WIERZE UFAM MIŁUJĘ

„W KAŻDEJ CHWILI MEGO ŻYCIA WIERZĘ, UFAM, MIŁUJĘ” — ZOFIA KOSSAK-SZCZUCKA

  • Słowo Boże na dziś

  • NIC TAK NIE JEST POTRZEBNE CZŁOWIEKOWI JAK MIŁOSIERDZIE BOŻE – św. Jan Paweł II

  • Okaż mi Boże Miłosierdzie

  • JEZU UFAM TOBIE W RADOŚCI, JEZU UFAM TOBIE W SMUTKU, W OGÓLE JEZU UFAM TOBIE.

  • Jeśli umrzesz, zanim umrzesz, to nie umrzesz, kiedy umrzesz.

  • Wspólnota Sióstr Służebnic Bożego Miłosierdzia

  • WIELKI POST

  • Rozważanie Drogi Krzyżowej

  • Historia obrazu Jezusa Miłosiernego

  • WIARA TO NIE NAUKA. WIARA TO DARMO DANA ŁASKA. KTO JEJ NIE MA, TEGO DUSZA WYJE Z BÓLU SZUKAJĄC NAUKOWEGO UZASADNIENIA; ZA LUB PRZECIW.

  • Nie wstydź się Jezusa

  • SŁOWO BOŻE

  • Tak mówi Amen

  • Książki (e-book)

  • TV TRWAM

  • NIEPOKALANÓW

  • BIBLIOTEKA W INTERNECIE

  • MODLITWA SERCA

  • DOBRE MEDIA

  • Biblioteki cyfrowe

  • Religia

  • Filmy religijne

  • Muzyka religijna

  • Portal DEON.PL

  • Polonia Christiana

  • Muzyka

  • Dobre uczynki w sieci

  • OJCIEC PIO

  • Św. FAUSTYNA

  • Jan Paweł II

  • Ks. Piotr Pawlukiewicz

  • Matka Boża Ostrobramska

  • Moje Wilno i Wileńszczyzna

  • Pielgrzymka Suwałki – Wilno

  • Zespół Turgielanka

  • Polacy na Syberii

  • SYLWETKI

  • ŚWIADECTWA

  • bEZ sLOGANU2‏

  • Teologia dla prostaczków

  • Wspomnienia

  • Moja mała Ojczyzna

  • Zofia Kossak

  • Edith Piaf

  • Podróże

  • Czasopisma

  • Zdrowie i kondyncja

  • Znalezione w sieci

  • Nieokrzesane myśli

  • W KAŻDEJ CHWILI MOJEGO ŻYCIA WIERZĘ, UFAM, MIŁUJĘ.

  • Prezydent Lech Kaczyński

  • PODRÓŻE

  • Pociąga mnie wiedza, ale tylko ta, która jest drogą. Wiedza jest czymś wspaniałym, ale nie jest najważniejsza. W życiu człowieka najważniejszym jest miłość – prof. Anna Świderkówna

  • Tagi wpisów

    A.Zybertowicz A.Świderkówna Anna German Bł.K. Emmerich Bł. KS. JERZY Bł.M.Sopoćko Dąbrowica Duża Edith Piaf Jan Pospieszalski Jarosław Marek Rymkiewicz kard.Stefan Wyszyński Kardynał H. Gulbinowicz Kijowiec Kodeń Koniuchy ks.A.Skwarczyński Ks.Tymoteusz M.Rymkiewiecz Prof.Kieżun tv media W.Cejrowski Z.Gilowska Z.Kossak Z.Krasnodębski Św.M. Kolbe Żołnierze wyklęci
  • Cytat na dziś

    Dostęp do internetu ujawnia niewyobrażalne pokłady ludzkiej głupoty.

Wspomnienia z ziemi brzeskiej – Bronisława Predenia

Posted by tadeo w dniu 26 lipca 2011


Redakcja „Ech Polesia” otrzymała szereg listów, w których Czytelnicy okazywali zainteresowanie postacią Jana Perdeni – znanego na Ziemi Brzeskiej i Kamienieckiej nauczyciela, publicysty, kronikarza, a potem naukowca. Zainteresowania i dorobek Jana Perdeni przejął syn Jerzy z Krakowa, który dostarczył nam „Wspomnienia z Ziemi Brzeskiej” swej matki Bronisławy, a których druk w dwóch częściach od bieżącego numeru rozpoczynamy. „Wspomnienia” są prawdziwą encyklopedią Ziemi Brzeskiej i Kamienieckiej z okresu międzywojennego, a zarazem świadczą o wybitnej osobowości i postawie patriotycznej oraz zasługach dla oświaty rodziny Perdeni.

Bronisława Perdenia

W maju 1926 roku zdałam egzamin maturalny Seminarium Nauczycielskiego im. Świętej Rodziny w Krakowie. Początkowo liczyłam na posadę w Katowicach. Z chwilą, gdy dowiedziałam się, że na pracę w województwie Śląskim musiałabym czekać bardzo długo, postanowiłam zainteresować się innymi regionami Polski. Jeden z moich kolegów pracował już na Polesiu i w czasie wakacji dowiedziałam się od niego, że bardzo dobre warunki są w Kuratorium Okręgu Szkolnego Poleskiego. Po jego namowie zdecydowałam się tam pojechać. W bardzo krótkim czasie otrzymałam nominację na nauczycielkę we wsi Czemery koło Kamieńca Litewskiego w powiecie Brzeskim. Rodzice, dowiedziawszy się o tym, nie pozwalali mi tam jechać. Ja jednak zdecydowałam się. Odwiózł mnie mój ojciec. Jazda z Brześcia odbywała się (w połowie października) wozem konnym w czasie wielkiej zamieci śnieżnej.

Czemery były wówczas zapadłą wsią zamieszkałą przeważnie przez ludność ruską. Leży ona 9 km na wschód od Kamieńca nad rzeką Leśną, na skraju lasu, blisko Puszczy Białowieskiej. Od południowej ściany puszczy jest odległa około 4 km przez las i bagna uroczyska Czochowo. Do Czemer przylega mała wieś Podrzeczany, a za nią w odległości 3 km jest druga wieś Czemery. Urząd gminny znajdował się w Wielkim Lesie w Puszczy Białowieskiej, w odległości 8 km w prostej linii, a 11 km drogą.

Ludność w Czemerach, jak na stosunki poleskie, była średnio zamożna. Pewien dochód dawał las i rzeka, w której rybacy łowili ryby i raki. Tak, jak we wszystkich okolicznych wsiach przeważała gospodarka naturalna. Krajobraz był typowo poleski, dla mnie bardzo egzotyczny.

Przede mną stało zadanie zorganizowania szkoły, której jeszcze nie było. Miałam w niej być jedyną nauczycielką. Najbliższa szkoła była w Wielkim Lesie.

Szkoła miała mieścić się w budynku, którego budowa nie była jeszcze zakończona. Kilka tygodni mieszkałam w pomieszczeniu gminy, załatwiając sprawy związane z organizacją szkoły. Po zakończeniu tych prac, gdy został też wykończony budynek, w którym się miała mieścić szkoła, rozpoczęłam zajęcia. W pracach administracyjnych początkowo pomagała mi nauczycielka z Wielkiego Lasu Stasiukowa.

W budynku szkolnym była jedna klasa. Zajmowałam tam mały pokoik, a resztę budynku zamieszkiwał gospodarz, jego właściciel.

Do szkoły dochodziły dzieci z sąsiednich wsi oddalonych po kilka kilometrów. W sumie było 60-70 uczniów. Największą trudność sprawiała mi nieznajomość języka, którym mówiły dzieci. One też nie rozumiały często mnie. Z klasy czasem wychodziłam z płaczem.

Warunki życia były bardzo trudne. Nie można było nic kupić do jedzenia od chłopów. Było to spowodowane niechęcią, a czasem nienawiścią do Polaków. Zakupy w Kamieńcu robiłam przez osoby jadące do miasta, płacąc im za to.

Poza trudnościami językowymi praca z dziećmi nie nastręczała większych kłopotów. Również z rodzicami współpraca w sprawach szkoły układała się dobrze.

Do nauczania religii przyjeżdżał raz w tygodniu ksiądz prawosławny. Stosunki służbowe układały się z nim poprawnie.

Ludność miejscowa była skomunizowana. Ciągle się słyszało o działalności organizacji komunistycznych. Mówiono o istnieniu uzbrojonych bojówek. Jeszcze niedawno, w 1925 roku w Puszczy Białowieskiej działała partyzantka komunistyczna.

Pewnego dnia wczesnym rankiem posłyszałam wielki hałas. Wybiegłam przed dom i zobaczyłam kolumnę samochodów z policją. Przed samą szkołą z samochodu wyskoczył oficer policji. Był to brat mojej serdecznej koleżanki z Bieżanowa pod Krakowem Władysław Kot. Radość moja z tego spotkania była bez granic. Okazało się, że w nocy we wsi, niedaleko szkoły było zebranie „jaczejki” komunistycznej i w tym domu został zabity przez uczestników policjant. Stąd ta akcja policji.

W takich warunkach działała 1-klasowa polska szkoła powszechna w Czemerach. Po akcji policji szkołę zlikwidowano. Dzieci musiały chodzić do szkoły do najbliższych innych szkół. Mnie przeniesiono do Czemer II, gdzie też istniała szkoła.

W 1929 roku wyszłam za mąż za Jana Perdenię, nauczyciela 1-klasowej szkoły w Uhlanach. Poznałam go już na mojej pierwszej konferencji nauczycielskiej w Kamieńcu. Pochodził ze wsi Peliszcze odległej od Kamieńca 9 km. Przebijał się przez trudności zdobywania wykształcenia w specyficznych warunkach panujących na Ziemiach Zabranych w okresie carskiego zaboru, trudności ustokrotnione w przypadku dzieci chłopskich. Chodził do szkoły wiejskiej w Peliszczach, potem do szkoły ludowej w Kamieńcu i szkoły miejskiej w Kobryniu. Tam w piwnicy apteki Szydłowskiego, wraz z grupą kilkunastu kolegów, w tajnym zespole uczył się języka polskiego i historii Polski. Po ukończeniu szkoły miejskiej starał się o przyjęcie do seminarium nauczycielskiego. Było to już w czasie I Wojny Światowej. Odmówiono mu. Jeszcze wówczas, gdy dni panowania caratu na Podlasiu były policzone, przynależność do Kościoła Katolickiego i narodu polskiego na Ziemiach Zabranych dyskwalifikowały kandydata na nauczyciela. Po wkroczeniu Niemców na Ziemie Zabużańskie został przyjęty na kursy nauczycielskie organizowane przez Polską Macierz Szkolną. W wieku 17 lat został nauczycielem w szkołach Polskiej Macierzy Szkolnej w Turnie, Grabowcach, Bogdziukach i Uhlanach. Dokształcał się na kursach dokształcających w czasie wakacji. W 1926 roku zdał egzamin maturalny seminarium nauczycielskiego w Prużanie. Trzykrotnie starał się o dopuszczenie przez Inspektorat Szkolny w Brześciu n/B na roczne studia na Wyższym Kursie Nauczycielskim (choćby na własny koszt), ale bezskutecznie. Wtedy w 1929 roku zdał egzamin maturalny gimnazjum ogólnokształcącego w Brześciu n/B i po dalszych staraniach w 1931 roku dostał bezpłatny urlop na studia historyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Był uczniem prof. Władysława Konopczyńskiego, który w 1946 roku był promotorem jego pracy doktorskiej o przeszłości Kamieńca, napisanej przed wojną. Na tymże uniwersytecie w 1963 roku uzyskał habilitację z historii nowożytnej Europy Wschodniej.

Zamieszkaliśmy w Uhlanach. Do szkoły w Czemerach dochodziłam przez las. Codziennie odprowadzał mnie mój mąż. W 1930 roku zostałam przeniesiona do Kamieńca. Tam zamieszkaliśmy. Mąż przed wyjazdem do Krakowa dochodził do swojej szkoły w Uhlanach (7 km). Przeniesienie do Kamieńca zawdzięczam Władysławowi Kotowi, który wystąpił do Inspektoratu Szkolnego w Brześciu n/B z pismem, że nie jest możliwe pozostawienie samotnej młodej nauczycielki w tego rodzaju środowisku, jakim były Czemery i okolice.

