliższych innych szkół. Mnie przeniesiono do Czemer II, gdzie też istniała szkoła.

W 1929 roku wyszłam za mąż za Jana Perdenię, nauczyciela 1-klasowej szkoły w Uhlanach. Poznałam go już na mojej pierwszej konferencji nauczycielskiej w Kamieńcu. Pochodził ze wsi Peliszcze odległej od Kamieńca 9 km. Przebijał się przez trudności zdobywania wykształcenia w specyficznych warunkach panujących na Ziemiach Zabranych w okresie carskiego zaboru, trudności ustokrotnione w przypadku dzieci chłopskich. Chodził do szkoły wiejskiej w Peliszczach, potem do szkoły ludowej w Kamieńcu i szkoły miejskiej w Kobryniu. Tam w piwnicy apteki Szydłowskiego, wraz z grupą kilkunastu kolegów, w tajnym zespole uczył się języka polskiego i historii Polski. Po ukończeniu szkoły miejskiej starał się o przyjęcie do seminarium nauczycielskiego. Było to już w czasie I Wojny Światowej. Odmówiono mu. Jeszcze wówczas, gdy dni panowania caratu na Podlasiu były policzone, przynależność do Kościoła Katolickiego i narodu polskiego na Ziemiach Zabranych dyskwalifikowały kandydata na nauczyciela. Po wkroczeniu Niemców na Ziemie Zabużańskie został przyjęty na kursy nauczycielskie organizowane przez Polską Macierz Szkolną. W wieku 17 lat został nauczycielem w szkołach Polskiej Macierzy Szkolnej w Turnie, Grabowcach, Bogdziukach i Uhlanach. Dokształcał się na kursach dokształcających w czasie wakacji. W 1926 roku zdał egzamin maturalny seminarium nauczycielskiego w Prużanie. Trzykrotnie starał się o dopuszczenie przez Inspektorat Szkolny w Brześciu n/B na roczne studia na Wyższym Kursie Nauczycielskim (choćby na własny koszt), ale bezskutecznie. Wtedy w 1929 roku zdał egzamin maturalny gimnazjum ogólnokształcącego w Brześciu n/B i po dalszych staraniach w 1931 roku dostał bezpłatny urlop na studia historyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Był uczniem prof. Władysława Konopczyńskiego, który w 1946 roku był promotorem jego pracy doktorskiej o przeszłości Kamieńca, napisanej przed wojną. Na tymże uniwersytecie w 1963 roku uzyskał habilitację z historii nowożytnej Europy Wschodniej.

Zamieszkaliśmy w Uhlanach. Do szkoły w Czemerach dochodziłam przez las. Codziennie odprowadzał mnie mój mąż. W 1930 roku zostałam przeniesiona do Kamieńca. Tam zamieszkaliśmy. Mąż przed wyjazdem do Krakowa dochodził do swojej szkoły w Uhlanach (7 km). Przeniesienie do Kamieńca zawdzięczam Władysławowi Kotowi, który wystąpił do Inspektoratu Szkolnego w Brześciu n/B z pismem, że nie jest możliwe pozostawienie samotnej młodej nauczycielki w tego rodzaju środowisku, jakim były Czemery i okolice.

W Kamieńcu najpierw zamieszkaliśmy w jednej izbie małego domu, a niedługo potem w budynku starej szkoły, (który znajdował się na miejscu dawnego zamku). W tej szkole kiedyś uczył się mój mąż. Obok była szkoła w nowo wybudowanym nowoczesnym budynku. Po pewnym czasie dostałam tam mieszkanie. Mąż wyjechał wcześniej na studia do Krakowa.

8 listopada 1930 roku urodził się nam syn Jerzy.

Kamieniec Litewski był wówczas małym miastem handlowo-rolniczym. Liczył około 5000 mieszkańców, w tym 3/4 Żydów, reszta to ludność ruska prawosławna i trochę Polaków, przeważnie napływowych.
W przeszłości, w czasach dawnej Rzeczypospolitej, był ważnym ośrodkiem administracyjnym i handlowym. Prawo magdeburskie uzyskał w 1503 r. Do jego znaczenia przyczyniło się położenie przy Wielkim Gościńcu Królewskim łączącym Kraków z Wilnem. Od końca XVIII w., zwłaszcza w okresie zaborów znacznie podupadł.

Położony jest bardzo malowniczo nad rzeką Leśną na kilku wzgórzach. Na jednym z nich jest trzynastowieczna wieża obronna, na drugim cerkiew, na trzecim szkoła. Był tam magistrat, urząd gminny, szpital, apteka, poczta, posterunek policji, ochotnicza straż pożarna, oddział Związku Strzeleckiego i wiele sklepów, prawie wyłącznie żydowskich.

Mieszczanie zajmowali się głównie rolnictwem, niektórzy dodatkowo rybołówstwem, rzadko rzemiosłem, często było to ich zajęciem dodatkowym, Żydzi zajmowali się przeważnie handlem, mniejsza część rzemiosłem..

Wiele razy w roku miasto się ożywiało w czasie jarmarków. Dwa z nich były ustanowione przez króla Aleksandra: 8 maja i 14 października (w dniach św. Jerzego i św. Szymona wg kalendarza prawosławnego). Inne jarmarki odbywały się raz w miesiącu.

Kościół katolicki (pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła) był bardzo ubogi. Właściwie była to duża drewniana kaplica dobudowana do dzwonnicy ocalałej z pożaru bardzo pięknego kościoła barokowego z pierwszej ćwierci XVIII wieku, który spłonął 1924 r. w czasie burzy. Pierwowzorem jego były kościoły na Bielanach w Krakowie i w Kalwarii Zebrzydowskiej. Podobny został też zbudowany w Ostrówkach koło Międzyrzeca Podlaskiego, nieco później. Obok kaplicy budowany był przez proboszcza ks. Ignacego Wierobieja nowy, murowany, do czasu wojny nie wykończony. Pierwszy kościół i parafię ufundował król Aleksander w 1501 r. Od XVII w. istniało przy parafii bractwo różańcowe.

Do parafii katolickiej należała przeważnie ludność wiejska, ponieważ w okolicy było sporo ludności polskiej wśród przeważającej ludności ruskiej. Ocalało w okresie zaborów trochę polskich dworów ziemiańskich.

Kościół i dwory polskie pozwoliły przetrwać nielicznej polskiej ludności wiejskiej w poczuciu łączności z narodem polskim po rozbiorach. Przed I Wojną Światową ludność ta była rusyfikowana (zwłaszcza przed 1905 rokiem) – bezskutecznie. Na wsi często wspominano te czasy. Próbowano wówczas wprowadzić modlitewniki katolickie pisane cyrylicą. Krzyż przydrożny, który był zmurszały ze starości, mój teść ze swoim sąsiadem w nocy, nielegalnie, zamienili na nowy. Inaczej byłoby to niemożliwe. Nie można było pracować w święta kościelne prawosławne (nawet na kołowrotku), za to groziła wysoka grzywna. Porządku pilnował żandarm. W 1966 zlikwidowano wszystkie rzymsko-katolickie kaplice wiejskie. Zlikwidowano klasztory katolickie: cystersów w Wistyczach, karmelitów w Krupczycach, marianów w Raśnej, kartuzów w Berezie Kartuskiej. Wcześniej zlikwidowano klasztor i szpital bonifratrów w Wysokiem Litewskim.

Parafia prawosławna istniała od XIII w., gdy książę Włodzimierz zwany Filozofem zbudował w Kamieńcu cerkiew pod wezwaniem Zwiastowania NMP. W pięknie położonej nowo zbudowanej (w 1914 r, a wykończonej w 1924 r.) cerkwi prawosławnej pod wezwaniem św. Szymona Słupnika, był piękny ikonostas.

W mieście i okolicznych wioskach zachowało się jeszcze wtedy trochę reliktów pradawnych zwyczajów i wierzeń związanych z kulturą duchową dawnych mieszkańców ziem nadbużańskich. Jedna kobieta na zamówienie „odczyniała urok”. Można było zobaczyć (choć rzadko) pogrzeb z płaczkami. Na dzień zaduszny zdarzało się, że przygotowywano potrawę rytualną. Czasem się słyszało archaiczny lament kobiety po stracie kogoś bliskiego (śpiewne zawodzenie z improwizowanym tekstem). W latach dwudziestych, w niektórych wioskach, sensacją był motocykl („czortopchajka”).

Mieszkańcy Kamieńca w przeważającej części byli lojalni w stosunku do państwa polskiego. Byli też zwolennicy ustroju komunistycznego. Pamiętam małżeństwo lekarzy. Nie ukrywali swoich sympatii prokomunistycznych. Wzorem obywateli sowieckich swojemu synowi nadali imię Maj na cześć święta klasy robotniczej. Byli w Kamieńcu niedługo, wyemigrowali do ZSRR. Codziennie przynosiła do nas mleko kobieta z sąsiedniej wsi Komarowszczyzny. Jej syn był komunistą. Gdy za swą działalność został aresztowany, na prośbę matki, sędzia kazał go zwolnić, aby odpowiadał z wolnej stopy. W najbliższej nocy uciekł i następnego dnia był już w ZSRR. Potem, gdy ziemie te zostały anektowane przez ZSRR, myśleliśmy, że wszyscy tego rodzaju emigranci wrócą lub przynajmniej dadzą o sobie znać. Okazało się, że ślad po nich zaginął.

Pewnego dnia zjawił się w Kamieńcu uciekinier zza sowieckiego kordonu – Borysiewicz. Bardzo narzekał na stosunki panujące w ZSRR. Został polskim policjantem. Po pewnym czasie okazało się, że jest szpiegiem sowieckim.

Szczególnego kolorytu nadawała miasteczku społeczność żydowska, przeważnie trudniąca się handlem i trochę rzemiosłem. Żydowska gmina wyznaniowa miała w Kamieńcu synagogę i kilka bożnic. Była też tam słynna akademia talmudyczna, w której kształciło się kilkuset studentów z Polski i wielu innych państw Europy i Ameryki. Niedługo przed wojną został dla nich zbudowany za miastem gmach, w którym odbywała się nauka przez dzień i noc. Studenci chodzili w charakterystycznych czarnych chałatach i czapeczkach (podobnie ubranych było jeszcze wielu Żydów w Kamieńcu, zwłaszcza starszych). Nosili też charakterystyczne pejsy. Do czasu II Wojny Światowej zachował się oryginalny folklor żydowski, nie spotykany już w Polsce centralnej. Na ten zanikający folklor zwrócił uwagę mój mąż artyście malarzowi Józefowi Charytonowi z Wysokiego Litewskiego, który przez dłuższy czas był naszym gościem w Kamieńcu. Zaproponował mu, aby malował Żydóów i w ten sposób ocalił od zapomnienia cechy ich miejscowej kultury. Charyton posłuchał go i zapełnił swój szkicownik wieloma scenami rodzajowymi i nie istniejącymi już fragmentami architektury miasta. Po wojnie na tej podstawie namalował wiele obrazów o tematyce żydowskiej, które przyniosły mu sławę, zwłaszcza za granicą.

Nasze stosunki z ludnością miasta układały się bardzo dobrze. Ze społecznością miejscową miał ciągle do czynienia mój mąż jako radny miasta i opiekun społeczny. Gdy odchodził do pracy w Brześciu przedstawiciele tej społeczności (przeważnie Żydzi) urządzili mu uroczyste pożegnanie. Koleżanka Żydówka Rokówna, nauczycielka religii w szkole, bywała u nas na wigilii, myśmy bywali zapraszani na wieczerzę szabasową. Żydom kamienieckim niejedno zawdzięczam.