W Kamieńcu najpierw zamieszkaliśmy w jednej izbie małego domu, a niedługo potem w budynku starej szkoły, (który znajdował się na miejscu dawnego zamku). W tej szkole kiedyś uczył się mój mąż. Obok była szkoła w nowo wybudowanym nowoczesnym budynku. Po pewnym czasie dostałam tam mieszkanie. Mąż wyjechał wcześniej na studia do Krakowa.

8 listopada 1930 roku urodził się nam syn Jerzy.

Kamieniec Litewski był wówczas małym miastem handlowo-rolniczym. Liczył około 5000 mieszkańców, w tym 3/4 Żydów, reszta to ludność ruska prawosławna i trochę Polaków, przeważnie napływowych.
W przeszłości, w czasach dawnej Rzeczypospolitej, był ważnym ośrodkiem administracyjnym i handlowym. Prawo magdeburskie uzyskał w 1503 r. Do jego znaczenia przyczyniło się położenie przy Wielkim Gościńcu Królewskim łączącym Kraków z Wilnem. Od końca XVIII w., zwłaszcza w okresie zaborów znacznie podupadł.

Położony jest bardzo malowniczo nad rzeką Leśną na kilku wzgórzach. Na jednym z nich jest trzynastowieczna wieża obronna, na drugim cerkiew, na trzecim szkoła. Był tam magistrat, urząd gminny, szpital, apteka, poczta, posterunek policji, ochotnicza straż pożarna, oddział Związku Strzeleckiego i wiele sklepów, prawie wyłącznie żydowskich.

Mieszczanie zajmowali się głównie rolnictwem, niektórzy dodatkowo rybołówstwem, rzadko rzemiosłem, często było to ich zajęciem dodatkowym, Żydzi zajmowali się przeważnie handlem, mniejsza część rzemiosłem..

Wiele razy w roku miasto się ożywiało w czasie jarmarków. Dwa z nich były ustanowione przez króla Aleksandra: 8 maja i 14 października (w dniach św. Jerzego i św. Szymona wg kalendarza prawosławnego). Inne jarmarki odbywały się raz w miesiącu.

Kościół katolicki (pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła) był bardzo ubogi. Właściwie była to duża drewniana kaplica dobudowana do dzwonnicy ocalałej z pożaru bardzo pięknego kościoła barokowego z pierwszej ćwierci XVIII wieku, który spłonął 1924 r. w czasie burzy. Pierwowzorem jego były kościoły na Bielanach w Krakowie i w Kalwarii Zebrzydowskiej. Podobny został też zbudowany w Ostrówkach koło Międzyrzeca Podlaskiego, nieco później. Obok kaplicy budowany był przez proboszcza ks. Ignacego Wierobieja nowy, murowany, do czasu wojny nie wykończony. Pierwszy kościół i parafię ufundował król Aleksander w 1501 r. Od XVII w. istniało przy parafii bractwo różańcowe.

Do parafii katolickiej należała przeważnie ludność wiejska, ponieważ w okolicy było sporo ludności polskiej wśród przeważającej ludności ruskiej. Ocalało w okresie zaborów trochę polskich dworów ziemiańskich.

Kościół i dwory polskie pozwoliły przetrwać nielicznej polskiej ludności wiejskiej w poczuciu łączności z narodem polskim po rozbiorach. Przed I Wojną Światową ludność ta była rusyfikowana (zwłaszcza przed 1905 rokiem) – bezskutecznie. Na wsi często wspominano te czasy. Próbowano wówczas wprowadzić modlitewniki katolickie pisane cyrylicą. Krzyż przydrożny, który był zmurszały ze starości, mój teść ze swoim sąsiadem w nocy, nielegalnie, zamienili na nowy. Inaczej byłoby to niemożliwe. Nie można było pracować w święta kościelne prawosławne (nawet na kołowrotku), za to groziła wysoka grzywna. Porządku pilnował żandarm. W 1966 zlikwidowano wszystkie rzymsko-katolickie kaplice wiejskie. Zlikwidowano klasztory katolickie: cystersów w Wistyczach, karmelitów w Krupczycach, marianów w Raśnej, kartuzów w Berezie Kartuskiej. Wcześniej zlikwidowano klasztor i szpital bonifratrów w Wysokiem Litewskim.

Parafia prawosławna istniała od XIII w., gdy książę Włodzimierz zwany Filozofem zbudował w Kamieńcu cerkiew pod wezwaniem Zwiastowania NMP. W pięknie położonej nowo zbudowanej (w 1914 r, a wykończonej w 1924 r.) cerkwi prawosławnej pod wezwaniem św. Szymona Słupnika, był piękny ikonostas.

W mieście i okolicznych wioskach zachowało się jeszcze wtedy trochę reliktów pradawnych zwyczajów i wierzeń związanych z kulturą duchową dawnych mieszkańców ziem nadbużańskich. Jedna kobieta na zamówienie „odczyniała urok”. Można było zobaczyć (choć rzadko) pogrzeb z płaczkami. Na dzień zaduszny zdarzało się, że przygotowywano potrawę rytualną. Czasem się słyszało archaiczny lament kobiety po stracie kogoś bliskiego (śpiewne zawodzenie z improwizowanym tekstem). W latach dwudziestych, w niektórych wioskach, sensacją był motocykl („czortopchajka”).

Mieszkańcy Kamieńca w przeważającej części byli lojalni w stosunku do państwa polskiego. Byli też zwolennicy ustroju komunistycznego. Pamiętam małżeństwo lekarzy. Nie ukrywali swoich sympatii prokomunistycznych. Wzorem obywateli sowieckich swojemu synowi nadali imię Maj na cześć święta klasy robotniczej. Byli w Kamieńcu niedługo, wyemigrowali do ZSRR. Codziennie przynosiła do nas mleko kobieta z sąsiedniej wsi Komarowszczyzny. Jej syn był komunistą. Gdy za swą działalność został aresztowany, na prośbę matki, sędzia kazał go zwolnić, aby odpowiadał z wolnej stopy. W najbliższej nocy uciekł i następnego dnia był już w ZSRR. Potem, gdy ziemie te zostały anektowane przez ZSRR, myśleliśmy, że wszyscy tego rodzaju emigranci wrócą lub przynajmniej dadzą o sobie znać. Okazało się, że ślad po nich zaginął.

Pewnego dnia zjawił się w Kamieńcu uciekinier zza sowieckiego kordonu – Borysiewicz. Bardzo narzekał na stosunki panujące w ZSRR. Został polskim policjantem. Po pewnym czasie okazało się, że jest szpiegiem sowieckim.

Szczególnego kolorytu nadawała miasteczku społeczność żydowska, przeważnie trudniąca się handlem i trochę rzemiosłem. Żydowska gmina wyznaniowa miała w Kamieńcu synagogę i kilka bożnic. Była też tam słynna akademia talmudyczna, w której kształciło się kilkuset studentów z Polski i wielu innych państw Europy i Ameryki. Niedługo przed wojną został dla nich zbudowany za miastem gmach, w którym odbywała się nauka przez dzień i noc. Studenci chodzili w charakterystycznych czarnych chałatach i czapeczkach (podobnie ubranych było jeszcze wielu Żydów w Kamieńcu, zwłaszcza starszych). Nosili też charakterystyczne pejsy. Do czasu II Wojny Światowej zachował się oryginalny folklor żydowski, nie spotykany już w Polsce centralnej. Na ten zanikający folklor zwrócił uwagę mój mąż artyście malarzowi Józefowi Charytonowi z Wysokiego Litewskiego, który przez dłuższy czas był naszym gościem w Kamieńcu. Zaproponował mu, aby malował Żydóów i w ten sposób ocalił od zapomnienia cechy ich miejscowej kultury. Charyton posłuchał go i zapełnił swój szkicownik wieloma scenami rodzajowymi i nie istniejącymi już fragmentami architektury miasta. Po wojnie na tej podstawie namalował wiele obrazów o tematyce żydowskiej, które przyniosły mu sławę, zwłaszcza za granicą.

Nasze stosunki z ludnością miasta układały się bardzo dobrze. Ze społecznością miejscową miał ciągle do czynienia mój mąż jako radny miasta i opiekun społeczny. Gdy odchodził do pracy w Brześciu przedstawiciele tej społeczności (przeważnie Żydzi) urządzili mu uroczyste pożegnanie. Koleżanka Żydówka Rokówna, nauczycielka religii w szkole, bywała u nas na wigilii, myśmy bywali zapraszani na wieczerzę szabasową. Żydom kamienieckim niejedno zawdzięczam.

Dobre wspomnienia zachowałam o zamieszkałej w Kamieńcu ludności ruskiej prawosławnej. Byli to przeważnie ludzie bez jednoznacznej świadomości narodowej, sami siebie określali jako „prawosławni” lub „Ruscy”. Na tych terenach bowiem był wyraźny podział na ludność polską, czyli katolików i ruską, czyli prawosławnych. Polaków prawosławnych było bardzo mało. Ludności ruskiej była bliższa kultura rosyjska niż polska. Czasem wyczuwało się coś w rodzaju tęsknoty za czasami przedwojennymi, za prawosławnym państwem rosyjskim. Byli to ludzie towarzyscy, po słowiańsku serdeczni i gościnni.

W okolicznych wioskach wśród znacznej części ludności ruskiej odczuwało się wyraźną niechęć, a czasem nienawiść do państwa polskiego. Było to wynikiem nie tylko obcości kulturowej i religijnej, ale też w znacznym stopniu propagandy komunistycznej. Ciągle trwało poczucie krzywd doznawanych przez jeszcze niedawno żyjące pokolenie chłopów ze strony ziemian w czasach pańszczyzny.

Część ludności ruskiej określała się jako „tutejsi”, co oznaczało niechęć do zajmowania stanowiska w sprawie narodowości. W rzeczywistości sprawa przynależności etnicznej tej ludności była złożona. Używała dialektu poleskiego języka ukraińskiego z nielicznymi naleciałościami białoruskimi, rosyjskimi i polskimi, mentalność jej jednak była bliższa ludności białoruskiej z głębi Polesia. W czasie wojny, gdy ziemia brzeska została włączona do Białorusi, mieszkańców jej uznano za Białorusinów.
Uciążliwym spadkiem po zaborze rosyjskim wśród licznej grupy ludności wiejskiej był analfabetyzm. Ojciec jednego z uczniów sprzedał żydowskiemu kupcowi za dwie nalepki na butelkę dwa worki nasion seradeli. Uczeń ten (nazywał się Kozioł) z uporem, krok po kroku, w trudnych warunkach, zdobywał wykształcenie i po wojnie podobno w Polsce został nauczycielem.

Było też w Kamieńcu trochę Rosjan, emerytowanych nauczycieli, urzędników. Jednym z Rosjan osiadłych w Polsce przed I Wojną Światową był człowiek o wielkiej kulturze, znakomity lekarz, przez pewien czas dyrektor szpitala, doktor Abramowicz.

Drugi Rosjanin Iwżenko, emigrant, wszechstronnie wykształcony, był instruktorem Związku Strzeleckiego. W czasie I Wojny Światowej był oficerem carskim, w czasie rewolucji białogwardzistą, podczas wojny polsko-bolszewickiej prowadził partyzantkę współdziałającą z Wojskiem Polskim. Po wojnie osiadł w Polsce i twierdził, że znalazł w niej drugą ojczyznę. Po wkroczeniu Armii Czerwonej do Polski nie został aresztowany i dostał posadę nauczyciela matematyki w Polskiej Szkole Średniej w Brześciu. Po zajęciu Kamieńca przez Niemców był podejrzewany przez miejscowych Polaków, na podstawie śladów w urzędach sowieckich, o donosicielstwo do NKWD. W czasie okupacji niemieckiej najpierw pracował jako tłumacz w niemieckim szpitalu wojskowym a potem został powołany przez Niemców na stanowisko burmistrza miasta Głowna. Tam podobno został zabity przez polskie podziemie za kolaborację.

Mieszkała też w Kamieńcu rodzina Niemców bałtyckich Bodnerów, częściowo zrusyfikowanych. Podczas wojny widziano jednego z nich jak dowodził, jako oficer Gestapo, pacyfikacją wsi w Generalnej Guberni. Dwu moich uczniów z Kamieńca, których uważano za Polaków, pojawiło się w czasie wojny w Brześciu w mundurach niemieckich – jeden z nich – Jocz , jako żołnierz Wehrmachtu, drugi, syn komendanta posterunku Policji Państwowej w Kamieńcu Jakubowskiego, jako oficer policji niemieckiej.

Szkoła Powszechna III stopnia w Kamieńcu była jedną z najlepszych w powiecie Brzeskim. Uczyło się w niej około 600 dzieci. Wśród nich najwięcej było Żydów, chociaż część dzieci żydowskich uczyła się w szkole wyznaniowej. Resztę uczniów stanowiły dzieci narodowości ruskiej a najmniej polskiej. Spora grupa dzieci dochodziła do szkoły codziennie z sąsiednich wiosek. Dzieci z Kamieńca i ze wsi były zdolne i uczyły się dobrze. Jeden z uczniów, pochodzący z podkamienieckiej wsi, Jan Łuk, miał duże zdolności rzeźbiarskie.

W święta państwowe prowadziliśmy dzieci na nabożeństwa do kościoła, cerkwi i bożnicy.

Z okresu pracy w Kamieńcu zachowałam bardzo dobre wspomnienia.

W 1934 roku mąż mój zakończył studia w Krakowie i wrócił do pracy w Uhlanach. W 1935 roku dostał pracę w Kamieńcu. W 1938 roku został przeniesiony do Państwowego Liceum i Gimnazjum im. R. Traugutta w Brześciu gdzie został profesorem historii. Ja pracowałam dalej w Kamieńcu.

Moje lata w Kamieńcu upływały spokojnie i pogodnie. Nikt wtedy nie przypuszczał, grozy wydarzeń, które miały nastąpić za kilka lat. Tylko czasem, gdy spotkali się świadkowie I Wojny Światowej i Rewolucji Październikowej, odżywały wspomnienia o tragediach tamtych czasów.

W drugiej połowie lat trzydziestych coraz częściej pojawiał się nowy temat – zagrożenie z zachodu. Był to czas wielkiego zaufania do armii polskiej. Tylko mój mąż uporczywie twierdził, że słabość ekonomiczna i brak zaplecza przemysłowego wobec potęgi gospodarczej Niemiec i siły ich armii skazuje Polskę na klęskę w wojnie, która według niego będzie trwała dwa miesiące. W szkole zbieraliśmy pieniądze na dozbrojenie armii. Akcja ta odbywała się wśród całej społeczności miasta – na Fundusz Obrony Narodowej, Fundusz Obrony Morskiej, Pożyczkę Przeciwlotniczą.

Nikt jednak nie zdawał sobie sprawy z tego, że niebezpieczeństwo wojny jest tak bliskie. W 1939 roku do szkoły zaczęły chodzić dzieci, które wraz z rodzicami wróciły z emigracji w Paragwaju. Późną wiosną byliśmy u znajomej rodziny żydowskiej, zaproszeni w związku z powrotem do Polski ich krewnej, aktorki filmowej ze Stanów Zjednoczonych A.P.

Na początku 1939 roku kupiliśmy w Brześciu dom przy ulicy Mickiewicza nr 17, koło Brackiej cerkwi. Wakacje spędzaliśmy w domu. Mąż dostosował piwnice do roli schronu przeciwlotniczego i przeciwgazowego.

W okresie międzywojennym Brześć miał charakter miasta bez zabytków sięgających poza XIX wiek. Było to spowodowane likwidacją starego miasta w połowie tego wieku, gdy budowano twierdzę.

Było to jedno z najstarszych miast pogranicza polsko-ruskiego. Badania archeologiczne wykazały, że jego rodowód sięga X wieku. Najstarsza wzmianka o nim w kronice ruskiej (Nowgorodskiej Pierwojj Letopisi Starszego i Mładszego Izwodow) pochodzi z czasów, gdy Jarosław Mądry, w czasie wojen z Bolesławem Chrobrym, atakował gród brzeski w 1017 r. (w sojuszu z cesarzem niemieckim Henrykiem II). W wojnie tej brał udział książę turowski Światopełk, zięć Bolesława Chrobrego, który w 1019 r., po przegranej walce o tron kijowski, uchodził chory przez Brześć do Polski, gdzie umarł.

Miasto średniowieczne i nowożytne, wyrosłe przy ujściu Muchawca do Bugu, było ważnym ośrodkiem administracyjnym, handlowym, wytwórczości rzemieślniczej i węzłem komunikacyjnym. Prawo magdeburskie otrzymał w 1390 r.

Był w nim zamek budowany od XII w. najpierw drewniany, z wieżą murowaną z XIII w., potem. murowany, otoczony murem z pięcioma basztami, a od XVII w. otoczony umocnieniami ziemnymi. Jedną z baszt budowali i opiekowali się nią ludność służebna – królewscy koniuchowie.

Od XVI w. Brześć był stolicą województwa Brzesko-Litewskiego (Brześciańskiego). Był też znaczącym ośrodkiem kulturalnym. Istniała wtedy w Brześciu drukarnia, w której została wydana kalwińska „Biblia Radziwiłłowska”, na wysokim poziomie edytorskim i mennica.

Położenie miasta na skrzyżowaniu szlaków komunikacyjnych powodowało, że przez nie przejeżdżały liczne karawany kupieckie z ziem Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego i dalszych ośrodków handlowych Europy wschodniej i zachodniej. W mieście odbywały się słynne jarmarki trwające przez miesiąc. Wtedy Brześć był jednym z najważniejszych miast Wielkiego Księstwa Litewskiego i całej Rzeczypospolitej. Często odbywały się w nim sejmy. W Brześciu była duża gmina żydowska, było to też miejsce sejmików żydowskich Wielkiego Księstwa Litewskiego.

Położenie Brześcia było też przyczyną wielu zniszczeń wojennych i znacznie podupadło w drugiej połowie XVII w. w czasie wojen kozackich i Potopu szwedzkiego.

W czasie waśni i walk religijnych, po wprowadzeniu unii, w I połowie XVII w., działał w Brześciu ihumen klasztoru prawosławnego św. Atanazy Brzeski. Jako przeciwnik unii Kościoła Prawosławnego w Polsce był prześladowany, sądzony i w 1648 r., pod zarzutem pomocy wojskom Bohdana Chmielnickiego, rozstrzelany. Został kanonizowany przez Cerkiew Prawosławną jako męczennik.

W wielu sprawach prawosławni w Rzeczypospolitej mieli mniejsze prawa niż wyznawcy religii katolickiej, chociaż prawosławie przetrwało do końca jej istnienia.

Sytuacja się odwróciła, gdy władze carskie, po upadku Rzeczypospolitej Obojga Narodów, postanowiły zlikwidować unię. Na prawobrzeżnej części ziemi brzeskiej nastąpiło to w latach trzydziestych XIX w., z mniejszymi oporami, na lewobrzeżnej nieco później.

Opornych Podlasian z Siedleckiej guberni przekonywano za pomocą kar pieniężnych, więzienia, nahajek. Osobliwą formą było też przesiedlanie unitów do guberni orenburskiej na poniewierkę i głód. Rozdzielano przy tym często rodziny, bo nie uwzględniano ślubów zawartych w Krakowie (tzw. „krakowiaków”), gdy nie było takiej możliwości na Podlasiu. Osiedlano ich w powiecie Czelabińskim. Tam założono dla nich osadę „Polakówkę”, w której nie chcieli się osiedlać. Warunkiem powrotu do ojczyzny było przyjęcie prawosławia, ale nie chcieli z niego skorzystać. Najsilniejszym argumentem były salwy wojska rosyjskiego do chłopów broniących swych cerkwi unickich w Pratulinie i Drelowie. Opornych nie złamały, a zabitych w Pratulinie zaprowadziły na ołtarze.

Po Powstaniu Listopadowym car Mikołaj I podjął decyzję budowy twierdzy w Brześciu na miejscu starego miasta. Wtedy miasto zostało przeniesione na Przedmieście Kobryńskie. Stare miasto przestało istnieć.

Starzy mieszczanie brzescy opowiadali, że ich ojcowie i dziadowie widzieli, jak kozacy pługiem oznaczali nowe ulice. Mieszczanie za domy w starym mieście dostali odszkodowanie. Przodkowie naszych sąsiadów za odszkodowanie za dom w starym mieście, zbudowali w nowym miejscu dwadzieścia domów.

Do tego czasu zachowały się liczne budowle sakralne – świadkowie dawnej świetności Brześcia.

Wśród kościołów rzymsko-katolickich były:

kościół parafialny Św. Krzyża (pierwszy uposażony przez W. Ks. Witolda w 1412 r., restaurowany w 1766, spalony w 1808, zlikwidowany w czasie budowy twierdzy),

klasztory:

augustianów z kościołem Św. Trójcy (byli w Brześciu od 1410 r.),

bernardynów z kościołem Św. Jana Chrzciciela,

dominikanów z kościołem Św. Zofii (po zlikwidowaniu kościoła parafialnego, przez pewien czas odbywały się w nim nabożeństwa dla parafian),

trynitarzy z kościołem Św. Barbary,

bernardynek z kościołem Niepokalanego Poczęcia NMP,

brygidek z kościołem Zwiastowania NMP,

dawne Kolegium jezuitów z kościołem Imienia Jezus i św. Kazimierza (po kasacie zakonu przejęte przez Bazylianów, a kościół przez parafię), kościół ten, przerobiony w XIX w. na cerkiew prawosławną, po I Wojnie Św., został znów przebudowany i służył jako kościół garnizonowy Św. Kazimierza, po zajęciu Brześcia przez Armię Czerwoną zamieniony na klub wojskowy, po II Wojnie Światowej znów odbudowywany na cerkiew, w klasztorze jezuickim było mieszkanie komendanta twierdzy i rezydencja cara.

Do kościoła unickiego należały:

katedra św. Mikołaja (w której 1596 r. zawarto unię między Kościołem Katolickim a Cerkwią Prawosławną w Polsce), zbudowana w XIV w. w charakterystycznym stylu obronnym, z dwiema okrągłymi basztami (w niej zawarto Unię Brzeską) – w tym samym stylu były budowane później cerkwie w Supraślu, Synkowiczach, Małomożejkowie i kościół w Brochowie na Mazowszu,

cerkwie Św. Trójcy i św. Michała,

klasztor bazylianów z kościołem św. Piotra i Pawła.

Oprócz tego były:

klasztor prawosławny św. Szymona, – kościół reformowany.

Przeniesienie miasta spowodowało, że nie ma w nim zabytków architektury sięgających poza wiek XIX.
W nowym miejscu, został zbudowany w 1856 r. kościół rzymsko-katolicki Podwyższenia Krzyża Św. oraz cerkwie prawosławne Św. Szymona w 1862 r. i Bracka św. Mikołaja w 1906 r.

Gmina żydowska miała dużą synagogę i szereg bożnic.

W 1932 r. została utworzona rzymsko-katolicka parafia Najświętszego Serca Jezusowego w adoptowanym budynku i w 1938 r. parafia MB Królowej Korony Polskiej, dla której rozpoczęto budowę kościoła.

W 1939 roku Brześć był miastem, na stosunki polskie, średniej wielkości. Bardzo szybko się rozbudowywał. W 1921 roku liczył 29000 ludności, w 1929 – 37600, a w 1939 – około 58000. Nie widać było już zniszczeń po pożarze w 1915 roku wywołanym przez cofające się wojska rosyjskie. O jego rozwoju decydowało to, że był stolicą województwa, dużym węzłem kolejowym i znacznym ośrodkiem handlu. Wyraźne piętno miastu nadawała obecność dużej ilości wojska.

W mieście było 8 szkół średnich (wśród nich rosyjska i żydowska), 13 szkół powszechnych państwowych i kilka prywatnych.

Znaczna część mieszkańców, mieszczan brzeskich, stanowiła ludność ruska osiadła tam od wieków. Większość z niej, tak jak na wsi, nie miała jednoznacznego oblicza narodowego. Wpływy białoruskie i ukraińskie były bardzo słabe. Poprzez wyznanie prawosławne odczuwało ciążenie do Rosji i jej kultury. Spoiwem wszystkich tych grup było prawosławie.

Ponad połowę ludności stanowili Żydzi. W znacznej części zajmowali się handlem, wielu też było rzemieślników. Pewna liczba uprawiała wolne zawody.

Wśród ludności polskiej byli potomkowie mieszkańców miasta z czasów Wielkiego Księstwa Litewskiego w Rzeczypospolitej niepodległej, przybysze z najbliższych okolic po obu stronach Bugu, dalszego Podlasia i Polesia oraz ziem Polski centralnej. Było też trochę uciekinierów z Białorusi, Ukrainy i Rosji z czasów rewolucji.