Dobre wspomnienia zachowałam o zamieszkałej w Kamieńcu ludności ruskiej prawosławnej. Byli to przeważnie ludzie bez jednoznacznej świadomości narodowej, sami siebie określali jako „prawosławni” lub „Ruscy”. Na tych terenach bowiem był wyraźny podział na ludność polską, czyli katolików i ruską, czyli prawosławnych. Polaków prawosławnych było bardzo mało. Ludności ruskiej była bliższa kultura rosyjska niż polska. Czasem wyczuwało się coś w rodzaju tęsknoty za czasami przedwojennymi, za prawosławnym państwem rosyjskim. Byli to ludzie towarzyscy, po słowiańsku serdeczni i gościnni.

W okolicznych wioskach wśród znacznej części ludności ruskiej odczuwało się wyraźną niechęć, a czasem nienawiść do państwa polskiego. Było to wynikiem nie tylko obcości kulturowej i religijnej, ale też w znacznym stopniu propagandy komunistycznej. Ciągle trwało poczucie krzywd doznawanych przez jeszcze niedawno żyjące pokolenie chłopów ze strony ziemian w czasach pańszczyzny.

Część ludności ruskiej określała się jako „tutejsi”, co oznaczało niechęć do zajmowania stanowiska w sprawie narodowości. W rzeczywistości sprawa przynależności etnicznej tej ludności była złożona. Używała dialektu poleskiego języka ukraińskiego z nielicznymi naleciałościami białoruskimi, rosyjskimi i polskimi, mentalność jej jednak była bliższa ludności białoruskiej z głębi Polesia. W czasie wojny, gdy ziemia brzeska została włączona do Białorusi, mieszkańców jej uznano za Białorusinów.
Uciążliwym spadkiem po zaborze rosyjskim wśród licznej grupy ludności wiejskiej był analfabetyzm. Ojciec jednego z uczniów sprzedał żydowskiemu kupcowi za dwie nalepki na butelkę dwa worki nasion seradeli. Uczeń ten (nazywał się Kozioł) z uporem, krok po kroku, w trudnych warunkach, zdobywał wykształcenie i po wojnie podobno w Polsce został nauczycielem.

Było też w Kamieńcu trochę Rosjan, emerytowanych nauczycieli, urzędników. Jednym z Rosjan osiadłych w Polsce przed I Wojną Światową był człowiek o wielkiej kulturze, znakomity lekarz, przez pewien czas dyrektor szpitala, doktor Abramowicz.

Drugi Rosjanin Iwżenko, emigrant, wszechstronnie wykształcony, był instruktorem Związku Strzeleckiego. W czasie I Wojny Światowej był oficerem carskim, w czasie rewolucji białogwardzistą, podczas wojny polsko-bolszewickiej prowadził partyzantkę współdziałającą z Wojskiem Polskim. Po wojnie osiadł w Polsce i twierdził, że znalazł w niej drugą ojczyznę. Po wkroczeniu Armii Czerwonej do Polski nie został aresztowany i dostał posadę nauczyciela matematyki w Polskiej Szkole Średniej w Brześciu. Po zajęciu Kamieńca przez Niemców był podejrzewany przez miejscowych Polaków, na podstawie śladów w urzędach sowieckich, o donosicielstwo do NKWD. W czasie okupacji niemieckiej najpierw pracował jako tłumacz w niemieckim szpitalu wojskowym a potem został powołany przez Niemców na stanowisko burmistrza miasta Głowna. Tam podobno został zabity przez polskie podziemie za kolaborację.

Mieszkała też w Kamieńcu rodzina Niemców bałtyckich Bodnerów, częściowo zrusyfikowanych. Podczas wojny widziano jednego z nich jak dowodził, jako oficer Gestapo, pacyfikacją wsi w Generalnej Guberni. Dwu moich uczniów z Kamieńca, których uważano za Polaków, pojawiło się w czasie wojny w Brześciu w mundurach niemieckich – jeden z nich – Jocz , jako żołnierz Wehrmachtu, drugi, syn komendanta posterunku Policji Państwowej w Kamieńcu Jakubowskiego, jako oficer policji niemieckiej.

Szkoła Powszechna III stopnia w Kamieńcu była jedną z najlepszych w powiecie Brzeskim. Uczyło się w niej około 600 dzieci. Wśród nich najwięcej było Żydów, chociaż część dzieci żydowskich uczyła się w szkole wyznaniowej. Resztę uczniów stanowiły dzieci narodowości ruskiej a najmniej polskiej. Spora grupa dzieci dochodziła do szkoły codziennie z sąsiednich wiosek. Dzieci z Kamieńca i ze wsi były zdolne i uczyły się dobrze. Jeden z uczniów, pochodzący z podkamienieckiej wsi, Jan Łuk, miał duże zdolności rzeźbiarskie.

W święta państwowe prowadziliśmy dzieci na nabożeństwa do kościoła, cerkwi i bożnicy.

Z okresu pracy w Kamieńcu zachowałam bardzo dobre wspomnienia.

W 1934 roku mąż mój zakończył studia w Krakowie i wrócił do pracy w Uhlanach. W 1935 roku dostał pracę w Kamieńcu. W 1938 roku został przeniesiony do Państwowego Liceum i Gimnazjum im. R. Traugutta w Brześciu gdzie został profesorem historii. Ja pracowałam dalej w Kamieńcu.

Moje lata w Kamieńcu upływały spokojnie i pogodnie. Nikt wtedy nie przypuszczał, grozy wydarzeń, które miały nastąpić za kilka lat. Tylko czasem, gdy spotkali się świadkowie I Wojny Światowej i Rewolucji Październikowej, odżywały wspomnienia o tragediach tamtych czasów.

W drugiej połowie lat trzydziestych coraz częściej pojawiał się nowy temat – zagrożenie z zachodu. Był to czas wielkiego zaufania do armii polskiej. Tylko mój mąż uporczywie twierdził, że słabość ekonomiczna i brak zaplecza przemysłowego wobec potęgi gospodarczej Niemiec i siły ich armii skazuje Polskę na klęskę w wojnie, która według niego będzie trwała dwa miesiące. W szkole zbieraliśmy pieniądze na dozbrojenie armii. Akcja ta odbywała się wśród całej społeczności miasta – na Fundusz Obrony Narodowej, Fundusz Obrony Morskiej, Pożyczkę Przeciwlotniczą.

Nikt jednak nie zdawał sobie sprawy z tego, że niebezpieczeństwo wojny jest tak bliskie. W 1939 roku do szkoły zaczęły chodzić dzieci, które wraz z rodzicami wróciły z emigracji w Paragwaju. Późną wiosną byliśmy u znajomej rodziny żydowskiej, zaproszeni w związku z powrotem do Polski ich krewnej, aktorki filmowej ze Stanów Zjednoczonych A.P.

Na początku 1939 roku kupiliśmy w Brześciu dom przy ulicy Mickiewicza nr 17, koło Brackiej cerkwi. Wakacje spędzaliśmy w domu. Mąż dostosował piwnice do roli schronu przeciwlotniczego i przeciwgazowego.

W okresie międzywojennym Brześć miał charakter miasta bez zabytków sięgających poza XIX wiek. Było to spowodowane likwidacją starego miasta w połowie tego wieku, gdy budowano twierdzę.

Było to jedno z najstarszych miast pogranicza polsko-ruskiego. Badania archeologiczne wykazały, że jego rodowód sięga X wieku. Najstarsza wzmianka o nim w kronice ruskiej (Nowgorodskiej Pierwojj Letopisi Starszego i Mładszego Izwodow) pochodzi z czasów, gdy Jarosław Mądry, w czasie wojen z Bolesławem Chrobrym, atakował gród brzeski w 1017 r. (w sojuszu z cesarzem niemieckim Henrykiem II). W wojnie tej brał udział książę turowski Światopełk, zięć Bolesława Chrobrego, który w 1019 r., po przegranej walce o tron kijowski, uchodził chory przez Brześć do Polski, gdzie umarł.

Miasto średniowieczne i nowożytne, wyrosłe przy ujściu Muchawca do Bugu, było ważnym ośrodkiem administracyjnym, handlowym, wytwórczości rzemieślniczej i węzłem komunikacyjnym. Prawo magdeburskie otrzymał w 1390 r.

Był w nim zamek budowany od XII w. najpierw drewniany, z wieżą murowaną z XIII w., potem. murowany, otoczony murem z pięcioma basztami, a od XVII w. otoczony umocnieniami ziemnymi. Jedną z baszt budowali i opiekowali się nią ludność służebna – królewscy koniuchowie.

Od XVI w. Brześć był stolicą województwa Brzesko-Litewskiego (Brześciańskiego). Był też znaczącym ośrodkiem kulturalnym. Istniała wtedy w Brześciu drukarnia, w której została wydana kalwińska „Biblia Radziwiłłowska”, na wysokim poziomie edytorskim i mennica.

Położenie miasta na skrzyżowaniu szlaków komunikacyjnych powodowało, że przez nie przejeżdżały liczne karawany kupieckie z ziem Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego i dalszych ośrodków handlowych Europy wschodniej i zachodniej. W mieście odbywały się słynne jarmarki trwające przez miesiąc. Wtedy Brześć był jednym z najważniejszych miast Wielkiego Księstwa Litewskiego i całej Rzeczypospolitej. Często odbywały się w nim sejmy. W Brześciu była duża gmina żydowska, było to też miejsce sejmików żydowskich Wielkiego Księstwa Litewskiego.

Położenie Brześcia było też przyczyną wielu zniszczeń wojennych i znacznie podupadło w drugiej połowie XVII w. w czasie wojen kozackich i Potopu szwedzkiego.

W czasie waśni i walk religijnych, po wprowadzeniu unii, w I połowie XVII w., działał w Brześciu ihumen klasztoru prawosławnego św. Atanazy Brzeski. Jako przeciwnik unii Kościoła Prawosławnego w Polsce był prześladowany, sądzony i w 1648 r., pod zarzutem pomocy wojskom Bohdana Chmielnickiego, rozstrzelany. Został kanonizowany przez Cerkiew Prawosławną jako męczennik.

W wielu sprawach prawosławni w Rzeczypospolitej mieli mniejsze prawa niż wyznawcy religii katolickiej, chociaż prawosławie przetrwało do końca jej istnienia.

Sytuacja się odwróciła, gdy władze carskie, po upadku Rzeczypospolitej Obojga Narodów, postanowiły zlikwidować unię. Na prawobrzeżnej części ziemi brzeskiej nastąpiło to w latach trzydziestych XIX w., z mniejszymi oporami, na lewobrzeżnej nieco później.

Opornych Podlasian z Siedleckiej guberni przekonywano za pomocą kar pieniężnych, więzienia, nahajek. Osobliwą formą było też przesiedlanie unitów do guberni orenburskiej na poniewierkę i głód. Rozdzielano przy tym często rodziny, bo nie uwzględniano ślubów zawartych w Krakowie (tzw. „krakowiaków”), gdy nie było takiej możliwości na Podlasiu. Osiedlano ich w powiecie Czelabińskim. Tam założono dla nich osadę „Polakówkę”, w której nie chcieli się osiedlać. Warunkiem powrotu do ojczyzny było przyjęcie prawosławia, ale nie chcieli z niego skorzystać. Najsilniejszym argumentem były salwy wojska rosyjskiego do chłopów broniących swych cerkwi unickich w Pratulinie i Drelowie. Opornych nie złamały, a zabitych w Pratulinie zaprowadziły na ołtarze.

Po Powstaniu Listopadowym car Mikołaj I podjął decyzję budowy twierdzy w Brześciu na miejscu starego miasta. Wtedy miasto zostało przeniesione na Przedmieście Kobryńskie. Stare miasto przestało istnieć.