Od wiosny narastała atmosfera zagrożenia wojennego, zwłaszcza po mobilizacji marcowej, która objęła Polesie. Brat mój opisywał w listach z Krakowa walki z dywersantami niemieckimi na Śląsku.
Ostatnie przedwojenne wakacje spędzaliśmy w Brześciu. Mąż kończył remont domu, kupowaliśmy meble, urządzaliśmy mieszkanie.

W sierpniu byliśmy świadkami przysięgi żołnierzy na ulicy Unii Lubelskiej przed kościołem Podwyższenia Krzyża Świętego. W sierpniu też na ulicy Unii Lubelskiej odbyła się defilada żołnierzy garnizonu brzeskiego wracających z ćwiczeń – ostatnia defilada Wojska Polskiego w Brześciu.

Odczuwało się gotowość do ofiar, ale i wiarę w zwycięstwo. Wszak sojusznikami Polski miały być Anglia i Francja. Te nastroje charakteryzuje rozmowa, której świadkami byli mąż z synem. Byli u fryzjera, który kończył strzyżenie żołnierza – Żyda, życząc mu, aby szczęśliwie wrócił z wojny. Ten mu odpowiedział, że najpierw musi zabić kilku Niemców. Jak wielu innych on też uwierzył, że „jesteśmy silni, zwarci, gotowi” i że nie jesteśmy sami, mamy potężnych sojuszników, którzy nam pomogą, choćby we własnym interesie.

Pod koniec sierpnia przez Brześć przejeżdżało już wiele transportów z wojskiem. Jechali na pozycje nad granicą.

1 września zastała nas w Brześciu wojna. Zaczęła się w pierwszy piątek miesiąca, dlatego wcześnie rano poszłam do kościoła. Potem poszłam do Gimnazjum im. J. Niemcewicza, do którego mąż mój został zaproszony do udziału w komisji egzaminu wstępnego. Czekałam na męża siedząc w sali, w której swojej kolejki oczekiwali kandydaci. W pewnej chwili wybiegł z sali, w której odbywał się egzamin, jakiś bardzo zdenerwowany uczeń i pod adresem mego męża zakrzyknął: „żeby go pierwsza kula hitlerowska nie minęła”. Po powrocie do domu zastałam kartę powołania. Od kilku dni opowiadałam znajomym, że chciałabym służyć w wojsku, widocznie ktoś to załatwił po mojej myśli.

Zostałam przydzielona do cenzury wojskowej. Pracowałam na poczcie głównej.

Wojna w Brześciu zaczęła się bombardowaniem lotniska w Małaszewiczach już około 6-tej rano. Potem miasto było bombardowane jeszcze wielokrotnie, jeszcze częstsze były alarmy po kilka dziennie. Już w pierwszy dzień wojny zaczęto kopanie rowów przeciwlotniczych, także przed naszym domem, na bulwarze ulicy Mickiewicza. Kopali je bardzo ofiarnie mieszkańcy okolicznych domów i jakaś drużyna harcerzy.

Kilka pierwszych dni wojny nie przyniosły większych strat miastu. Raczej były bombardowane obiekty wojskowe. Żyliśmy nadzieją pomocy ze strony aliantów. Wszędzie był widoczny entuzjazm i pewność ostatecznego zwycięstwa. Entuzjazm ten podzielali żołnierze, wśród których spotkaliśmy kilku znajomych. Panowała psychoza lęku przed dywersją i szpiegami. Widzieliśmy jak na ulicy Steckiewicza jakiś major aresztował kilkoro ludzi źle mówiących po polsku. Okazało się, że byli emigrantami czeskimi. Na bulwarze ulicy Mickiewicza przez kilka dni grali i śpiewali jacyś grajkowie prosząc o wsparcie. Twierdzili, że są uciekinierami z Wielkopolski. Mówiono potem, że byli szpiegami niemieckimi. Krążyła wieść, że w ołtarzu kościoła ewangelickiego była ukryta radiostacja nadawczo-odbiorcza. Ciągle mówiono o dywersantach zrzucanych na spadochronach. Podobno zastrzeleni lotnicy niemieccy byli w cywilnych chłopskich ubraniach.

Trwała psychoza wojny gazowej. Wiele razy w chmurach dymu i kurzu powstających w wyniku wybuchów bomb dopatrywano się gazów bojowych. Chodziliśmy z maskami. Po tygodniu pracy na poczcie, w związku z moją chorobą serca i układu krążenia, dostałam zwolnienie na dwa tygodnie. Dał mi je doktor Anzelm. Ze względu na bombardowanie Brześcia wyjechaliśmy do Kamieńca. Jechaliśmy autobusem, którego właściciel Nadański, nasz znajomy, jechał przez Kamieniec po mundury dla wojska. W Brześciu została nasza służąca, niania naszego syna Julia Trzeciak zwana Anielcią, która miała pilnować domu. Podczas I Wojny Światowej była wysiedlona do Rosji, gdzie przeżyła rewolucję. Dlatego uważała, że jest doświadczona przeżyciami wojennymi, nie bała się więc bombardowań. Jednak po naszym wyjeździe Niemcy dokonali długotrwałego ciężkiego bombardowania całego miasta. W wyniku przeżyć w tym dniu, osiwiała, w ciągu nocy przyszła do Kamieńca.

W Kamieńcu spotkaliśmy pewną rodzinę, która samochodem uciekała przed Niemcami. Ludzie ci szukali benzyny, która się im skończyła. Udało mi się trochę jej zdobyć u znajomej właścicielki firmy przewozowej. Przed odjazdem kobieta wyjawiła mi w tajemnicy, że jej mąż jest bratem wojewody Kostka-Biernackiego, ale do tego się nie przyznaje, bo się boi chłopów ruskich.
Po trzech dniach wyjechaliśmy z Kamieńca do Peliszcz i zamieszkaliśmy w opustoszałym domu zmarłego przed czterema laty teścia Kazimierza Perdeni.

Szosą jechało wielu uciekinierów – wozami konnymi, rowerami, samochodami. Niektóre samochody były ciągnięte przez konie z powodu braku benzyny. Czuło się wielki niepokój.

Podczas pobytu w Peliszczach poznaliśmy jeden z przykładów zdolności ludności wiejskiej Podlasia szybkiego dostosowania się do zmieniających się warunków egzystencji. W tym czasie pojawiły się trudności z zakupami zapałek. Mąż z synem widzieli jak starszy człowiek zapalał papierosa za pomocą krzesiwa i hubki.

Nie widzieliśmy większych oddziałów polskich żołnierzy. W którymś z tych, pełnych niespokojnego oczekiwania dni, przez wieś przejechały trzy wozy taborowe, jakby zagubione. Innym razem pojawił się żołnierz bez jednego buta, na koniu bez siodła. Czasem przelatywały nad nami polskie samoloty. Chyba 14 września pojawiły się na szosie pierwsze niemieckie samochody pancerne, a niedługo po nich długie kolumny czołgów, samochodów i motocykli. Od strony Brześcia i Kobrynia przez tydzień było słychać strzały artyleryjskie. Obok wsi obozowały oddziały niemieckie. Grupy żołnierzy niemieckich pojawiły się też we wsi. Wywierali ponure wrażenie swoimi czarnymi mundurami z trupimi czaszkami.

Na drogach ciągle jeszcze znajdowali się uciekinierzy z Polski zachodniej. Ogarnęły ich wojska niemieckie. Do naszego domu przyszedł po ogień do papierosa bardzo zdenerwowany Wielkopolanin. Opowiedział, że żołnierz niemiecki spenetrował wóz, którym jechał i zabrał mu 30.000-ny zbiór znaczków pocztowych o bardzo dużej wartości. Któregoś dnia stanął przed oknem naszego domu Stanisław Trzeciak, brat naszej służącej. Powiedział: „nie ma już Polski” i rozpłakał się. Gdy mąż z synem chodzili opłotkami wsi, zaczepił ich jakiś nieznajomy chłop ruski. Chciał się podzielić swoimi poglądami stwierdzając: „Pane, szcze Polsza bude. Sto dwadcat` lit jij ne buło i stała, to i teper bude”.

Po kilku dniach wojsko niemieckie znikło, a chyba 21 września pojawiły się czołgi Armii Czerwonej witane bramą triumfalną zbudowaną przez nielicznych miejscowych komunistów. Tuż przed wkroczeniem wojsk sowieckich przyszedł do nas jeden z nich, Kurianowicz. Przedstawiał nam perspektywy szczęśliwej przyszłości. Był to wieloletni sekretarz komórki partyjnej. Wielokrotnie policja polska przeprowadzała u niego rewizje poszukując pieczątki organizacyjnej. Nigdy jej nie znaleźli, ukrywał ją w strzesze domu. Teraz czuł się bardzo szczęśliwy.

Przez wieś i szosą obok wsi przechodziły wielkie masy wojsk sowieckich. Wojsko to było bardzo dobrze uzbrojone, ale chyba nie najlepiej zaopatrywane. Zdarzały się przypadki, że do chłopów przychodzili żołnierze sowieccy coś zjeść albo wymienić konie osłabłe z głodu, (które po odkarmieniu były bardzo wytrzymałe i odporne na trudy). Widziało się pojedynczych żołnierzy polskich, którzy rozbrojeni wracali do domów. W czasie spaceru, mąż z synem słyszeli na szosie jak jeden z żołnierzy polskich przejeżdżających na rowerach mówił do drugiego: „nechaj pany wojujut”. Nie rozumiał jeszcze wtedy, że żołnierze polscy walczyli „za naszą i waszą wolność”. Także jego. Niedługo mógł się o tym przekonać.
We wsi pojawili się mężczyźni z karabinami. Mieli czerwone opaski na ramieniu. Reprezentowali nową władzę.

Po przejściu Armii Czerwonej przez Peliszcze, mąż mój wybrał się rowerem do Brześcia, aby zobaczyć w jakim stanie jest dom. Po drodze spotkał zepsuty czołg sowiecki, który naprawiała załoga. Zatrzymał się, aby wypalić papierosa i zaczął rozmowę z oficerem. Zapytał go jak wygląda życie w ZSRR. Ten odszedł na stronę, porozglądał się dookoła i odrzekł: „i żit’ nie budiesz i umieret` nie dadut”.

Okazało się, że w domu mieszkało wielu ludzi, miejscowych i uciekinierów zza Buga. Bombardowania i okres zdobywania twierdzy przez Niemców przesiedzieli w piwnicy. Jeden z przybyszów (przedstawiał się jako inżynier) w czasie bombardowania przeciął przewód oświetleniowy twierdząc, że prąd elektryczny przyciąga bomby. Z piwnicy znikły niewielkie zapasy żywności.

Kiedy pod koniec września okazało się, że kampania ma się ku końcowi, postanowiliśmy wrócić do Brześcia. Wróciliśmy 2 października. Jechaliśmy cały dzień wozem konnym. Po drodze widzieliśmy ślady walk wojska polskiego z Niemcami. Na szosie stał zniszczony polski czołg i w pewnym odstępie dwie polskie armaty. Obok szosy widać było liczne obozy wojska sowieckiego.

Wkraczaliśmy w nowy, obcy świat, który ja znałam tylko z opowiadań. W czasie spotkań towarzyskich w Kamieńcu bardzo często tematem rozmów była rewolucja rosyjska, którą wielu znajomych przeżyło i znało jej skutki. Wtedy to dla mnie było bardzo odległe i nierzeczywiste. Teraz i ja zaczynałam doświadczać tej rzeczywistości.
Kamieniec Litewski 1929 r. ulica Białostocka, obecnie Pograniczna. Na foto S. Musiewicz

Brześć, do którego wjechaliśmy, był już innym miastem. W okolicy naszego domu na ulicach Steckiewicza i Sadowej były jeszcze leje po bombach. Sporo domów było zrujnowanych lub spalonych. Na bulwarach ulicy Mickiewicza, na wprost naszego domu, na miejscu rowów przeciwlotniczych były dwie mogiły. W mieście stały wraki spalonych autobusów. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że właśnie trwała jeszcze ostatnia bitwa Kampanii Wrześniowej pod Kockiem. Chyba w związku z walkami po lewej stronie Bugu w pierwszej połowie października na placu obok gmachu urzędu wojewódzkiego, koło wraku niemieckiego samochodu wojskowego, stały dwa sowieckie czołgi skierowane na zachód, jakby stamtąd spodziewano się jeszcze ataku Wojska Polskiego. Chyba 6 października nad Brześciem odbyło się coś w rodzaju parady lotniczej. Latało dookoła około 50 samolotów. Była to niewątpliwie manifestacja siły Armii Czerwonej.

Z okolicy dochodziły wieści o rabunkach dworów przez ludność ruską.

Zaraz po przyjeździe, mąż mój zgłosił się do kuratorium. Tam był świadkiem jak jakaś Polka w żałobie mówiła do przedstawiciela nowej władzy, że jej mąż został zabity przez chłopów. Usłyszała w odpowiedzi, że jeśli został zabity, to na to zasłużył.

Mąż mój zaczął pracę w dawnym Gimnazjum im. R. Traugutta, przemianowanym na „Polską Średnią Szkołę”. Większość nauczycieli pochodziła z przedwojennego grona pedagogicznego tego gimnazjum, pojawili się też nowi, przyjezdni z ZSRR. Dyrektorem został prof. Klimowicz. Dla mnie w polskiej szkole nie było miejsca, więc byłam bezrobotna.
Kamieniec Litewski r. 1936. Przed garażem przy ulicy Kobryńskiej (obecnie Czkałowa) stoją: szofer i właściciele pierwszej ciężarуwki w Kamieńcu O. Stępnicki, M. Reźnik.

Niedługo po naszym powrocie do Brześcia, przyjechała do nas moja koleżanka, Lebiodowa z 6-letnim synem, żona komendanta posterunku Policji Państwowej w Mokranach. Mąż jej nie wrócił z wojny. Zamieszkali u nas. Mieszkało też kilkoro młodzieży z Kamieńca i Peliszcz, znajomi i krewni – uczniowie Polskiej Średniej Szkoły. W mieście organizowano wiele wieców („mitingów”), na których organizowano spontaniczną radość z wyzwolenia z ucisku „polskich panów”, i przekonywano mieszkańców, że teraz czeka nas szczęśliwa przyszłość.

Przez pewien czas w mieście panowała jeszcze atmosfera wojny. Było dużo wojska, przywożono rannych żołnierzy do szpitali, prowadzono polskich jeńców do niewoli, odbywały się pogrzeby żołnierzy sowieckich poległych w walkach z „polskimi osadnikami”. Opowiadano, że coś strasznego stało się w Mokranach. Co tam zaszło, nie wiedzieliśmy. Dopiero po kilkudziesięciu latach dowiedzieliśmy się, że rozstrzelano tam grupę oficerów i podoficerów Flotylli Rzecznej, którzy podczas marszu z Pińska na zachód do walki z Niemcami, zostali wzięci do niewoli przez Armie Czerwoną. Potem okazało się, że również policjanci z Kamieńca, cofając się na wschód, zostali pomordowani przez miejscowych komunistów. Ocalał tylko komendant posterunku Jakubowski.

Powoli powracali żołnierze, którym udało się uniknąć niewoli. Opowiadali, o tych, którzy nie wrócą, bo walcząc na straconej pozycji „chcieli przejść do historii”.

Od razu po zajęciu miasta przez Armię Czerwoną rozpoczęły się kłopoty zaopatrzeniowe, które nie skończyły się do końca władztwa sowieckiego w Brześciu. Żołnierze sowieccy wykupywali ze sklepów resztki przedwojennych zapasów. Rubla zrównano ze złotym, chociaż jego rzeczywista wartość wynosiła około 40 groszy. Przedstawiciele nowej władzy zapewniali, że trudności są przejściowe. Niedługo trudno dostępne towary „podwiezut”. Stało się to powodem żartów. Podobno na Małym Rynku, czyli na „Tołkuczce” aresztowano dwu Polaków za kpiarskie powtarzanie tego słowa. Potem zaopatrzenie trochę się poprawiło, ale braki w sklepach były trwałym elementem nowej rzeczywistości. Znamiennym akcentem obrazu miejskiego były kolejki przed sklepami. Kursował wtedy żart, że dawniej pito herbatę słodzoną, potem „w prikusku”, następnie „w prigladku”, a w końcu „w pridumku”. Gdy później otworzono lepiej zaopatrzony sklep „Gastronom”, ludzie w kolejkę ustawiali się już o zmroku, aby dokonać zakupów na drugi dzień. Kupowano wszystko, co można było kupić. Charakterystyczne, że nie było kłopotu z zakupem wódki. Była sprzedawana w różnych sklepach, także piekarniczych, bez żadnych ograniczeń.

Od początku panowania sowieckiego w Brześciu na ulicach pojawiło się wiele plakatów ilustrujących potęgę Armii Czerwonej, nikczemność „byłego państwa polskiego” oraz radość ludu z powodu wyzwolenia spod władzy panów polskich. Szczególnie dużo było ich na ulicy Unii Lubelskiej w okolicy kościoła. Potem pojawiły się liczne pomniki (przeważnie gipsowe) wodzów rewolucji, żołnierzy sowieckich i ludzi pracy. Na ulicy Sadowej przed jednym budynkiem postawiono cztery pomniki.

W mieście było wielu uciekinierów zza Buga. Wielu ludzi uciekało przez nową granicę na Bugu do strefy okupowanej przez Niemców. Do nas bardzo często przychodzili znajomi i nieznajomi, którzy się zatrzymywali oczekując na okazję przekroczenia granicy. Po pewnym czasie przeprowadzaniem zaczęli się zajmować płatni przewodnicy. Wśród przekraczających zieloną granicę w kierunku zachodnim byli też tacy, którzy na wschód od Bugu schronili się w obawie przed prześladowaniami niemieckimi.

Niektórych ludzi wysiedlono z ich mieszkań. Wyrzucono też z Kolonii Urzędniczej moją przyjaciółkę Halinę Cichowiczową. Mąż jej, urzędnik kuratorium, zginął na wojnie jako oficer kawalerii. Przez kilka tygodni wraz z rodzicami i synem, zanim przedostali się za Bug, mieszkali u nas. Po wojnie spotkałam ją w Krakowie już jako żonę komandora Franciszka Dąbrowskiego, zastępcy dowódcy obrony Westerplatte.

W październiku zjawił się u nas brat męża Jan Perdenia, nauczyciel z Prużany (był to brat rodzony, w rodzinie nazywany Jasiem, gdy mąż mój Jankiem). Zmobilizowany, służył najpierw w Prużanie w kompanii wartowniczej, z którą potem znalazł się w zgrupowaniu „Drohiczyn Poleski” Grupy Operacyjnej „Polesie”. Po rozwiązaniu oddziału dostał się do niewoli sowieckiej. Gdy kolumnę jeńców prowadzono na wschód, uciekł. Po drodze, gdy szedł samotnie szosą, widział jak obok niej dwaj polscy podchorążowie, pilnowani przez osobników z czerwonymi opaskami na rękawach, uzbrojonych w karabiny, kopali sobie grób przed rozstrzelaniem. On sam był w mundurze szeregowca i chyba dlatego go nie zatrzymali. Wielu takich szeregowców wtedy wracało do domu. Wówczas jeszcze często ich nie zaczepiano. Gdy doszedł do granicy miasta wstąpił do karczmy. Żyd karczmarz ostrzegł go, że chłopi chcą go zabić za to, że chciał ich „opolaczyć”, a wieczorem przyniósł mu od żony cywilne ubranie. Dzięki temu szwagier mógł się znaleźć u nas. Przez pewien czas przebywał u nas, a potem z rodziną wyjechał na wieś w okolicy Brześcia.

Jeszcze przez październik, gdy już ustały walki, dochodziły do Brześcia spóźnione wyolbrzymione wiadomości o walkach jakichś polskich oddziałów.

Jedna z tych wieści wzbudziła na krótko wielkie nadzieje. Byliśmy przekonani, że jeżeli państwo sowieckie stanęło w tej wojnie po stronie Niemców, więc siłą rzeczy jest w stanie wojny (choć nie wypowiedzianej) z Anglią i Francją. I oto przychodzi wiadomość, że od południa prą na północ jakieś oddziały „czarnych”. Nie ulegało więc wątpliwości, że to są oddziały kolonialne francuskie, które ze sprzymierzonej Rumunii idą na pomoc Polsce. Gdy oddziały te rozpłynęły się w niebycie, zastanawiano się skąd ta informacja pochodzi. Sądzono, że może chodziło o marynarzy Flotylli Rzecznej, którzy nosili ciemnogranatowe mundury. Sprawa wyjaśniła się wiele lat po wojnie. Okazało się że w czasie obrony Lwowa, gen. Langner kazał żołnierzom polskim z jakiegoś oddziału poczernić twarze dla przekonania Niemców, że „Francja ruszyła” i walczą z wojskami kolonialnymi.

Już w jesieni zaczęły się aresztowania Polaków, przede wszystkim związanych z administracją państwową i wojskiem.

Nie przemijały echa kampanii wrześniowej. Czasem któryś z uczestników wojny opowiadał z przejęciem o walkach frontowych, Czasem widziało się jak czerwonoarmiści prowadzą do niewoli polskich żołnierzy (już nie wypuszczano do domu jeńców szeregowych). Późną jesienią przyszła do nas zapłakana jakaś znajoma – na dworcu widziano jak kilku sowieckich żołnierzy konwojowało dwu skutych polskich marynarzy.

Jeszcze czasem w rozmowach ktoś z goryczą i głębokim żalem dochodził przyczyn klęski.

Obrazy tamtych wrześniowych dni długo nie ustępowały z pamięci, chociaż nieprzewidywalne, coraz nowe zjawiska życia w państwie sowieckim coraz bardziej nas absorbowały.

Już jesienią rozpoczęły się aresztowania wśród Polaków. Zdaje się, że w pierwszym okresie aresztowano przede wszystkim osoby związane z polską administracją państwową i wojskiem.

Późną jesienią przyjechali do nas dwaj moi uczniowie z Kamieńca, którzy przez Rumunię chcieli przedostać się do Wojska Polskiego we Francji. Adres kontaktowy we Lwowie dał mi prof. Wojciech Pitera. Był to adres Halszki Wasilewskiej, siostry znanej komunistki.

W zimie dochodziły do nas wieści, że w Puszczy Białowieskiej są partyzanci polscy. Wśród wtajemniczonych została przeprowadzona dla nich akcja zbiórki prześcieradeł na bandaże. Czynnie uczestniczył w jej organizacji prof. Pitera.

Dom nasz był stosunkowo duży (ale nie został znacjonalizowany, zabrakło 2 m2 do powierzchni, od której domy były nacjonalizowane), więc dwa pokoje musieliśmy odstąpić oficerom sowieckim. Jeden z nich mieszkał z rodziną. On i jego żona mieszkali wcześniej w mieście Stalino jako konduktorzy tramwajowi. Po zmobilizowaniu i trzymiesięcznym przeszkoleniu został młodszym lejtnantem łączności. Niewiele mieli swoich rzeczy, niektóre pochodziły z jakiegoś majątku spod Siedlec. Mimo że nasz stosunek do władzy radzieckiej był im w przybliżeniu znany, a nasza służąca prowadziła burzliwe dyskusje z żoną tego oficera na tematy polityczne (raz oświadczyła jej: „waszoho Stalina czort woźme”, a raz nawet się z nią pobiła z powodu nieprzychylnej jej wypowiedzi na temat państwa polskiego), nigdy nas nie zadenuncjowali. To samo można powiedzieć o innych rodzinach oficerów, którzy mieszkali w sąsiednich domach. Byli to ludzie bardzo biedni, bardzo zastraszeni i uczciwi, ale o ograniczonej wiedzy o świecie. O stosunkach panujących w Polsce przedwojennej słuchali z niedowierzaniem. Gdy któraś z Rosjanek zobaczyła nasze meble, oświadczyła, że u nich są takie tylko w muzeach.

Pewnego razu przyszedł do nas oficer milicji. Oświadczył, że chce się zapoznać z nami, bo jest z naszego rejonu. Cały czas siedział w płaszczu i czapce. Mąż oświadczył mu, że ja pochodzę zza Buga i chciałabym mieszkać wśród rodziny. Czy moglibyśmy więc tam wyjechać. Odpowiedział, że ja wyjechać mogę, a mąż nie. Tu znajdzie sobie nową żonę. „Diewuszek u nas mnogo”, stwierdził.