Starzy mieszczanie brzescy opowiadali, że ich ojcowie i dziadowie widzieli, jak kozacy pługiem oznaczali nowe ulice. Mieszczanie za domy w starym mieście dostali odszkodowanie. Przodkowie naszych sąsiadów za odszkodowanie za dom w starym mieście, zbudowali w nowym miejscu dwadzieścia domów.

Do tego czasu zachowały się liczne budowle sakralne – świadkowie dawnej świetności Brześcia.

Wśród kościołów rzymsko-katolickich były:

kościół parafialny Św. Krzyża (pierwszy uposażony przez W. Ks. Witolda w 1412 r., restaurowany w 1766, spalony w 1808, zlikwidowany w czasie budowy twierdzy),

klasztory:

augustianów z kościołem Św. Trójcy (byli w Brześciu od 1410 r.),

bernardynów z kościołem Św. Jana Chrzciciela,

dominikanów z kościołem Św. Zofii (po zlikwidowaniu kościoła parafialnego, przez pewien czas odbywały się w nim nabożeństwa dla parafian),

trynitarzy z kościołem Św. Barbary,

bernardynek z kościołem Niepokalanego Poczęcia NMP,

brygidek z kościołem Zwiastowania NMP,

dawne Kolegium jezuitów z kościołem Imienia Jezus i św. Kazimierza (po kasacie zakonu przejęte przez Bazylianów, a kościół przez parafię), kościół ten, przerobiony w XIX w. na cerkiew prawosławną, po I Wojnie Św., został znów przebudowany i służył jako kościół garnizonowy Św. Kazimierza, po zajęciu Brześcia przez Armię Czerwoną zamieniony na klub wojskowy, po II Wojnie Światowej znów odbudowywany na cerkiew, w klasztorze jezuickim było mieszkanie komendanta twierdzy i rezydencja cara.

Do kościoła unickiego należały:

katedra św. Mikołaja (w której 1596 r. zawarto unię między Kościołem Katolickim a Cerkwią Prawosławną w Polsce), zbudowana w XIV w. w charakterystycznym stylu obronnym, z dwiema okrągłymi basztami (w niej zawarto Unię Brzeską) – w tym samym stylu były budowane później cerkwie w Supraślu, Synkowiczach, Małomożejkowie i kościół w Brochowie na Mazowszu,

cerkwie Św. Trójcy i św. Michała,

klasztor bazylianów z kościołem św. Piotra i Pawła.

Oprócz tego były:

klasztor prawosławny św. Szymona, – kościół reformowany.

Przeniesienie miasta spowodowało, że nie ma w nim zabytków architektury sięgających poza wiek XIX.
W nowym miejscu, został zbudowany w 1856 r. kościół rzymsko-katolicki Podwyższenia Krzyża Św. oraz cerkwie prawosławne Św. Szymona w 1862 r. i Bracka św. Mikołaja w 1906 r.

Gmina żydowska miała dużą synagogę i szereg bożnic.

W 1932 r. została utworzona rzymsko-katolicka parafia Najświętszego Serca Jezusowego w adoptowanym budynku i w 1938 r. parafia MB Królowej Korony Polskiej, dla której rozpoczęto budowę kościoła.

W 1939 roku Brześć był miastem, na stosunki polskie, średniej wielkości. Bardzo szybko się rozbudowywał. W 1921 roku liczył 29000 ludności, w 1929 – 37600, a w 1939 – około 58000. Nie widać było już zniszczeń po pożarze w 1915 roku wywołanym przez cofające się wojska rosyjskie. O jego rozwoju decydowało to, że był stolicą województwa, dużym węzłem kolejowym i znacznym ośrodkiem handlu. Wyraźne piętno miastu nadawała obecność dużej ilości wojska.

W mieście było 8 szkół średnich (wśród nich rosyjska i żydowska), 13 szkół powszechnych państwowych i kilka prywatnych.

Znaczna część mieszkańców, mieszczan brzeskich, stanowiła ludność ruska osiadła tam od wieków. Większość z niej, tak jak na wsi, nie miała jednoznacznego oblicza narodowego. Wpływy białoruskie i ukraińskie były bardzo słabe. Poprzez wyznanie prawosławne odczuwało ciążenie do Rosji i jej kultury. Spoiwem wszystkich tych grup było prawosławie.

Ponad połowę ludności stanowili Żydzi. W znacznej części zajmowali się handlem, wielu też było rzemieślników. Pewna liczba uprawiała wolne zawody.

Wśród ludności polskiej byli potomkowie mieszkańców miasta z czasów Wielkiego Księstwa Litewskiego w Rzeczypospolitej niepodległej, przybysze z najbliższych okolic po obu stronach Bugu, dalszego Podlasia i Polesia oraz ziem Polski centralnej. Było też trochę uciekinierów z Białorusi, Ukrainy i Rosji z czasów rewolucji.

Od wiosny narastała atmosfera zagrożenia wojennego, zwłaszcza po mobilizacji marcowej, która objęła Polesie. Brat mój opisywał w listach z Krakowa walki z dywersantami niemieckimi na Śląsku.
Ostatnie przedwojenne wakacje spędzaliśmy w Brześciu. Mąż kończył remont domu, kupowaliśmy meble, urządzaliśmy mieszkanie.

W sierpniu byliśmy świadkami przysięgi żołnierzy na ulicy Unii Lubelskiej przed kościołem Podwyższenia Krzyża Świętego. W sierpniu też na ulicy Unii Lubelskiej odbyła się defilada żołnierzy garnizonu brzeskiego wracających z ćwiczeń – ostatnia defilada Wojska Polskiego w Brześciu.

Odczuwało się gotowość do ofiar, ale i wiarę w zwycięstwo. Wszak sojusznikami Polski miały być Anglia i Francja. Te nastroje charakteryzuje rozmowa, której świadkami byli mąż z synem. Byli u fryzjera, który kończył strzyżenie żołnierza – Żyda, życząc mu, aby szczęśliwie wrócił z wojny. Ten mu odpowiedział, że najpierw musi zabić kilku Niemców. Jak wielu innych on też uwierzył, że „jesteśmy silni, zwarci, gotowi” i że nie jesteśmy sami, mamy potężnych sojuszników, którzy nam pomogą, choćby we własnym interesie.

Pod koniec sierpnia przez Brześć przejeżdżało już wiele transportów z wojskiem. Jechali na pozycje nad granicą.

1 września zastała nas w Brześciu wojna. Zaczęła się w pierwszy piątek miesiąca, dlatego wcześnie rano poszłam do kościoła. Potem poszłam do Gimnazjum im. J. Niemcewicza, do którego mąż mój został zaproszony do udziału w komisji egzaminu wstępnego. Czekałam na męża siedząc w sali, w której swojej kolejki oczekiwali kandydaci. W pewnej chwili wybiegł z sali, w której odbywał się egzamin, jakiś bardzo zdenerwowany uczeń i pod adresem mego męża zakrzyknął: „żeby go pierwsza kula hitlerowska nie minęła”. Po powrocie do domu zastałam kartę powołania. Od kilku dni opowiadałam znajomym, że chciałabym służyć w wojsku, widocznie ktoś to załatwił po mojej myśli.

Zostałam przydzielona do cenzury wojskowej. Pracowałam na poczcie głównej.

Wojna w Brześciu zaczęła się bombardowaniem lotniska w Małaszewiczach już około 6-tej rano. Potem miasto było bombardowane jeszcze wielokrotnie, jeszcze częstsze były alarmy po kilka dziennie. Już w pierwszy dzień wojny zaczęto kopanie rowów przeciwlotniczych, także przed naszym domem, na bulwarze ulicy Mickiewicza. Kopali je bardzo ofiarnie mieszkańcy okolicznych domów i jakaś drużyna harcerzy.

Kilka pierwszych dni wojny nie przyniosły większych strat miastu. Raczej były bombardowane obiekty wojskowe. Żyliśmy nadzieją pomocy ze strony aliantów. Wszędzie był widoczny entuzjazm i pewność ostatecznego zwycięstwa. Entuzjazm ten podzielali żołnierze, wśród których spotkaliśmy kilku znajomych. Panowała psychoza lęku przed dywersją i szpiegami. Widzieliśmy jak na ulicy Steckiewicza jakiś major aresztował kilkoro ludzi źle mówiących po polsku. Okazało się, że byli emigrantami czeskimi. Na bulwarze ulicy Mickiewicza przez kilka dni grali i śpiewali jacyś grajkowie prosząc o wsparcie. Twierdzili, że są uciekinierami z Wielkopolski. Mówiono potem, że byli szpiegami niemieckimi. Krążyła wieść, że w ołtarzu kościoła ewangelickiego była ukryta radiostacja nadawczo-odbiorcza. Ciągle mówiono o dywersantach zrzucanych na spadochronach. Podobno zastrzeleni lotnicy niemieccy byli w cywilnych chłopskich ubraniach.

Trwała psychoza wojny gazowej. Wiele razy w chmurach dymu i kurzu powstających w wyniku wybuchów bomb dopatrywano się gazów bojowych. Chodziliśmy z maskami. Po tygodniu pracy na poczcie, w związku z moją chorobą serca i układu krążenia, dostałam zwolnienie na dwa tygodnie. Dał mi je doktor Anzelm. Ze względu na bombardowanie Brześcia wyjechaliśmy do Kamieńca. Jechaliśmy autobusem, którego właściciel Nadański, nasz znajomy, jechał przez Kamieniec po mundury dla wojska. W Brześciu została nasza służąca, niania naszego syna Julia Trzeciak zwana Anielcią, która miała pilnować domu. Podczas I Wojny Światowej była wysiedlona do Rosji, gdzie przeżyła rewolucję. Dlatego uważała, że jest doświadczona przeżyciami wojennymi, nie bała się więc bombardowań. Jednak po naszym wyjeździe Niemcy dokonali długotrwałego ciężkiego bombardowania całego miasta. W wyniku przeżyć w tym dniu, osiwiała, w ciągu nocy przyszła do Kamieńca.

W Kamieńcu spotkaliśmy pewną rodzinę, która samochodem uciekała przed Niemcami. Ludzie ci szukali benzyny, która się im skończyła. Udało mi się trochę jej zdobyć u znajomej właścicielki firmy przewozowej. Przed odjazdem kobieta wyjawiła mi w tajemnicy, że jej mąż jest bratem wojewody Kostka-Biernackiego, ale do tego się nie przyznaje, bo się boi chłopów ruskich.
Po trzech dniach wyjechaliśmy z Kamieńca do Peliszcz i zamieszkaliśmy w opustoszałym domu zmarłego przed czterema laty teścia Kazimierza Perdeni.

Szosą jechało wielu uciekinierów – wozami konnymi, rowerami, samochodami. Niektóre samochody były ciągnięte przez konie z powodu braku benzyny. Czuło się wielki niepokój.

Podczas pobytu w Peliszczach poznaliśmy jeden z przykładów zdolności ludności wiejskiej Podlasia szybkiego dostosowania się do zmieniających się warunków egzystencji. W tym czasie pojawiły się trudności z zakupami zapałek. Mąż z synem widzieli jak starszy człowiek zapalał papierosa za pomocą krzesiwa i hubki.

Nie widzieliśmy większych oddziałów polskich żołnierzy. W którymś z tych, pełnych niespokojnego oczekiwania dni, przez wieś przejechały trzy wozy taborowe, jakby zagubione. Innym razem pojawił się żołnierz bez jednego buta, na koniu bez siodła. Czasem przelatywały nad nami polskie samoloty. Chyba 14 września pojawiły się na szosie pierwsze niemieckie samochody pancerne, a niedługo po nich długie kolumny czołgów, samochodów i motocykli. Od strony Brześcia i Kobrynia przez tydzień było słychać strzały artyleryjskie. Obok wsi obozowały oddziały niemieckie. Grupy żołnierzy niemieckich pojawiły się też we wsi. Wywierali ponure wrażenie swoimi czarnymi mundurami z trupimi czaszkami.