Jesienią w „Polskiej Średniej Szkole” odbywały się często wiece, w czasie których przedstawiciele nowej władzy roztaczali przed młodzieżą wizję nowego, szczęśliwego życia, które się zaczyna. Kiedy jeden z nich tłumaczył, że w ZSRR wszystko jest, wszystkiego dla wszystkich wystarczy, z sali odezwał się głos: „a szkarlatyna u was jest ?” „A tak, jest wiele, do Brześcia jej wiozą cztery wagony”, odrzekł agitator.

Zaraz po zorganizowaniu „Polskiej Średniej Szkoły” zlikwidowano bibliotekę Liceum i Gimnazjum R. Traugutta. Wtedy nauczyciele i uczniowie wynieśli znaczną część książek przeznaczonych na zniszczenie. Do nas uczniowie przynosili je workami. Bardzo przydały się potem w tajnym nauczaniu i czytelnictwie.

Cała młodzież polska bardzo głęboko przeżywała klęskę, lecz była pełna nadziei ostatecznego zwycięstwa. Pragnęła wziąć czynny udział w walce. Od początku okupacji zaczęła konspirować. Niestety brak doświadczenia i prawdopodobnie prowokacje powodowały częste aresztowania. Grupki młodzieży często gromadziły się u nas pytając męża o radę, co robić w aktualnej sytuacji. Omawialiśmy z nimi najnowsze wiadomości, podtrzymywaliśmy na duchu. Przychodzili też do nas rodzice aresztowanych uczniów. Z niektórymi z nich zaprzyjaźniliśmy się i utrzymywaliśmy kontakty przez dłuższy czas. Między innymi bywał też u nas ksiądz Baj, prawosławny proboszcz z Orepicz. Opowiadał, że gdy poszedł do NKWD, aby się dowiedzieć o los aresztowanego syna, powiedziano mu: „wasz syn eto bolszoj organizator”. Syn ten potem został skazany na 8 lat łagru i wywieziony w głąb Rosji.

Raz zdarzyło się, że tenże ksiądz Baj odwiedzał nas. W tym samym czasie przyszedł też do naszego mieszkania oficer sowiecki, który mieszkał w naszym domu. Chciał się z nami poznać bliżej. Przyniósł ze sobą wódkę i „ukrainskoje sało” na zakąskę. Obecność księdza prawosławnego spowodowała, że poczuł się w obowiązku rozpocząć dyskusję na tematy religijne. Operował przy tym typowymi prymitywnymi argumentami propagandy ateistycznej. Ksiądz Baj bardzo dzielnie bronił wiary.

W czasie jednej z rozmów z tym oficerem doszło do nas dalekie echo Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej. Opowiadał, że jego brata kontrrewolucjoniści w Azji Środkowej w latach trzydziestych porąbali „jak kotlety”.

Ostoją duchową stał się dla nas kościół katolicki. Wszystkich księży naszej parafii Podwyższenia Krzyża Świętego zapamiętałam jako gorliwych duszpasterzy i patriotów. Szczególną sławę jako kaznodzieja zdobył ksiądz Józef Horodeński, prefekt Liceum i Gimnazjum im. R. Traugutta.

Również i pozostali księża – proboszcz Jan Urbanowicz, Stanisław Łazar, Lucjan Żołądkowski i Jan Breczko wnieśli bardzo wielki wkład w kształtowanie postaw religijnych i narodowych społeczności polskiej w tym czasie. Msze święte kończyły się pieśnią: „My chcemy Boga”, która w ówczesnych okolicznościach nabierała szczególnego wyrazu. Kościół płacił duże podatki. Do pierwszej komunii dzieci były przygotowywane na terenie kościoła. Od początku władztwa sowieckiego była uprawiana natarczywa propaganda ateistyczna, całkowicie bezskuteczna w stosunku do ludności polskiej. Ludzie przychodzili tłumnie do kościoła.

W końcu października na terenach zajętych przez Armię Czerwoną odbyły się wybory do Rady Przedstawicieli Zachodniej Białorusi i Ukrainy, która zwróciła się do władz ZSRR o przyłączenie tych ziem do BSRR i USRR. Wybory miały niezwykły przebieg. Po ulicach chodziły grupy ludzi śpiewających i tańczących, ale nie widziało się wśród nich Polaków. Jeśli ktoś nie poszedł do głosowania, przychodzili z urną do mieszkania.

Pewnego dnia wieczorem wszedł do naszego domu były burmistrz Kamieńca Litewskiego Stanisław Paszkiewicz. Został wypuszczony z więzienia w Brześciu. Na plecach niósł tobołek zawieszony na kiju. Przekraczając próg zaśpiewał: „bradiaga sud` bu proklinaja taszczitsia s sumkoj na pleczach”. Pojechał do domu, lecz niedługo potem został ponownie aresztowany, skazany na osiem lat i wywieziony na daleką północ.

Długo trwała jesień 1939 roku. Dopiero 25 grudnia zaczęła się zima. Ta spośród wojennych zim była najbardziej mroźna i długa. Spadło bardzo dużo śniegu. W mieście brakowało opału. Myśmy mieli pewien zapas węgla, ale po pewnym czasie zaczęliśmy ogrzewać tylko jeden pokój piecykiem żeliwnym Znajomi przychodzili do nas aby się ogrzać.

W lutym odbyła się pierwsza masowa deportacja Polaków na Sybir. Widzieliśmy na ulicy jak przewożono na wozach konnych na miejsce zbiórki całe rodziny biednie ubranych chłopów. Od tej pory żyliśmy w ciągłej, jeszcze większej niepewności. Każda następna deportacja mogła zagarnąć i nas.

Takie masowe wywózki, niezależnie od ciągłych aresztowań odbyły się jeszcze trzykrotnie. Wywożono „wrogów ludu”. Byli nimi leśnicy, osadnicy, pracownicy administracji państwowej, rodziny wojskowych, członkowie organizacji patriotycznych. „kułacy”. Wywożono też przedstawicieli innych grup społecznych, którzy (jak domyślano się) byli ofiarami donosów. W czasie wyprowadzania ludzi z mieszkań porządku pilnowały patrolujące ulice Brześcia samochody pancerne.

Z Kamieńca wywieziono rodzinę nauczycieli Nawareckich (prawdopodobnie dlatego, że on był członkiem Związku Strzeleckiego) i rodzinę właściciela apteki Jana Ossowskiego (sam on był aresztowany). Ze Strabli wywieziono rodzinę byłego kierownika szkoły w Kamieńcu Tadeusza Mazura. Najstarszy ich syn Czesław, jako oficer armii berlingowskiej zginął przy zdobywaniu Warszawy.

W czasie referendum w sprawie przyłączenia ziem zajętych przez Armię Czerwoną do ZSRR według oficjalnych informacji, za przyłączeniem oddało głosy około 100% głosujących. Teraz znaczną część spośród nich deportowano bez sądu, w prymitywnych warunkach, pozbawiając mienia, na tereny o niezwykle ciężkich warunkach klimatycznych i życia w skrajnej nędzy.

Dla polepszenia ciężkiej sytuacji materialnej ludzie zaczęli wysprzedawać, co kto mógł – od ubrań i sprzętów domowych po kolorowe kartki pocztowe. Przybysze ze wschodu – „wostoczniki” wykupywali wszystko. Sprzedawaliśmy i my co się dało. Jednym z targowisk był Mały Rynek koło Brackiej cerkwi – „Tołkuczka”.

Szczególnie dała się we znaki pierwsza zima wojenna. Była bardzo mroźna, a opału było mało. Myśmy mieli zapas węgla. Po pewnym czasie opalaliśmy już tylko jeden pokój piecykiem żeliwnym.
Kamieniec Litewski r. 1937, plebania ks. Ignacego Wrуbla, obecnie budynek urzędu rejonowego. Na foto nieznane dzieci.

Późną jesienią 1939 roku wypłacono pensje w złotych, a zaraz potem ogłoszono, że złote straciły wartość. Pieniądze można było wymienić tylko w banku, do którego ustawiły się długie kolejki. W związku z tym opowiadano, że pewien ruski chłop, który przyjechał wozem konnym do banku, aby wymienić pieniądze, gdy zobaczył, że to jest beznadziejne, krzyknął: „Polaki dwadcat` lit polaczyli nas i ne opolaczyli, a bolszewiki za dwa misiacy nas Polakamy zrobyły”, podciął konia i uciekł.

Czekaliśmy na ofensywę aliantów w nadziei, że jeszcze zbierają siły. Nie mogliśmy zrozumieć strategii, której składowym elementem było długotrwałe bombardowanie Niemiec ulotkami. Wielkie nadzieje budził fakt powstania Rządu R.P. i organizowanie Wojska Polskiego we Francji. Entuzjazm budził przebieg wojny sowiecko-fińskiej.

Często gromadzili się u nas i rozprawiali o przebiegu wojny profesorowie Liceum i gimnazjum im. R. Traugutta: Pitera, Orsztynowicz, Kiwalle, Zawiślan, Szpunar a nieco później także Kołodziej. Wiadomości radiowe przynosili najczęściej profesorowie Pitera i Orsztynowicz.

Bywali też u nas często inni przyjaciele: Szmurłowie, Pallulonówna, Popławscy, Nanowska, Suszyńskie (matka z córką), Janowska, Smolnicka, Jaźwińska, potem też Brydakówna, Woronieccy i wiele innych osób, których nazwisk już nie pamiętam.

Czasem odwiedzali nas znajomi ze wsi.

A tematy rozmów były wciąż te same. Osnową ich była wielka wiara, wielka nadzieja i tęsknota za Polską, tą która była i tą która będzie. Wszyscy przynosili jakieś wiadomości, czasem fantastyczne.
Kamieniec Litewski r. 1938, ulica Wąska, obecnie Średnia.

Po kilku miesiącach rządów sowieckich przeprowadzono akcje wydawania paszportów, czyli dowodów osobistych. Ludność została przy tym podzielona na trzy kategorie. Jednym wydawano je na pięć lat, innym na jeden rok, a pozostałym na trzy miesiące. Mieszkańcy okolicznych wiosek przychodzili grupami z sołtysami na czele. Opowiadano, że gdy jednej starej wieśniaczce wydano dowód na pięć lat i urzędnik gratulował jej, że została tak wysoko zakwalifikowana, ona go zapytała: „oj panoczku, to wy tutyka aż piat` lit budyte? ” Sołtys, tam obecny, wyjaśnił, że ona jest niespełna rozumu i w ten sposób uratował ją od poważnych kłopotów.

Lebiodowa zaczęła dostawać pocztówki od męża z obozu jeńców w Ostaszkowie. Kartki przychodziły co miesiąc. Ostatnia przyszła w marcu 1940 roku.

W zimie i na wiosnę działały w Brześciu dwie niemieckie komisje repatriacyjne. Pierwsza z nich zabierała ludność niemiecką (a przy tym i Polaków z zaboru niemieckiego), a następna uciekinierów pochodzących z pozostałych terenów okupowanych przez Niemców. Wtedy przez nasz dom przeszła duża fala ludzi – znajomych i przeważnie nieznajomych, którzy załatwiali formalności przed wyjazdem. Raz nocowało jednocześnie 14 obcych osób.

Wtedy wyjechała znaczna część uciekinierów wojennych z ziem zachodnich. Jeden z nich, starszy wiekiem Pomorzanin, który często u nas był goszczony, przychodził kilkakrotnie pożegnać się i pobłogosławić nasz dom.

Komisja działała krótko, dlatego nie wszyscy, którzy chcieli wyjechać, do niej się dostali. Późną wiosną pojawiło się ogłoszenie, że osoby, które chciałyby wyjechać za Bug, mogą się dodatkowo zgłosić do NKWD z dokumentami upoważniającymi do repatriacji. Lebiodowa, która pochodziła z Kalisza, zgłosiła się. Niedługo potem odbyła się kolejna wywózka Polaków na Sybir. Wywieziono wszystkich, którzy się zgłosili do wyjazdu do strefy okupacji niemieckiej. Zabrali i Lebiodową z synem. Żołnierze NKWD przyszli po nią w nocy. Gdy zebrała przepisowy tłumoczek z rzeczami, pilnował jej – wroga ludu, sierżant z karabinem z osadzonym na nim bagnetem.

Na wiosnę 1940 roku części Polaków polecono wyjechać z Brześcia, określając przy tym, w jakiej odległości od miasta mają prawo przebywać. Wydaje się, że najwięcej zostało dotkniętych tą akcją zamożnych przedsiębiorców.

Stopniowo całe miasto zostało ozdobione licznymi pomnikami twórców marksizmu-leninizmu i wodzów rewolucji, a także robotników, kołchoźników i żołnierzy. W czasie świąt państwowych wywieszano wiele ich portretów o dużych wymiarach i wiele czerwonych flag.