Na drogach ciągle jeszcze znajdowali się uciekinierzy z Polski zachodniej. Ogarnęły ich wojska niemieckie. Do naszego domu przyszedł po ogień do papierosa bardzo zdenerwowany Wielkopolanin. Opowiedział, że żołnierz niemiecki spenetrował wóz, którym jechał i zabrał mu 30.000-ny zbiór znaczków pocztowych o bardzo dużej wartości. Któregoś dnia stanął przed oknem naszego domu Stanisław Trzeciak, brat naszej służącej. Powiedział: „nie ma już Polski” i rozpłakał się. Gdy mąż z synem chodzili opłotkami wsi, zaczepił ich jakiś nieznajomy chłop ruski. Chciał się podzielić swoimi poglądami stwierdzając: „Pane, szcze Polsza bude. Sto dwadcat` lit jij ne buło i stała, to i teper bude”.

Po kilku dniach wojsko niemieckie znikło, a chyba 21 września pojawiły się czołgi Armii Czerwonej witane bramą triumfalną zbudowaną przez nielicznych miejscowych komunistów. Tuż przed wkroczeniem wojsk sowieckich przyszedł do nas jeden z nich, Kurianowicz. Przedstawiał nam perspektywy szczęśliwej przyszłości. Był to wieloletni sekretarz komórki partyjnej. Wielokrotnie policja polska przeprowadzała u niego rewizje poszukując pieczątki organizacyjnej. Nigdy jej nie znaleźli, ukrywał ją w strzesze domu. Teraz czuł się bardzo szczęśliwy.

Przez wieś i szosą obok wsi przechodziły wielkie masy wojsk sowieckich. Wojsko to było bardzo dobrze uzbrojone, ale chyba nie najlepiej zaopatrywane. Zdarzały się przypadki, że do chłopów przychodzili żołnierze sowieccy coś zjeść albo wymienić konie osłabłe z głodu, (które po odkarmieniu były bardzo wytrzymałe i odporne na trudy). Widziało się pojedynczych żołnierzy polskich, którzy rozbrojeni wracali do domów. W czasie spaceru, mąż z synem słyszeli na szosie jak jeden z żołnierzy polskich przejeżdżających na rowerach mówił do drugiego: „nechaj pany wojujut”. Nie rozumiał jeszcze wtedy, że żołnierze polscy walczyli „za naszą i waszą wolność”. Także jego. Niedługo mógł się o tym przekonać.
We wsi pojawili się mężczyźni z karabinami. Mieli czerwone opaski na ramieniu. Reprezentowali nową władzę.

Po przejściu Armii Czerwonej przez Peliszcze, mąż mój wybrał się rowerem do Brześcia, aby zobaczyć w jakim stanie jest dom. Po drodze spotkał zepsuty czołg sowiecki, który naprawiała załoga. Zatrzymał się, aby wypalić papierosa i zaczął rozmowę z oficerem. Zapytał go jak wygląda życie w ZSRR. Ten odszedł na stronę, porozglądał się dookoła i odrzekł: „i żit’ nie budiesz i umieret` nie dadut”.

Okazało się, że w domu mieszkało wielu ludzi, miejscowych i uciekinierów zza Buga. Bombardowania i okres zdobywania twierdzy przez Niemców przesiedzieli w piwnicy. Jeden z przybyszów (przedstawiał się jako inżynier) w czasie bombardowania przeciął przewód oświetleniowy twierdząc, że prąd elektryczny przyciąga bomby. Z piwnicy znikły niewielkie zapasy żywności.

Kiedy pod koniec września okazało się, że kampania ma się ku końcowi, postanowiliśmy wrócić do Brześcia. Wróciliśmy 2 października. Jechaliśmy cały dzień wozem konnym. Po drodze widzieliśmy ślady walk wojska polskiego z Niemcami. Na szosie stał zniszczony polski czołg i w pewnym odstępie dwie polskie armaty. Obok szosy widać było liczne obozy wojska sowieckiego.

Wkraczaliśmy w nowy, obcy świat, który ja znałam tylko z opowiadań. W czasie spotkań towarzyskich w Kamieńcu bardzo często tematem rozmów była rewolucja rosyjska, którą wielu znajomych przeżyło i znało jej skutki. Wtedy to dla mnie było bardzo odległe i nierzeczywiste. Teraz i ja zaczynałam doświadczać tej rzeczywistości.
Kamieniec Litewski 1929 r. ulica Białostocka, obecnie Pograniczna. Na foto S. Musiewicz

Brześć, do którego wjechaliśmy, był już innym miastem. W okolicy naszego domu na ulicach Steckiewicza i Sadowej były jeszcze leje po bombach. Sporo domów było zrujnowanych lub spalonych. Na bulwarach ulicy Mickiewicza, na wprost naszego domu, na miejscu rowów przeciwlotniczych były dwie mogiły. W mieście stały wraki spalonych autobusów. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że właśnie trwała jeszcze ostatnia bitwa Kampanii Wrześniowej pod Kockiem. Chyba w związku z walkami po lewej stronie Bugu w pierwszej połowie października na placu obok gmachu urzędu wojewódzkiego, koło wraku niemieckiego samochodu wojskowego, stały dwa sowieckie czołgi skierowane na zachód, jakby stamtąd spodziewano się jeszcze ataku Wojska Polskiego. Chyba 6 października nad Brześciem odbyło się coś w rodzaju parady lotniczej. Latało dookoła około 50 samolotów. Była to niewątpliwie manifestacja siły Armii Czerwonej.

Z okolicy dochodziły wieści o rabunkach dworów przez ludność ruską.

Zaraz po przyjeździe, mąż mój zgłosił się do kuratorium. Tam był świadkiem jak jakaś Polka w żałobie mówiła do przedstawiciela nowej władzy, że jej mąż został zabity przez chłopów. Usłyszała w odpowiedzi, że jeśli został zabity, to na to zasłużył.

Mąż mój zaczął pracę w dawnym Gimnazjum im. R. Traugutta, przemianowanym na „Polską Średnią Szkołę”. Większość nauczycieli pochodziła z przedwojennego grona pedagogicznego tego gimnazjum, pojawili się też nowi, przyjezdni z ZSRR. Dyrektorem został prof. Klimowicz. Dla mnie w polskiej szkole nie było miejsca, więc byłam bezrobotna.
Kamieniec Litewski r. 1936. Przed garażem przy ulicy Kobryńskiej (obecnie Czkałowa) stoją: szofer i właściciele pierwszej ciężarуwki w Kamieńcu O. Stępnicki, M. Reźnik.

Niedługo po naszym powrocie do Brześcia, przyjechała do nas moja koleżanka, Lebiodowa z 6-letnim synem, żona komendanta posterunku Policji Państwowej w Mokranach. Mąż jej nie wrócił z wojny. Zamieszkali u nas. Mieszkało też kilkoro młodzieży z Kamieńca i Peliszcz, znajomi i krewni – uczniowie Polskiej Średniej Szkoły. W mieście organizowano wiele wieców („mitingów”), na których organizowano spontaniczną radość z wyzwolenia z ucisku „polskich panów”, i przekonywano mieszkańców, że teraz czeka nas szczęśliwa przyszłość.

Przez pewien czas w mieście panowała jeszcze atmosfera wojny. Było dużo wojska, przywożono rannych żołnierzy do szpitali, prowadzono polskich jeńców do niewoli, odbywały się pogrzeby żołnierzy sowieckich poległych w walkach z „polskimi osadnikami”. Opowiadano, że coś strasznego stało się w Mokranach. Co tam zaszło, nie wiedzieliśmy. Dopiero po kilkudziesięciu latach dowiedzieliśmy się, że rozstrzelano tam grupę oficerów i podoficerów Flotylli Rzecznej, którzy podczas marszu z Pińska na zachód do walki z Niemcami, zostali wzięci do niewoli przez Armie Czerwoną. Potem okazało się, że również policjanci z Kamieńca, cofając się na wschód, zostali pomordowani przez miejscowych komunistów. Ocalał tylko komendant posterunku Jakubowski.

Powoli powracali żołnierze, którym udało się uniknąć niewoli. Opowiadali, o tych, którzy nie wrócą, bo walcząc na straconej pozycji „chcieli przejść do historii”.

Od razu po zajęciu miasta przez Armię Czerwoną rozpoczęły się kłopoty zaopatrzeniowe, które nie skończyły się do końca władztwa sowieckiego w Brześciu. Żołnierze sowieccy wykupywali ze sklepów resztki przedwojennych zapasów. Rubla zrównano ze złotym, chociaż jego rzeczywista wartość wynosiła około 40 groszy. Przedstawiciele nowej władzy zapewniali, że trudności są przejściowe. Niedługo trudno dostępne towary „podwiezut”. Stało się to powodem żartów. Podobno na Małym Rynku, czyli na „Tołkuczce” aresztowano dwu Polaków za kpiarskie powtarzanie tego słowa. Potem zaopatrzenie trochę się poprawiło, ale braki w sklepach były trwałym elementem nowej rzeczywistości. Znamiennym akcentem obrazu miejskiego były kolejki przed sklepami. Kursował wtedy żart, że dawniej pito herbatę słodzoną, potem „w prikusku”, następnie „w prigladku”, a w końcu „w pridumku”. Gdy później otworzono lepiej zaopatrzony sklep „Gastronom”, ludzie w kolejkę ustawiali się już o zmroku, aby dokonać zakupów na drugi dzień. Kupowano wszystko, co można było kupić. Charakterystyczne, że nie było kłopotu z zakupem wódki. Była sprzedawana w różnych sklepach, także piekarniczych, bez żadnych ograniczeń.

Od początku panowania sowieckiego w Brześciu na ulicach pojawiło się wiele plakatów ilustrujących potęgę Armii Czerwonej, nikczemność „byłego państwa polskiego” oraz radość ludu z powodu wyzwolenia spod władzy panów polskich. Szczególnie dużo było ich na ulicy Unii Lubelskiej w okolicy kościoła. Potem pojawiły się liczne pomniki (przeważnie gipsowe) wodzów rewolucji, żołnierzy sowieckich i ludzi pracy. Na ulicy Sadowej przed jednym budynkiem postawiono cztery pomniki.

W mieście było wielu uciekinierów zza Buga. Wielu ludzi uciekało przez nową granicę na Bugu do strefy okupowanej przez Niemców. Do nas bardzo często przychodzili znajomi i nieznajomi, którzy się zatrzymywali oczekując na okazję przekroczenia granicy. Po pewnym czasie przeprowadzaniem zaczęli się zajmować płatni przewodnicy. Wśród przekraczających zieloną granicę w kierunku zachodnim byli też tacy, którzy na wschód od Bugu schronili się w obawie przed prześladowaniami niemieckimi.

Niektórych ludzi wysiedlono z ich mieszkań. Wyrzucono też z Kolonii Urzędniczej moją przyjaciółkę Halinę Cichowiczową. Mąż jej, urzędnik kuratorium, zginął na wojnie jako oficer kawalerii. Przez kilka tygodni wraz z rodzicami i synem, zanim przedostali się za Bug, mieszkali u nas. Po wojnie spotkałam ją w Krakowie już jako żonę komandora Franciszka Dąbrowskiego, zastępcy dowódcy obrony Westerplatte.

W październiku zjawił się u nas brat męża Jan Perdenia, nauczyciel z Prużany (był to brat rodzony, w rodzinie nazywany Jasiem, gdy mąż mój Jankiem). Zmobilizowany, służył najpierw w Prużanie w kompanii wartowniczej, z którą potem znalazł się w zgrupowaniu „Drohiczyn Poleski” Grupy Operacyjnej „Polesie”. Po rozwiązaniu oddziału dostał się do niewoli sowieckiej. Gdy kolumnę jeńców prowadzono na wschód, uciekł. Po drodze, gdy szedł samotnie szosą, widział jak obok niej dwaj polscy podchorążowie, pilnowani przez osobników z czerwonymi opaskami na rękawach, uzbrojonych w karabiny, kopali sobie grób przed rozstrzelaniem. On sam był w mundurze szeregowca i chyba dlatego go nie zatrzymali. Wielu takich szeregowców wtedy wracało do domu. Wówczas jeszcze często ich nie zaczepiano. Gdy doszedł do granicy miasta wstąpił do karczmy. Żyd karczmarz ostrzegł go, że chłopi chcą go zabić za to, że chciał ich „opolaczyć”, a wieczorem przyniósł mu od żony cywilne ubranie. Dzięki temu szwagier mógł się znaleźć u nas. Przez pewien czas przebywał u nas, a potem z rodziną wyjechał na wieś w okolicy Brześcia.

Jeszcze przez październik, gdy już ustały walki, dochodziły do Brześcia spóźnione wyolbrzymione wiadomości o walkach jakichś polskich oddziałów.

Jedna z tych wieści wzbudziła na krótko wielkie nadzieje. Byliśmy przekonani, że jeżeli państwo sowieckie stanęło w tej wojnie po stronie Niemców, więc siłą rzeczy jest w stanie wojny (choć nie wypowiedzianej) z Anglią i Francją. I oto przychodzi wiadomość, że od południa prą na północ jakieś oddziały „czarnych”. Nie ulegało więc wątpliwości, że to są oddziały kolonialne francuskie, które ze sprzymierzonej Rumunii idą na pomoc Polsce. Gdy oddziały te rozpłynęły się w niebycie, zastanawiano się skąd ta informacja pochodzi. Sądzono, że może chodziło o marynarzy Flotylli Rzecznej, którzy nosili ciemnogranatowe mundury. Sprawa wyjaśniła się wiele lat po wojnie. Okazało się że w czasie obrony Lwowa, gen. Langner kazał żołnierzom polskim z jakiegoś oddziału poczernić twarze dla przekonania Niemców, że „Francja ruszyła” i walczą z wojskami kolonialnymi.

Już w jesieni zaczęły się aresztowania Polaków, przede wszystkim związanych z administracją państwową i wojskiem.

Nie przemijały echa kampanii wrześniowej. Czasem któryś z uczestników wojny opowiadał z przejęciem o walkach frontowych, Czasem widziało się jak czerwonoarmiści prowadzą do niewoli polskich żołnierzy (już nie wypuszczano do domu jeńców szeregowych). Późną jesienią przyszła do nas zapłakana jakaś znajoma – na dworcu widziano jak kilku sowieckich żołnierzy konwojowało dwu skutych polskich marynarzy.

Jeszcze czasem w rozmowach ktoś z goryczą i głębokim żalem dochodził przyczyn klęski.

Obrazy tamtych wrześniowych dni długo nie ustępowały z pamięci, chociaż nieprzewidywalne, coraz nowe zjawiska życia w państwie sowieckim coraz bardziej nas absorbowały.

Już jesienią rozpoczęły się aresztowania wśród Polaków. Zdaje się, że w pierwszym okresie aresztowano przede wszystkim osoby związane z polską administracją państwową i wojskiem.

Późną jesienią przyjechali do nas dwaj moi uczniowie z Kamieńca, którzy przez Rumunię chcieli przedostać się do Wojska Polskiego we Francji. Adres kontaktowy we Lwowie dał mi prof. Wojciech Pitera. Był to adres Halszki Wasilewskiej, siostry znanej komunistki.

W zimie dochodziły do nas wieści, że w Puszczy Białowieskiej są partyzanci polscy. Wśród wtajemniczonych została przeprowadzona dla nich akcja zbiórki prześcieradeł na bandaże. Czynnie uczestniczył w jej organizacji prof. Pitera.

Dom nasz był stosunkowo duży (ale nie został znacjonalizowany, zabrakło 2 m2 do powierzchni, od której domy były nacjonalizowane), więc dwa pokoje musieliśmy odstąpić oficerom sowieckim. Jeden z nich mieszkał z rodziną. On i jego żona mieszkali wcześniej w mieście Stalino jako konduktorzy tramwajowi. Po zmobilizowaniu i trzymiesięcznym przeszkoleniu został młodszym lejtnantem łączności. Niewiele mieli swoich rzeczy, niektóre pochodziły z jakiegoś majątku spod Siedlec. Mimo że nasz stosunek do władzy radzieckiej był im w przybliżeniu znany, a nasza służąca prowadziła burzliwe dyskusje z żoną tego oficera na tematy polityczne (raz oświadczyła jej: „waszoho Stalina czort woźme”, a raz nawet się z nią pobiła z powodu nieprzychylnej jej wypowiedzi na temat państwa polskiego), nigdy nas nie zadenuncjowali. To samo można powiedzieć o innych rodzinach oficerów, którzy mieszkali w sąsiednich domach. Byli to ludzie bardzo biedni, bardzo zastraszeni i uczciwi, ale o ograniczonej wiedzy o świecie. O stosunkach panujących w Polsce przedwojennej słuchali z niedowierzaniem. Gdy któraś z Rosjanek zobaczyła nasze meble, oświadczyła, że u nich są takie tylko w muzeach.

Pewnego razu przyszedł do nas oficer milicji. Oświadczył, że chce się zapoznać z nami, bo jest z naszego rejonu. Cały czas siedział w płaszczu i czapce. Mąż oświadczył mu, że ja pochodzę zza Buga i chciałabym mieszkać wśród rodziny. Czy moglibyśmy więc tam wyjechać. Odpowiedział, że ja wyjechać mogę, a mąż nie. Tu znajdzie sobie nową żonę. „Diewuszek u nas mnogo”, stwierdził.

Jesienią w „Polskiej Średniej Szkole” odbywały się często wiece, w czasie których przedstawiciele nowej władzy roztaczali przed młodzieżą wizję nowego, szczęśliwego życia, które się zaczyna. Kiedy jeden z nich tłumaczył, że w ZSRR wszystko jest, wszystkiego dla wszystkich wystarczy, z sali odezwał się głos: „a szkarlatyna u was jest ?” „A tak, jest wiele, do Brześcia jej wiozą cztery wagony”, odrzekł agitator.

Zaraz po zorganizowaniu „Polskiej Średniej Szkoły” zlikwidowano bibliotekę Liceum i Gimnazjum R. Traugutta. Wtedy nauczyciele i uczniowie wynieśli znaczną część książek przeznaczonych na zniszczenie. Do nas uczniowie przynosili je workami. Bardzo przydały się potem w tajnym nauczaniu i czytelnictwie.

Cała młodzież polska bardzo głęboko przeżywała klęskę, lecz była pełna nadziei ostatecznego zwycięstwa. Pragnęła wziąć czynny udział w walce. Od początku okupacji zaczęła konspirować. Niestety brak doświadczenia i prawdopodobnie prowokacje powodowały częste aresztowania. Grupki młodzieży często gromadziły się u nas pytając męża o radę, co robić w aktualnej sytuacji. Omawialiśmy z nimi najnowsze wiadomości, podtrzymywaliśmy na duchu. Przychodzili też do nas rodzice aresztowanych uczniów. Z niektórymi z nich zaprzyjaźniliśmy się i utrzymywaliśmy kontakty przez dłuższy czas. Między innymi bywał też u nas ksiądz Baj, prawosławny proboszcz z Orepicz. Opowiadał, że gdy poszedł do NKWD, aby się dowiedzieć o los aresztowanego syna, powiedziano mu: „wasz syn eto bolszoj organizator”. Syn ten potem został skazany na 8 lat łagru i wywieziony w głąb Rosji.

Raz zdarzyło się, że tenże ksiądz Baj odwiedzał nas. W tym samym czasie przyszedł też do naszego mieszkania oficer sowiecki, który mieszkał w naszym domu. Chciał się z nami poznać bliżej. Przyniósł ze sobą wódkę i „ukrainskoje sało” na zakąskę. Obecność księdza prawosławnego spowodowała, że poczuł się w obowiązku rozpocząć dyskusję na tematy religijne. Operował przy tym typowymi prymitywnymi argumentami propagandy ateistycznej. Ksiądz Baj bardzo dzielnie bronił wiary.

W czasie jednej z rozmów z tym oficerem doszło do nas dalekie echo Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej. Opowiadał, że jego brata kontrrewolucjoniści w Azji Środkowej w latach trzydziestych porąbali „jak kotlety”.

Ostoją duchową stał się dla nas kościół katolicki. Wszystkich księży naszej parafii Podwyższenia Krzyża Świętego zapamiętałam jako gorliwych duszpasterzy i patriotów. Szczególną sławę jako kaznodzieja zdobył ksiądz Józef Horodeński, prefekt Liceum i Gimnazjum im. R. Traugutta.

Również i pozostali księża – proboszcz Jan Urbanowicz, Stanisław Łazar, Lucjan Żołądkowski i Jan Breczko wnieśli bardzo wielki wkład w kształtowanie postaw religijnych i narodowych społeczności polskiej w tym czasie. Msze święte kończyły się pieśnią: „My chcemy Boga”, która w ówczesnych okolicznościach nabierała szczególnego wyrazu. Kościół płacił duże podatki. Do pierwszej komunii dzieci były przygotowywane na terenie kościoła. Od początku władztwa sowieckiego była uprawiana natarczywa propaganda ateistyczna, całkowicie bezskuteczna w stosunku do ludności polskiej. Ludzie przychodzili tłumnie do kościoła.

W końcu października na terenach zajętych przez Armię Czerwoną odbyły się wybory do Rady Przedstawicieli Zachodniej Białorusi i Ukrainy, która zwróciła się do władz ZSRR o przyłączenie tych ziem do BSRR i USRR. Wybory miały niezwykły przebieg. Po ulicach chodziły grupy ludzi śpiewających i tańczących, ale nie widziało się wśród nich Polaków. Jeśli ktoś nie poszedł do głosowania, przychodzili z urną do mieszkania.

Pewnego dnia wieczorem wszedł do naszego domu były burmistrz Kamieńca Litewskiego Stanisław Paszkiewicz. Został wypuszczony z więzienia w Brześciu. Na plecach niósł tobołek zawieszony na kiju. Przekraczając próg zaśpiewał: „bradiaga sud` bu proklinaja taszczitsia s sumkoj na pleczach”. Pojechał do domu, lecz niedługo potem został ponownie aresztowany, skazany na osiem lat i wywieziony na daleką północ.

Długo trwała jesień 1939 roku. Dopiero 25 grudnia zaczęła się zima. Ta spośród wojennych zim była najbardziej mroźna i długa. Spadło bardzo dużo śniegu. W mieście brakowało opału. Myśmy mieli pewien zapas węgla, ale po pewnym czasie zaczęliśmy ogrzewać tylko jeden pokój piecykiem żeliwnym Znajomi przychodzili do nas aby się ogrzać.

W lutym odbyła się pierwsza masowa deportacja Polaków na Sybir. Widzieliśmy na ulicy jak przewożono na wozach konnych na miejsce zbiórki całe rodziny biednie ubranych chłopów. Od tej pory żyliśmy w ciągłej, jeszcze większej niepewności. Każda następna deportacja mogła zagarnąć i nas.