Z każdym dniem rosła tęsknota za wolną Polską, za wszystkim co symbolizowało niepodległość. Kiedyś miałam sen. Na tle słońca widziałam czerwoną chorągiew, ale była to przemalowana chorągiew biało-czerwona i ten biały kolor przeświecał przez czerwona farbę. Mąż rozpamiętywał czasy Polski Jagiellońskiej, jej wielkość, wady i zmarnowane szanse. A synowi śnili się polscy żołnierze.

Gdy w Brześciu zaczęto organizować Muzeum Regionalne i do dyrekcji dotarła wiadomość, że mój mąż zajmował się historią ziemi brzeskiej, zaproponowano mu tam dodatkowe zajęcie. Odmówił jednak zdecydowanie po kilku rozmowach. W roku szkolnym 1940/41 został przeniesiony do szkoły rosyjskiej z rosyjskim językiem nauczania dla przybyszów ze wschodu „wostoczników”. Uczył tam matematyki, fizyki i chemii. Szkoła mieściła się w budynku Gimnazjum Polskiej Macierzy Szkolnej.

Przyjaźń sowiecko-niemiecka zapoczątkowana w 1939 roku trwała dalej. Często można było widzieć pociągi z węglem jadące zza Buga na wschód i pociągi z paliwem płynnym i zbożem jadące na zachód. Gdy odbywały się defilady wojskowe na ulicy Unii Lubelskiej, wśród dygnitarzy sowieckich na trybunie, maszerujące oddziały pozdrawiali też podniesioną ręką oficerowie niemieccy, zapraszani gościnnie na różne uroczystości. Propaganda sowiecka najwyraźniej sprzyjała Niemcom. Z triumfem ogłoszono o upadku Francji.

Tymczasem postępowało umacnianie władztwa sowieckiego na anektowanych ziemiach. Nad Bugiem budowano fortyfikacje („toczki”), na wiosnę 1940 roku przeprowadzono rejestracje, a potem pobór do wojska. Modernizowano kanał Królewski.

Chociaż rzeczywistość sowiecka nas przytłaczała, ludność polska w Brześciu i okolicy nie straciła nadziei na zwycięskie zakończenie wojny i odbudowę państwa polskiego w dawnych granicach. Myślący inaczej należeli do wyjątków. Podstawą naszej nadziei było bezgraniczne zaufanie do aliantów zachodnich.

Kapitulacja Francji wywołała wśród Polaków przede wszystkim zdziwienie. Niewątpliwie niweczyło to nadzieje na rychłe zwycięskie zakończenie wojny i budziło niepokój o dalszy jej przebieg. Mąż mój uspakajał znajomych twierdząc, że została jeszcze Anglia, która bitwy w swej historii przegrywała ale wojny wygrywała (zazwyczaj cudzymi rękami). Równocześnie z zupełnie innej perspektywy teraz patrzyliśmy na przebieg kampanii wrześniowej.

Ludność polska wiejska pozostała od początku wierna Polsce. Jeden znajomy chłop z Widomli kiedyś będąc u nas stwierdził: „my tylko czekamy na hasło”.

Ludność ruska, która w przeważającej części od początku wojny sprzyjała nowej władzy, przede wszystkim na zasadzie bliskości etnicznej i w nadziei na lepsze życie bez wyzysku ze strony „polskich panów”, po kilku miesiącach była zdezorientowana i zawiedziona, coraz bardziej opadały jej nastroje prosowieckie z początku wojny. Chłopi żalili się na wysokie podatki (kazano płacić podatek nawet od kołowrotka), niski poziom nauczania w szkołach („pastuszków na nauczycieli nam nasłali”). Nastroje wśród chłopów ruskich najlepiej ilustruje stwierdzenie jednego z nich: „pereżywemo i hetu konstytucyju”. Pewna część społeczności ruskiej uważała jednak sytuację polityczną za nieodwracalną.

Późną wiosną 1941 roku odwiedził nas w Brześciu ten sam komunista z Peliszcz – Kurianowicz, który był tak wierny ideom Marksa-Lenina przez cały okres dwudziestolecia międzywojennego, a po włączeniu ziem zabużańskich do ZSRR, został przedstawicielem władz państwowych. Wygłosił monolog, w którym wyraził wielką gorycz, rozżalenie i zawód. O władzy sowieckiej wyrażał się już krytycznie. („Ja myślałem, że oni wszystkich biednych podniosą do poziomu bogatych, a oni wszystkich zrobili biedakami”).

Trwalsza okazała się przychylność dla ustroju komunistycznego bardzo znacznej części społeczności żydowskiej, manifestowana od początku. Armię Czerwoną powitali Żydzi w radosnej euforii. Potem symbioza wielu z nich z nową władzą była wyraźnie widoczna… Wielu z nich wyrażało swoją wrogość i pogardę do „bywszej panskoj Polszi”. Często spotykało się Żydów na wysokich stanowiskach państwowych, administracji terenowej i w handlu, na których nowej władzy wiernie, z oddaniem służyli. Część dygnitarzy narodowości żydowskiej przywieziono z głębi ZSRR. To wszystko było przyczyną nieufności Polaków wobec Żydów i zdziwienia, że w takim ustroju czują się dobrze. Byli jednak i tacy, którzy w stosunku do ludności polskiej zachowywali się poprawnie. Trudno określić jak liczny odłam stanowili. Byli bowiem zdominowani przez bardzo licznych hałaśliwych zwolenników komunizmu. Postawa ta była niezrozumiała, bo po pewnym czasie również Żydzi byli wywożeni na wschód, choć nie tak licznie jak Polacy. Wydaje się, że dotyczyło to przede wszystkim uciekinierów z niemieckiej strefy okupacyjnej.

Podobno na wiosnę 1940 roku grupa Żydów zorganizowała manifestację domagając się wolnego handlu, szybko zlikwidowaną.

Wobec Polaków, dość często zdarzało się, że Żydzi wypominali pogrom brzeski w dniu 13 maja 1937 roku. Mieszkaliśmy wtedy w Kamieńcu i wydarzenia te znamy tylko z opowiadań naszych sąsiadów. W tym dniu demolowano żydowskie sklepy, wybijano szyby, napadano na przechodniów Żydów. Poraniono kilkudziesiąt osób. Była to reakcja na wiadomość o zabiciu przez Żyda rzeźnika polskiego policjanta, gdy usiłował sprawdzić zaplecze sklepu, w którym spodziewał się znaleźć dowody uboju rytualnego, wówczas zakazanego. Rozruchy tłumiła policja i żandarmeria wojskowa.

Dziwaczne było żądanie nowych władz, ogłoszone niedługo po zajęciu miasta, aby w miejsce słowa „Żyd” używać słowa „Jewrej”, bo „Żyd „ jest obraźliwe”. Groziła za to kara dwu lat więzienia. Po pewnym czasie jednak zaczęto nam wyjaśniać, że słowo „Żyd” jest słowem polskim równoznacznym z rosyjskim słowem „Jewrej”, o czym oczywiście wiedzieliśmy wcześniej.

Późną wiosną 1940 roku przez Brześć przejeżdżały liczne transporty kolejowe z dużą ilością wojska, które jak się okazało, miały zająć Litwę, Łotwę i Estonię.

Od przedwiośnia 1941 roku zaczęły do nas dochodzić wiadomości przynoszone przez oficera, który u nas mieszkał, że chyba będzie wojna, bo „Giermaniec naszych pogranicznikow ubiwajet”. Była to nowość, bo do tego czasu przyjaźń z Niemcami była niezachwiana.

Późną wiosną tego roku mąż mój został wezwany do kuratorium na rozmowę, w czasie której usłyszał: „wy płocho pristraiwajetieś k sowietskoj własti”.

W czerwcu w Brześciu pojawiło się więcej niż zwykle żołnierzy NKWD i zaczęła się kolejna fala aresztowań i deportacji. Wówczas został wywieziony na Sybir przedwojenny dyrektor Liceum i Gimnazjum im. R. Traugutta prof. Nanowski. Gdy wywożeni zostali załadowani do wagonów towarowych, pociąg przed wyjazdem stał jeszcze przez pewien czas na dworcu. Można było się pożegnać z wywożonymi i podać im jedzenie. Poszliśmy i my pożegnać się z dyrektorem Nanowskim. Byliśmy wtedy przekonani, że deportacje będą kontynuowane i obejmą prawdopodobnie wszystkich Polaków. Tym bardziej, że w mieście przebywało ciągle wielu enkawudzistów. Krążyła pogłoska, że mają wywieźć resztę Polaków ze strefy pogranicznej. Gdy mąż mój odwiedził prof. Kołodzieja (który był już spakowany), ten go przywitał słowem „Archangielsk”. To najlepiej charakteryzuje nasze nastroje w tych dniach. Czekając każdej nocy na wizytę stróżów sowieckiej praworządności wywieźliśmy część naszych mebli do znajomych w Peliszczach.

Tymczasem prowokacje niemieckie nasiliły się. Od połowy czerwca codziennie nad miastem pojawiały się samoloty niemieckie. W tym też czasie Niemcy podobno ostrzelali jakaś wieś po wschodniej stronie Bugu, podpalając ją. Na ulicach często widziało się patrole wojskowe . Syn widział jak jeden taki patrol aresztował osobnika w mundurze sowieckiego kapitana. Był to prawdopodobnie szpieg niemiecki.

Wieczorem 21 czerwca przyjechał do nas profesor Liceum i Gimnazjum im. R. Traugutta Orsztynowicz, który z Brześcia został przeniesiony do Drohiczyna n/B. Długo w nocy rozmawialiśmy. O godzinie 2.15 w nocy zbudził nas huk gwałtownej kanonady. Równocześnie koło domu przebiegł żołnierz sowiecki, który konno przyjechał po oficera zamieszkałego u nas. Drugi oficer był na ćwiczeniach. Kilka dni wcześniej oddali rewolwery do przeglądu. Żona jednego z tych oficerów w szoku powtarzała „graza, graza”. Mąż tłumaczył jej, że to nie burza, lecz wojna z zaprzyjaźnionymi Niemcami.

Schroniliśmy się do piwnicy. Piwnica ta już od kampanii wrześniowej była znana jako schron, dlatego niedługo znalazło się w niej około 30 osób. Katolicy, prawosławni i żydzi modlili się o ocalenie.

Gwałtowna kanonada i bombardowanie lotnicze trwały około sześciu godzin.

Nad ranem ostrzał stał się słabszy, a około godziny 8.00 na naszej ulicy pojawili się Niemcy. Wśród żołnierzy niemieckich zdążających na wschód szli jeńcy sowieccy dźwigający skrzynki z amunicja i ciągnący armatę.

Gdy wyszliśmy z piwnicy okazało się, że jeden pocisk rozerwał się na drzewach bulwaru naprzeciw naszego domu, drugi trafił w dom na rogu ulicy Mickiewicza i Steckiewicza. Liczne dziury w bramie wjazdowej do naszego podwórka świadczyły, że było zasypane odłamkami. Jeden odłamek wpadł do pokoju, w którym spaliśmy.

Opowiadano potem, że w nocy, w której rozpoczęła się wojna na Dworzec Centralny wjechał pociąg z węglem z Niemiec. W chwili wybuchu wojny nad dworcem ukazał się samolot niemiecki, który ostrzelał stację z karabinów maszynowych. Na ten znak z wagonów wyskoczyli Niemcy, którzy usiłowali opanować dworzec. Byli ukryci pod deskami, na które był nasypany węgiel. Jednak w piwnicach budynku dworcowego jeszcze przez kilka dni broniła się grupa żołnierzy. Przebywali tam też cywilni przygodni pasażerowie. Potem część żołnierzy nocą przebiła się przez kordon żołnierzy niemieckich.
Dworzec w Brześciu

Jak bardzo dużym zaskoczeniem dla wojska sowieckiego był wybuch wojny, świadczy to, że w koszarach na Przedmieściu Grajewskim Niemcy zastali kilkadziesiąt ciężkich dział ustawionych w dwa szeregi, widocznych przez dłuższy czas z ulicy. W nocy, w której rozpoczęła się wojna, odbywał się w Brześciu bal wojskowy, na który byli zaproszeni oficerowie niemieccy.