Takie masowe wywózki, niezależnie od ciągłych aresztowań odbyły się jeszcze trzykrotnie. Wywożono „wrogów ludu”. Byli nimi leśnicy, osadnicy, pracownicy administracji państwowej, rodziny wojskowych, członkowie organizacji patriotycznych. „kułacy”. Wywożono też przedstawicieli innych grup społecznych, którzy (jak domyślano się) byli ofiarami donosów. W czasie wyprowadzania ludzi z mieszkań porządku pilnowały patrolujące ulice Brześcia samochody pancerne.

Z Kamieńca wywieziono rodzinę nauczycieli Nawareckich (prawdopodobnie dlatego, że on był członkiem Związku Strzeleckiego) i rodzinę właściciela apteki Jana Ossowskiego (sam on był aresztowany). Ze Strabli wywieziono rodzinę byłego kierownika szkoły w Kamieńcu Tadeusza Mazura. Najstarszy ich syn Czesław, jako oficer armii berlingowskiej zginął przy zdobywaniu Warszawy.

W czasie referendum w sprawie przyłączenia ziem zajętych przez Armię Czerwoną do ZSRR według oficjalnych informacji, za przyłączeniem oddało głosy około 100% głosujących. Teraz znaczną część spośród nich deportowano bez sądu, w prymitywnych warunkach, pozbawiając mienia, na tereny o niezwykle ciężkich warunkach klimatycznych i życia w skrajnej nędzy.

Dla polepszenia ciężkiej sytuacji materialnej ludzie zaczęli wysprzedawać, co kto mógł – od ubrań i sprzętów domowych po kolorowe kartki pocztowe. Przybysze ze wschodu – „wostoczniki” wykupywali wszystko. Sprzedawaliśmy i my co się dało. Jednym z targowisk był Mały Rynek koło Brackiej cerkwi – „Tołkuczka”.

Szczególnie dała się we znaki pierwsza zima wojenna. Była bardzo mroźna, a opału było mało. Myśmy mieli zapas węgla. Po pewnym czasie opalaliśmy już tylko jeden pokój piecykiem żeliwnym.
Kamieniec Litewski r. 1937, plebania ks. Ignacego Wrуbla, obecnie budynek urzędu rejonowego. Na foto nieznane dzieci.

Późną jesienią 1939 roku wypłacono pensje w złotych, a zaraz potem ogłoszono, że złote straciły wartość. Pieniądze można było wymienić tylko w banku, do którego ustawiły się długie kolejki. W związku z tym opowiadano, że pewien ruski chłop, który przyjechał wozem konnym do banku, aby wymienić pieniądze, gdy zobaczył, że to jest beznadziejne, krzyknął: „Polaki dwadcat` lit polaczyli nas i ne opolaczyli, a bolszewiki za dwa misiacy nas Polakamy zrobyły”, podciął konia i uciekł.

Czekaliśmy na ofensywę aliantów w nadziei, że jeszcze zbierają siły. Nie mogliśmy zrozumieć strategii, której składowym elementem było długotrwałe bombardowanie Niemiec ulotkami. Wielkie nadzieje budził fakt powstania Rządu R.P. i organizowanie Wojska Polskiego we Francji. Entuzjazm budził przebieg wojny sowiecko-fińskiej.

Często gromadzili się u nas i rozprawiali o przebiegu wojny profesorowie Liceum i gimnazjum im. R. Traugutta: Pitera, Orsztynowicz, Kiwalle, Zawiślan, Szpunar a nieco później także Kołodziej. Wiadomości radiowe przynosili najczęściej profesorowie Pitera i Orsztynowicz.

Bywali też u nas często inni przyjaciele: Szmurłowie, Pallulonówna, Popławscy, Nanowska, Suszyńskie (matka z córką), Janowska, Smolnicka, Jaźwińska, potem też Brydakówna, Woronieccy i wiele innych osób, których nazwisk już nie pamiętam.

Czasem odwiedzali nas znajomi ze wsi.

A tematy rozmów były wciąż te same. Osnową ich była wielka wiara, wielka nadzieja i tęsknota za Polską, tą która była i tą która będzie. Wszyscy przynosili jakieś wiadomości, czasem fantastyczne.
Kamieniec Litewski r. 1938, ulica Wąska, obecnie Średnia.

Po kilku miesiącach rządów sowieckich przeprowadzono akcje wydawania paszportów, czyli dowodów osobistych. Ludność została przy tym podzielona na trzy kategorie. Jednym wydawano je na pięć lat, innym na jeden rok, a pozostałym na trzy miesiące. Mieszkańcy okolicznych wiosek przychodzili grupami z sołtysami na czele. Opowiadano, że gdy jednej starej wieśniaczce wydano dowód na pięć lat i urzędnik gratulował jej, że została tak wysoko zakwalifikowana, ona go zapytała: „oj panoczku, to wy tutyka aż piat` lit budyte? ” Sołtys, tam obecny, wyjaśnił, że ona jest niespełna rozumu i w ten sposób uratował ją od poważnych kłopotów.

Lebiodowa zaczęła dostawać pocztówki od męża z obozu jeńców w Ostaszkowie. Kartki przychodziły co miesiąc. Ostatnia przyszła w marcu 1940 roku.

W zimie i na wiosnę działały w Brześciu dwie niemieckie komisje repatriacyjne. Pierwsza z nich zabierała ludność niemiecką (a przy tym i Polaków z zaboru niemieckiego), a następna uciekinierów pochodzących z pozostałych terenów okupowanych przez Niemców. Wtedy przez nasz dom przeszła duża fala ludzi – znajomych i przeważnie nieznajomych, którzy załatwiali formalności przed wyjazdem. Raz nocowało jednocześnie 14 obcych osób.

Wtedy wyjechała znaczna część uciekinierów wojennych z ziem zachodnich. Jeden z nich, starszy wiekiem Pomorzanin, który często u nas był goszczony, przychodził kilkakrotnie pożegnać się i pobłogosławić nasz dom.

Komisja działała krótko, dlatego nie wszyscy, którzy chcieli wyjechać, do niej się dostali. Późną wiosną pojawiło się ogłoszenie, że osoby, które chciałyby wyjechać za Bug, mogą się dodatkowo zgłosić do NKWD z dokumentami upoważniającymi do repatriacji. Lebiodowa, która pochodziła z Kalisza, zgłosiła się. Niedługo potem odbyła się kolejna wywózka Polaków na Sybir. Wywieziono wszystkich, którzy się zgłosili do wyjazdu do strefy okupacji niemieckiej. Zabrali i Lebiodową z synem. Żołnierze NKWD przyszli po nią w nocy. Gdy zebrała przepisowy tłumoczek z rzeczami, pilnował jej – wroga ludu, sierżant z karabinem z osadzonym na nim bagnetem.

Na wiosnę 1940 roku części Polaków polecono wyjechać z Brześcia, określając przy tym, w jakiej odległości od miasta mają prawo przebywać. Wydaje się, że najwięcej zostało dotkniętych tą akcją zamożnych przedsiębiorców.

Stopniowo całe miasto zostało ozdobione licznymi pomnikami twórców marksizmu-leninizmu i wodzów rewolucji, a także robotników, kołchoźników i żołnierzy. W czasie świąt państwowych wywieszano wiele ich portretów o dużych wymiarach i wiele czerwonych flag.

Z każdym dniem rosła tęsknota za wolną Polską, za wszystkim co symbolizowało niepodległość. Kiedyś miałam sen. Na tle słońca widziałam czerwoną chorągiew, ale była to przemalowana chorągiew biało-czerwona i ten biały kolor przeświecał przez czerwona farbę. Mąż rozpamiętywał czasy Polski Jagiellońskiej, jej wielkość, wady i zmarnowane szanse. A synowi śnili się polscy żołnierze.

Gdy w Brześciu zaczęto organizować Muzeum Regionalne i do dyrekcji dotarła wiadomość, że mój mąż zajmował się historią ziemi brzeskiej, zaproponowano mu tam dodatkowe zajęcie. Odmówił jednak zdecydowanie po kilku rozmowach. W roku szkolnym 1940/41 został przeniesiony do szkoły rosyjskiej z rosyjskim językiem nauczania dla przybyszów ze wschodu „wostoczników”. Uczył tam matematyki, fizyki i chemii. Szkoła mieściła się w budynku Gimnazjum Polskiej Macierzy Szkolnej.

Przyjaźń sowiecko-niemiecka zapoczątkowana w 1939 roku trwała dalej. Często można było widzieć pociągi z węglem jadące zza Buga na wschód i pociągi z paliwem płynnym i zbożem jadące na zachód. Gdy odbywały się defilady wojskowe na ulicy Unii Lubelskiej, wśród dygnitarzy sowieckich na trybunie, maszerujące oddziały pozdrawiali też podniesioną ręką oficerowie niemieccy, zapraszani gościnnie na różne uroczystości. Propaganda sowiecka najwyraźniej sprzyjała Niemcom. Z triumfem ogłoszono o upadku Francji.

Tymczasem postępowało umacnianie władztwa sowieckiego na anektowanych ziemiach. Nad Bugiem budowano fortyfikacje („toczki”), na wiosnę 1940 roku przeprowadzono rejestracje, a potem pobór do wojska. Modernizowano kanał Królewski.

Chociaż rzeczywistość sowiecka nas przytłaczała, ludność polska w Brześciu i okolicy nie straciła nadziei na zwycięskie zakończenie wojny i odbudowę państwa polskiego w dawnych granicach. Myślący inaczej należeli do wyjątków. Podstawą naszej nadziei było bezgraniczne zaufanie do aliantów zachodnich.

Kapitulacja Francji wywołała wśród Polaków przede wszystkim zdziwienie. Niewątpliwie niweczyło to nadzieje na rychłe zwycięskie zakończenie wojny i budziło niepokój o dalszy jej przebieg. Mąż mój uspakajał znajomych twierdząc, że została jeszcze Anglia, która bitwy w swej historii przegrywała ale wojny wygrywała (zazwyczaj cudzymi rękami). Równocześnie z zupełnie innej perspektywy teraz patrzyliśmy na przebieg kampanii wrześniowej.

Ludność polska wiejska pozostała od początku wierna Polsce. Jeden znajomy chłop z Widomli kiedyś będąc u nas stwierdził: „my tylko czekamy na hasło”.

Ludność ruska, która w przeważającej części od początku wojny sprzyjała nowej władzy, przede wszystkim na zasadzie bliskości etnicznej i w nadziei na lepsze życie bez wyzysku ze strony „polskich panów”, po kilku miesiącach była zdezorientowana i zawiedziona, coraz bardziej opadały jej nastroje prosowieckie z początku wojny. Chłopi żalili się na wysokie podatki (kazano płacić podatek nawet od kołowrotka), niski poziom nauczania w szkołach („pastuszków na nauczycieli nam nasłali”). Nastroje wśród chłopów ruskich najlepiej ilustruje stwierdzenie jednego z nich: „pereżywemo i hetu konstytucyju”. Pewna część społeczności ruskiej uważała jednak sytuację polityczną za nieodwracalną.

Późną wiosną 1941 roku odwiedził nas w Brześciu ten sam komunista z Peliszcz – Kurianowicz, który był tak wierny ideom Marksa-Lenina przez cały okres dwudziestolecia międzywojennego, a po włączeniu ziem zabużańskich do ZSRR, został przedstawicielem władz państwowych. Wygłosił monolog, w którym wyraził wielką gorycz, rozżalenie i zawód. O władzy sowieckiej wyrażał się już krytycznie. („Ja myślałem, że oni wszystkich biednych podniosą do poziomu bogatych, a oni wszystkich zrobili biedakami”).

Trwalsza okazała się przychylność dla ustroju komunistycznego bardzo znacznej części społeczności żydowskiej, manifestowana od początku. Armię Czerwoną powitali Żydzi w radosnej euforii. Potem symbioza wielu z nich z nową władzą była wyraźnie widoczna… Wielu z nich wyrażało swoją wrogość i pogardę do „bywszej panskoj Polszi”. Często spotykało się Żydów na wysokich stanowiskach państwowych, administracji terenowej i w handlu, na których nowej władzy wiernie, z oddaniem służyli. Część dygnitarzy narodowości żydowskiej przywieziono z głębi ZSRR. To wszystko było przyczyną nieufności Polaków wobec Żydów i zdziwienia, że w takim ustroju czują się dobrze. Byli jednak i tacy, którzy w stosunku do ludności polskiej zachowywali się poprawnie. Trudno określić jak liczny odłam stanowili. Byli bowiem zdominowani przez bardzo licznych hałaśliwych zwolenników komunizmu. Postawa ta była niezrozumiała, bo po pewnym czasie również Żydzi byli wywożeni na wschód, choć nie tak licznie jak Polacy. Wydaje się, że dotyczyło to przede wszystkim uciekinierów z niemieckiej strefy okupacyjnej.

Podobno na wiosnę 1940 roku grupa Żydów zorganizowała manifestację domagając się wolnego handlu, szybko zlikwidowaną.

Wobec Polaków, dość często zdarzało się, że Żydzi wypominali pogrom brzeski w dniu 13 maja 1937 roku. Mieszkaliśmy wtedy w Kamieńcu i wydarzenia te znamy tylko z opowiadań naszych sąsiadów. W tym dniu demolowano żydowskie sklepy, wybijano szyby, napadano na przechodniów Żydów. Poraniono kilkudziesiąt osób. Była to reakcja na wiadomość o zabiciu przez Żyda rzeźnika polskiego policjanta, gdy usiłował sprawdzić zaplecze sklepu, w którym spodziewał się znaleźć dowody uboju rytualnego, wówczas zakazanego. Rozruchy tłumiła policja i żandarmeria wojskowa.

Dziwaczne było żądanie nowych władz, ogłoszone niedługo po zajęciu miasta, aby w miejsce słowa „Żyd” używać słowa „Jewrej”, bo „Żyd „ jest obraźliwe”. Groziła za to kara dwu lat więzienia. Po pewnym czasie jednak zaczęto nam wyjaśniać, że słowo „Żyd” jest słowem polskim równoznacznym z rosyjskim słowem „Jewrej”, o czym oczywiście wiedzieliśmy wcześniej.

Późną wiosną 1940 roku przez Brześć przejeżdżały liczne transporty kolejowe z dużą ilością wojska, które jak się okazało, miały zająć Litwę, Łotwę i Estonię.

Od przedwiośnia 1941 roku zaczęły do nas dochodzić wiadomości przynoszone przez oficera, który u nas mieszkał, że chyba będzie wojna, bo „Giermaniec naszych pogranicznikow ubiwajet”. Była to nowość, bo do tego czasu przyjaźń z Niemcami była niezachwiana.

Późną wiosną tego roku mąż mój został wezwany do kuratorium na rozmowę, w czasie której usłyszał: „wy płocho pristraiwajetieś k sowietskoj własti”.

W czerwcu w Brześciu pojawiło się więcej niż zwykle żołnierzy NKWD i zaczęła się kolejna fala aresztowań i deportacji. Wówczas został wywieziony na Sybir przedwojenny dyrektor Liceum i Gimnazjum im. R. Traugutta prof. Nanowski. Gdy wywożeni zostali załadowani do wagonów towarowych, pociąg przed wyjazdem stał jeszcze przez pewien czas na dworcu. Można było się pożegnać z wywożonymi i podać im jedzenie. Poszliśmy i my pożegnać się z dyrektorem Nanowskim. Byliśmy wtedy przekonani, że deportacje będą kontynuowane i obejmą prawdopodobnie wszystkich Polaków. Tym bardziej, że w mieście przebywało ciągle wielu enkawudzistów. Krążyła pogłoska, że mają wywieźć resztę Polaków ze strefy pogranicznej. Gdy mąż mój odwiedził prof. Kołodzieja (który był już spakowany), ten go przywitał słowem „Archangielsk”. To najlepiej charakteryzuje nasze nastroje w tych dniach. Czekając każdej nocy na wizytę stróżów sowieckiej praworządności wywieźliśmy część naszych mebli do znajomych w Peliszczach.

Tymczasem prowokacje niemieckie nasiliły się. Od połowy czerwca codziennie nad miastem pojawiały się samoloty niemieckie. W tym też czasie Niemcy podobno ostrzelali jakaś wieś po wschodniej stronie Bugu, podpalając ją. Na ulicach często widziało się patrole wojskowe . Syn widział jak jeden taki patrol aresztował osobnika w mundurze sowieckiego kapitana. Był to prawdopodobnie szpieg niemiecki.

Wieczorem 21 czerwca przyjechał do nas profesor Liceum i Gimnazjum im. R. Traugutta Orsztynowicz, który z Brześcia został przeniesiony do Drohiczyna n/B. Długo w nocy rozmawialiśmy. O godzinie 2.15 w nocy zbudził nas huk gwałtownej kanonady. Równocześnie koło domu przebiegł żołnierz sowiecki, który konno przyjechał po oficera zamieszkałego u nas. Drugi oficer był na ćwiczeniach. Kilka dni wcześniej oddali rewolwery do przeglądu. Żona jednego z tych oficerów w szoku powtarzała „graza, graza”. Mąż tłumaczył jej, że to nie burza, lecz wojna z zaprzyjaźnionymi Niemcami.

Schroniliśmy się do piwnicy. Piwnica ta już od kampanii wrześniowej była znana jako schron, dlatego niedługo znalazło się w niej około 30 osób. Katolicy, prawosławni i żydzi modlili się o ocalenie.

Gwałtowna kanonada i bombardowanie lotnicze trwały około sześciu godzin.

Nad ranem ostrzał stał się słabszy, a około godziny 8.00 na naszej ulicy pojawili się Niemcy. Wśród żołnierzy niemieckich zdążających na wschód szli jeńcy sowieccy dźwigający skrzynki z amunicja i ciągnący armatę.

Gdy wyszliśmy z piwnicy okazało się, że jeden pocisk rozerwał się na drzewach bulwaru naprzeciw naszego domu, drugi trafił w dom na rogu ulicy Mickiewicza i Steckiewicza. Liczne dziury w bramie wjazdowej do naszego podwórka świadczyły, że było zasypane odłamkami. Jeden odłamek wpadł do pokoju, w którym spaliśmy.

Opowiadano potem, że w nocy, w której rozpoczęła się wojna na Dworzec Centralny wjechał pociąg z węglem z Niemiec. W chwili wybuchu wojny nad dworcem ukazał się samolot niemiecki, który ostrzelał stację z karabinów maszynowych. Na ten znak z wagonów wyskoczyli Niemcy, którzy usiłowali opanować dworzec. Byli ukryci pod deskami, na które był nasypany węgiel. Jednak w piwnicach budynku dworcowego jeszcze przez kilka dni broniła się grupa żołnierzy. Przebywali tam też cywilni przygodni pasażerowie. Potem część żołnierzy nocą przebiła się przez kordon żołnierzy niemieckich.
Dworzec w Brześciu

Jak bardzo dużym zaskoczeniem dla wojska sowieckiego był wybuch wojny, świadczy to, że w koszarach na Przedmieściu Grajewskim Niemcy zastali kilkadziesiąt ciężkich dział ustawionych w dwa szeregi, widocznych przez dłuższy czas z ulicy. W nocy, w której rozpoczęła się wojna, odbywał się w Brześciu bal wojskowy, na który byli zaproszeni oficerowie niemieccy.

Kolejarze opowiadali, że tejże nocy przez „granicę niemiecko-sowieckich interesów” przejechał pociąg ze zbożem sowieckim do Niemiec. W pierwszym dniu wojny zostały rozgrabione sklepy. Piętnował to w czasie kazania ksiądz proboszcz Jan Urbanowicz.

Do kościoła przyniesiono marmurową figurę Matki Boskiej z ułamanymi rękami. Służyła jako rekwizyt teatralny. Okazało się, że wykonanie jej i zakupienie dla celów kościelnych było związane z osobą ks. Jana Breczki. Po wielu latach trafiła znów do jego rąk.

W południe pierwszego dnia wojny przyszedł do nas właściciel apteki w Kamieńcu Jan Ossowski. Był więziony w brzeskim więzieniu. Opowiadał, że po rozpoczęciu wojny więźniowie własnoręcznie ławami rozbili drzwi cel i wyszli na wolność. Był wygłodzony i schorowany. Przebywał u nas przez tydzień. Potem udał się do Kamieńca. Rodziny tam nie zastał, bo była wywieziona na Sybir jako wrogowie ludu.

Ostatnie aresztowania i deportacje rozdzieliły więźniów od ich rodzin. Rodziny niektórych aresztowanych zostały wywiezione na Sybir tuż przed wybuchem wojny. Niemcy dali zainteresowanym przepustki, aby pojechali szukać krewnych na wschodzie. Okazało się, że pociągi z deportowanymi jechały szybciej niż przesuwał się front.

Przez tydzień słychać było strzały z broniącej się twierdzy. 29.VI odbyło się ciężkie bombardowanie jej umocnień. Wieczorem tego dnia do swojej kwatery w kamienicy obok naszego domu, w której wcześniej był posterunek milicji sowieckiej, wracała jakaś kompania piechoty niemieckiej. Prawdopodobnie brała udział w walkach w twierdzy. Każdy z żołnierzy niósł po dwa lub trzy tornistry. W następnym dniu prowadzono przez ulicę Unii Lubelskiej duże gromady jeńców. Małe grupki broniły się jeszcze przez pewien czas. Nocami słychać było strzały. To ukryci żołnierze, milicjanci i pracownicy NKWD przedzierali się poza miasto.

W sąsiedniej posesji, w której kwaterowali Niemcy, w jednym budynku był obóz jeniecki. Jeńcy ci złorzeczyli na swoich dowódców, bo przez cały czas walk w twierdzy nic nie dostali do jedzenia i do picia. Nie wiedzieli jeszcze co ich czeka w niemieckiej niewoli.

Przy cerkwi na ulicy Jagiellońskiej Niemcy urządzili cmentarz dla swoich żołnierzy poległych przy zdobywaniu twierdzy i w okolicach Brześcia. Było tam około 500 mogił. Potem zmarłych w szpitalach wojskowych (były dwa szpitale: w budynkach na ulicy Unii Lubelskiej i na Trauguttowie) chowano na cmentarzu w parku 3 Maja, z którego usunięto wcześniej mogiły żołnierzy sowieckich poległych w 1939 roku w walkach z „białopolakami”.

W początkowych miesiącach wojny przez Brześć przewożono duże ilości jeńców wojennych. Żołnierze sowieccy wówczas masowo się poddawali. Jednak już od początku wojny zaczęły do nas dochodzić wieści o głodzeniu jeńców.

Mąż widział, jak w czasie konwojowania jeńców, na ulicy jeden z nich został zastrzelony w czasie próby ucieczki, gdy wyrzucił legitymację partyjną, a Niemiec to zauważył.

Profesor Orsztynowicz przez pewien czas mieszkał u nas, bo jak się okazało, dom, w którym było jego mieszkanie w Drohiczynie, został w nocy 22.VI spalony. Niedługo potem miał okazję wyjechać do rodziny w Kępnie i z tej okazji skorzystał.

Po kilku dniach od chwili wejścia Niemców do Brześcia wywieziono w nieznanym kierunku 5000 młodych mężczyzn Żydów, którzy już nie wrócili.

W pierwszych dniach wojny, gdy jeszcze broniła się twierdza, przyszła do nas żona dyrektora Gimnazjum Handlowego Popławska. Przyprowadziła gefrejtra niemieckiego – Austriaka, który chciał trochę pograć na fortepianie. Od tej chwili przychodził około dwu tygodni, prawie codziennie. Wielkie było nasze zdumienie, gdy pewnego razu usłyszeliśmy w jego wykonaniu melodię „ Jeszcze Polska nie zginęła”. „Das ist meine Phantasie” wyjaśnił. Niedługo potem spotkaliśmy u znajomych innego przedstawiciela Wehrmachtu, feldfebla, który nas zapoznał z celami tej wojny. Mówił, że po zwycięstwie państwo niemieckie będzie sięgało po Ural. Dalej nie, aby tam nie nastąpiło zmieszanie ras.
Brześć. Gimnazjum im. R. Traugutta. Fot. z 1939 r.

Niedługo po wejściu Niemców do Brześcia na Przedmieściu Adamkowo, przy osadzie Hyclówka ustalono granicę między Rzeszą Niemiecką a Reichskomisariatem Ukraine. Tak więc Hyclówka stała się częścią Wielkich Niemiec. Niedługo potem jednak granice przesunięto nieco na północ. Niemieckimi wioskami pogranicznymi stały się Peliszcze i Turna. Do tego więc miejsca Niemcy przesunęli, po tysiącletnim „Drang nach Osten”, granice swego państwa w drodze na Ural. Można było spotkać w Brześciu także inne ślady tej ekspansji. W pobliżu lotniska Adamkowo w lasku był cmentarz żołnierzy państw centralnych z I Wojny Światowej. Na dwu mogiłach były pamiątkowe kamienne tabliczki Postawili je swoim ojcom żołnierze niemieccy wędrując na wschód ich szlakiem w czasie II Wojny Światowej.

Gdy front przesunął się na wschód, niektórzy „wostocznicy” zaczęli krytykować ustrój sowiecki i opowiadać o krzywdach, jakich doznawali niewinni ludzie. Wiele żon oficerów zamieszkałych w okolicy naszego domu pochrzciło swoje dzieci w cerkwi.

Ludność wiejska polska i ruska, Niemców jako przedstawicieli Europy zachodniej, traktowała z pewną dozą nadziei, licząc na bardziej uporządkowane formy życia społecznego. Opowiadano, że w pierwszym dniu wojny jakiemuś chłopu, który wiózł ziemniaki na targ, Niemcy zarekwirowali wóz i konie, a ziemniaki wyrzucili do rowu. Jego reakcją było stwierdzenie, że oddałby im całą gospodarkę za to, że go wyzwolili spod panowania bolszewików. Nadzieje na lepsze życie dało się zaobserwować też wśród przybyszów ze wschodu. Niemcy jednak bardzo szybko je rozwiali. Najgorzej traktowali ludność żydowską. Już w pierwszych dniach wojny wywieźli w nieznanym kierunku pewną ilość Żydów. Kiedyś szeregowiec Wehrmachtu przyszedł do naszego domu i stwierdziwszy, że mieszka w nim żona sowieckiego oficera zabrał jej maszynę do szycia, a inny dubeltówkę jej męża. Pojawiły się ogłoszenia o krwawych represjach na ludności w okolicy gdzie strzelano do niemieckich żołnierzy. Przez kilka tygodni w forcie koło Przedmieścia Grajewskiego Niemcy masowo rozstrzeliwali komunistów. Opowiadali o tym mężowi dwaj mali chłopcy świadkowie jednej z egzekucji, którą oglądali z wałów fortu.

Niedługo potem zaczęły do nas dochodzić wieści, że w obozach jenieckich panują nieludzkie warunki i gołd. Opowiadano, że gdzieś niedaleko Brześcia w jakimś obozie jeńcy doprowadzeni do ostateczności głodem i okrutnym traktowaniem rzucili się na druty kolczaste. Kilkuset z nich zginęło, ale pozostali wyrwali się z obozu. Przede wszystkim tacy ludzie, obok komunistów, tworzyli pierwsze oddziały partyzantki sowieckiej. Na początku września, gdy przechodziłam z mężem i synem przez wiadukt „Przechodni” nad Dworcem Centralnym, widzieliśmy stojący pociąg z rannymi jeńcami wojennymi. Było zimno, padał deszcz, ranni siedzieli lub leżeli w odkrytych wagonach towarowych – węglarkach na podłogach, tylko w bieliźnie. W każdym wagonie siedział sowiecki sanitariusz, ale nie mieli przy sobie nic. Wśród rannych było wielu azjatów. Trudno zapomnieć wyraz oczu tych ludzi. Nic dziwnego, że ilość transportów kolejowych z jeńcami, najpierw bardzo duża, stopniowo malała aż ustała prawie zupełnie.

Później ktoś ze znajomych opowiadał, że w obozie jenieckim koło Białej Podlaskiej pojawił się tyfus. Niemcy spalili baraki razem z chorymi.

Pod koniec lata przybiegła do nas jakaś Rosjanka. Szukała żony oficera, który u nas mieszkał. Jej mąż jechał do niewoli, pociąg stał na dworcu. Zdążyła się z nim zobaczyć. Nie wiadomo, co się z nim potem stało. Jeśli nie został zamordowany przez Niemców, co mało prawdopodobne, trafił do sowieckich łagrów. Wtedy jednak o tym nie wiedział.

Mąż udał się do Peliszcz, które już leżały w granicach Rzeszy, aby przywieźć nasze meble, wywiezione, gdy spodziewaliśmy się deportacji na Sybir. Został tam, w rodzinnej wsi pobity przez Niemca z Grenzschutzu za to, że się mu nie ukłonił. Warto przy tym zaznaczyć, że strażnikami granicznymi byli tam Niemcy pochodzenia polskiego, mówiący po polsku.

W dalszym ciągu spotykali się u nas profesorowie Gimnazjum Traugutta. Spośród tego grona ubył po pewnym czasie prof. Kiwalle. Nie wiedzieliśmy, co się z nim stało. Dopiero po wojnie dowiedzieliśmy się, że zginął jako szef sztabu III Odcinka organizacji dywersji kolejowej „Wachlarz”.

Przed nami stanął dylemat – co robić dalej.

Podczas rozmów doszliśmy do wniosku, że w nielicznych szkołach nie wszyscy nauczyciele będą mogli być zatrudnieni. Dlatego część z nich, zwłaszcza znający język niemiecki, powinni znaleźć jakąś pracę przez Arbeitsamt i równolegle rozpocząć tajne nauczanie. Ci nauczyciele, którzy rozpoczną pracę w szkołach, powinni realizować program zbliżony do przedwojennego.

Maż mój, po krótkotrwałej pracy w szkole, znalazł pracę ( w ślad za prof. Szpunarem, który mu w tym pomógł) w niemieckim szpitalu wojskowym. Pracował w gmachu urzędu wojewódzkiego przy ulicy Unii Lubelskiej jako tłumacz, a potem jako robotnik. Po pewnym czasie i ja zostałam tam zatrudniona.

W szpitalu tym spotkaliśmy dalsze ślady wielowiekowego niemieckiego marszu na wschód. Na warcie przed gmachem, w którym pracowaliśmy był to budynek Urzędu Wojewódzkiego), stał żołnierz niemiecki Lewandowski z Wrocławia. Mówił, że jego dziadek mówił po polsku, jego ojciec rozumiał mowę polską, on języka polskiego już nie rozumie. Służył tam też sanitariusz Mazur, mówiący po polsku. Kim był w duszy wówczas, nie dowiedzieliśmy się. Na cmentarzu żołnierzy niemieckich spotykało się nazwiska polskie.

W uruchomionych szkołach polskich władze niemieckie pozwoliły na organizacje tylko czterech klas. W praktyce był realizowany program siedmioletni, bo po ukończeniu IV-tej klasy uczniowie nieoficjalnie byli zatrzymywani w szkole. W każdej klasie realizowano program o jeden rok wyższy w stosunku do programu przedwojennej polskiej szkoły powszechnej. Dzięki temu można było zatrzymać w szkole najstarszą klasę o rok dłużej. Uczono języka polskiego, matematyki, przyrody, geografii, śpiewu i języka ukraińskiego. W 1941 roku rozpoczęto naukę religii i języka niemieckiego, lecz niedługo potem przedmioty te zostały zlikwidowane. Bez powodzenia próbowano wprowadzić historię starożytną.

W tej sytuacji religii zaczęli księża nauczać na terenie kościoła. Dotyczyło to zarówno dzieci przygotowujących się do pierwszej komunii, jak i starszych.

Tajne nauczanie, które rodziło się najpierw spontanicznie w fazie początkowej, zaczęło przybierać formy zorganizowane. Zjawiła się u nas nauczycielka Bronisława Brydakówna i z upoważnienia Ministra Oświaty i Kultury Rządu R.P. Czesława Wycecha, mianowała mego męża kierownikiem tajnego nauczania w zakresie szkуł średnich na terenie miasta Brześcia i powiatu. Tajnym nauczaniem w zakresie szkуł powszechnych kierowała Jadwiga Osiecka.

Rozpoczęliśmy tajne nauczanie jako uzupełnienie przedmiotów nauczanych w oficjalnych szkołach z polskim językiem nauczania oraz w pełnym zakresie gimnazjum. Nauczanie było prowadzone na terenie domów prywatnych. W roku szkolnym 1942/43 zespoły (tzw. „komplety”) zaczęły się mnożyć.

Młodzież pochodziła tylko z Brześcia. Mieliśmy kontakt z młodzieżą polską z okolicznych wsi, zainteresowanej nauką w zakresie szkół średnich, ale objęcie jej nauką było praktycznie niemożliwe. Miasto było oddzielone od północnej części powiatu granicą, oprócz tego Brześć należał do „Bandegebiet”, w którym poruszanie się było szczególnie utrudnione.

Nauczanie odbywało się przy zachowaniu daleko posuniętej ostrożności. Szczególnie do tego nadawał się nasz dom. Był stosunkowo obszerny, od ulicy oddzielony ogrodem. Mieszkaliśmy w nim sami z zaufaną służącą. Nauka czasem odbywała się w dwu pokojach równocześnie.

Gdy pojawiało się jakieś niebezpieczeństwo, uczniowie mogli rozejść się przez dziury w płotach po sąsiednich ogrodach. Jednak tylko raz taka potrzeba zaistniała, gdy niemiecki policjant długo przypatrywał się naszemu domowi, spacerując po bulwarze. Widocznie zauważył tam wchodzącą kolejno grupę młodzieży. Zdarzenie to nie miało widocznych następstw.

W jesieni pewna ilość kobiet pochodzących ze wschodu przeniosła się na wieś w nadziei, że tam łatwiej przeżyją wojnę. Pracowały u chłopów za utrzymanie. Tej jesieni zaczęły się pierwsze aresztowania wśród Polaków.

Zima 1941/42 była bardzo mroźna. Była też bardzo trudna sytuacja żywnościowa, która trwała przez cały czas okupacji niemieckiej. Na kartki wydawano małe ilości chleba o specyficznym smaku (podobno były w nim mielone trociny brzozowe) i kaszanki bez krwi. Nam ułatwiała sytuację praca w szpitalu wojskowym, bo była tam stołówka dla robotników. W drwalni przy domu mieliśmy świnię, na Przedmieściu Gra.

cd. – http://kresy24.pl/wp-content/uploads/2014/09/Echa_Polesia_2_2007.pdf

Więcej:

http://kresy24.pl/wp-content/uploads/2014/09/Echa_Polesia_1_2007.pdf

http://echapolesia.pl/index.php?mact=Echa,cntnt01,showarticle,0&cntnt01rubric_id=&cntnt01article_id=32&cntnt01returnid=15

Posted in POLECAM, Polskie Kresy, Wspomnienia | 2 Komentarze »