Kolejarze opowiadali, że tejże nocy przez „granicę niemiecko-sowieckich interesów” przejechał pociąg ze zbożem sowieckim do Niemiec. W pierwszym dniu wojny zostały rozgrabione sklepy. Piętnował to w czasie kazania ksiądz proboszcz Jan Urbanowicz.

Do kościoła przyniesiono marmurową figurę Matki Boskiej z ułamanymi rękami. Służyła jako rekwizyt teatralny. Okazało się, że wykonanie jej i zakupienie dla celów kościelnych było związane z osobą ks. Jana Breczki. Po wielu latach trafiła znów do jego rąk.

W południe pierwszego dnia wojny przyszedł do nas właściciel apteki w Kamieńcu Jan Ossowski. Był więziony w brzeskim więzieniu. Opowiadał, że po rozpoczęciu wojny więźniowie własnoręcznie ławami rozbili drzwi cel i wyszli na wolność. Był wygłodzony i schorowany. Przebywał u nas przez tydzień. Potem udał się do Kamieńca. Rodziny tam nie zastał, bo była wywieziona na Sybir jako wrogowie ludu.

Ostatnie aresztowania i deportacje rozdzieliły więźniów od ich rodzin. Rodziny niektórych aresztowanych zostały wywiezione na Sybir tuż przed wybuchem wojny. Niemcy dali zainteresowanym przepustki, aby pojechali szukać krewnych na wschodzie. Okazało się, że pociągi z deportowanymi jechały szybciej niż przesuwał się front.

Przez tydzień słychać było strzały z broniącej się twierdzy. 29.VI odbyło się ciężkie bombardowanie jej umocnień. Wieczorem tego dnia do swojej kwatery w kamienicy obok naszego domu, w której wcześniej był posterunek milicji sowieckiej, wracała jakaś kompania piechoty niemieckiej. Prawdopodobnie brała udział w walkach w twierdzy. Każdy z żołnierzy niósł po dwa lub trzy tornistry. W następnym dniu prowadzono przez ulicę Unii Lubelskiej duże gromady jeńców. Małe grupki broniły się jeszcze przez pewien czas. Nocami słychać było strzały. To ukryci żołnierze, milicjanci i pracownicy NKWD przedzierali się poza miasto.

W sąsiedniej posesji, w której kwaterowali Niemcy, w jednym budynku był obóz jeniecki. Jeńcy ci złorzeczyli na swoich dowódców, bo przez cały czas walk w twierdzy nic nie dostali do jedzenia i do picia. Nie wiedzieli jeszcze co ich czeka w niemieckiej niewoli.

Przy cerkwi na ulicy Jagiellońskiej Niemcy urządzili cmentarz dla swoich żołnierzy poległych przy zdobywaniu twierdzy i w okolicach Brześcia. Było tam około 500 mogił. Potem zmarłych w szpitalach wojskowych (były dwa szpitale: w budynkach na ulicy Unii Lubelskiej i na Trauguttowie) chowano na cmentarzu w parku 3 Maja, z którego usunięto wcześniej mogiły żołnierzy sowieckich poległych w 1939 roku w walkach z „białopolakami”.

W początkowych miesiącach wojny przez Brześć przewożono duże ilości jeńców wojennych. Żołnierze sowieccy wówczas masowo się poddawali. Jednak już od początku wojny zaczęły do nas dochodzić wieści o głodzeniu jeńców.

Mąż widział, jak w czasie konwojowania jeńców, na ulicy jeden z nich został zastrzelony w czasie próby ucieczki, gdy wyrzucił legitymację partyjną, a Niemiec to zauważył.

Profesor Orsztynowicz przez pewien czas mieszkał u nas, bo jak się okazało, dom, w którym było jego mieszkanie w Drohiczynie, został w nocy 22.VI spalony. Niedługo potem miał okazję wyjechać do rodziny w Kępnie i z tej okazji skorzystał.

Po kilku dniach od chwili wejścia Niemców do Brześcia wywieziono w nieznanym kierunku 5000 młodych mężczyzn Żydów, którzy już nie wrócili.

W pierwszych dniach wojny, gdy jeszcze broniła się twierdza, przyszła do nas żona dyrektora Gimnazjum Handlowego Popławska. Przyprowadziła gefrejtra niemieckiego – Austriaka, który chciał trochę pograć na fortepianie. Od tej chwili przychodził około dwu tygodni, prawie codziennie. Wielkie było nasze zdumienie, gdy pewnego razu usłyszeliśmy w jego wykonaniu melodię „ Jeszcze Polska nie zginęła”. „Das ist meine Phantasie” wyjaśnił. Niedługo potem spotkaliśmy u znajomych innego przedstawiciela Wehrmachtu, feldfebla, który nas zapoznał z celami tej wojny. Mówił, że po zwycięstwie państwo niemieckie będzie sięgało po Ural. Dalej nie, aby tam nie nastąpiło zmieszanie ras.
Brześć. Gimnazjum im. R. Traugutta. Fot. z 1939 r.

Niedługo po wejściu Niemców do Brześcia na Przedmieściu Adamkowo, przy osadzie Hyclówka ustalono granicę między Rzeszą Niemiecką a Reichskomisariatem Ukraine. Tak więc Hyclówka stała się częścią Wielkich Niemiec. Niedługo potem jednak granice przesunięto nieco na północ. Niemieckimi wioskami pogranicznymi stały się Peliszcze i Turna. Do tego więc miejsca Niemcy przesunęli, po tysiącletnim „Drang nach Osten”, granice swego państwa w drodze na Ural. Można było spotkać w Brześciu także inne ślady tej ekspansji. W pobliżu lotniska Adamkowo w lasku był cmentarz żołnierzy państw centralnych z I Wojny Światowej. Na dwu mogiłach były pamiątkowe kamienne tabliczki Postawili je swoim ojcom żołnierze niemieccy wędrując na wschód ich szlakiem w czasie II Wojny Światowej.

Gdy front przesunął się na wschód, niektórzy „wostocznicy” zaczęli krytykować ustrój sowiecki i opowiadać o krzywdach, jakich doznawali niewinni ludzie. Wiele żon oficerów zamieszkałych w okolicy naszego domu pochrzciło swoje dzieci w cerkwi.

Ludność wiejska polska i ruska, Niemców jako przedstawicieli Europy zachodniej, traktowała z pewną dozą nadziei, licząc na bardziej uporządkowane formy życia społecznego. Opowiadano, że w pierwszym dniu wojny jakiemuś chłopu, który wiózł ziemniaki na targ, Niemcy zarekwirowali wóz i konie, a ziemniaki wyrzucili do rowu. Jego reakcją było stwierdzenie, że oddałby im całą gospodarkę za to, że go wyzwolili spod panowania bolszewików. Nadzieje na lepsze życie dało się zaobserwować też wśród przybyszów ze wschodu. Niemcy jednak bardzo szybko je rozwiali. Najgorzej traktowali ludność żydowską. Już w pierwszych dniach wojny wywieźli w nieznanym kierunku pewną ilość Żydów. Kiedyś szeregowiec Wehrmachtu przyszedł do naszego domu i stwierdziwszy, że mieszka w nim żona sowieckiego oficera zabrał jej maszynę do szycia, a inny dubeltówkę jej męża. Pojawiły się ogłoszenia o krwawych represjach na ludności w okolicy gdzie strzelano do niemieckich żołnierzy. Przez kilka tygodni w forcie koło Przedmieścia Grajewskiego Niemcy masowo rozstrzeliwali komunistów. Opowiadali o tym mężowi dwaj mali chłopcy świadkowie jednej z egzekucji, którą oglądali z wałów fortu.

Niedługo potem zaczęły do nas dochodzić wieści, że w obozach jenieckich panują nieludzkie warunki i gołd. Opowiadano, że gdzieś niedaleko Brześcia w jakimś obozie jeńcy doprowadzeni do ostateczności głodem i okrutnym traktowaniem rzucili się na druty kolczaste. Kilkuset z nich zginęło, ale pozostali wyrwali się z obozu. Przede wszystkim tacy ludzie, obok komunistów, tworzyli pierwsze oddziały partyzantki sowieckiej. Na początku września, gdy przechodziłam z mężem i synem przez wiadukt „Przechodni” nad Dworcem Centralnym, widzieliśmy stojący pociąg z rannymi jeńcami wojennymi. Było zimno, padał deszcz, ranni siedzieli lub leżeli w odkrytych wagonach towarowych – węglarkach na podłogach, tylko w bieliźnie. W każdym wagonie siedział sowiecki sanitariusz, ale nie mieli przy sobie nic. Wśród rannych było wielu azjatów. Trudno zapomnieć wyraz oczu tych ludzi. Nic dziwnego, że ilość transportów kolejowych z jeńcami, najpierw bardzo duża, stopniowo malała aż ustała prawie zupełnie.

Później ktoś ze znajomych opowiadał, że w obozie jenieckim koło Białej Podlaskiej pojawił się tyfus. Niemcy spalili baraki razem z chorymi.

Pod koniec lata przybiegła do nas jakaś Rosjanka. Szukała żony oficera, który u nas mieszkał. Jej mąż jechał do niewoli, pociąg stał na dworcu. Zdążyła się z nim zobaczyć. Nie wiadomo, co się z nim potem stało. Jeśli nie został zamordowany przez Niemców, co mało prawdopodobne, trafił do sowieckich łagrów. Wtedy jednak o tym nie wiedział.

Mąż udał się do Peliszcz, które już leżały w granicach Rzeszy, aby przywieźć nasze meble, wywiezione, gdy spodziewaliśmy się deportacji na Sybir. Został tam, w rodzinnej wsi pobity przez Niemca z Grenzschutzu za to, że się mu nie ukłonił. Warto przy tym zaznaczyć, że strażnikami granicznymi byli tam Niemcy pochodzenia polskiego, mówiący po polsku.

W dalszym ciągu spotykali się u nas profesorowie Gimnazjum Traugutta. Spośród tego grona ubył po pewnym czasie prof. Kiwalle. Nie wiedzieliśmy, co się z nim stało. Dopiero po wojnie dowiedzieliśmy się, że zginął jako szef sztabu III Odcinka organizacji dywersji kolejowej „Wachlarz”.

Przed nami stanął dylemat – co robić dalej.

Podczas rozmów doszliśmy do wniosku, że w nielicznych szkołach nie wszyscy nauczyciele będą mogli być zatrudnieni. Dlatego część z nich, zwłaszcza znający język niemiecki, powinni znaleźć jakąś pracę przez Arbeitsamt i równolegle rozpocząć tajne nauczanie. Ci nauczyciele, którzy rozpoczną pracę w szkołach, powinni realizować program zbliżony do przedwojennego.

Maż mój, po krótkotrwałej pracy w szkole, znalazł pracę ( w ślad za prof. Szpunarem, który mu w tym pomógł) w niemieckim szpitalu wojskowym. Pracował w gmachu urzędu wojewódzkiego przy ulicy Unii Lubelskiej jako tłumacz, a potem jako robotnik. Po pewnym czasie i ja zostałam tam zatrudniona.

W szpitalu tym spotkaliśmy dalsze ślady wielowiekowego niemieckiego marszu na wschód. Na warcie przed gmachem, w którym pracowaliśmy był to budynek Urzędu Wojewódzkiego), stał żołnierz niemiecki Lewandowski z Wrocławia. Mówił, że jego dziadek mówił po polsku, jego ojciec rozumiał mowę polską, on języka polskiego już nie rozumie. Służył tam też sanitariusz Mazur, mówiący po polsku. Kim był w duszy wówczas, nie dowiedzieliśmy się. Na cmentarzu żołnierzy niemieckich spotykało się nazwiska polskie.

W uruchomionych szkołach polskich władze niemieckie pozwoliły na organizacje tylko czterech klas. W praktyce był realizowany program siedmioletni, bo po ukończeniu IV-tej klasy uczniowie nieoficjalnie byli zatrzymywani w szkole. W każdej klasie realizowano program o jeden rok wyższy w stosunku do programu przedwojennej polskiej szkoły powszechnej. Dzięki temu można było zatrzymać w szkole najstarszą klasę o rok dłużej. Uczono języka polskiego, matematyki, przyrody, geografii, śpiewu i języka ukraińskiego. W 1941 roku rozpoczęto naukę religii i języka niemieckiego, lecz niedługo potem przedmioty te zostały zlikwidowane. Bez powodzenia próbowano wprowadzić historię starożytną.

W tej sytuacji religii zaczęli księża nauczać na terenie kościoła. Dotyczyło to zarówno dzieci przygotowujących się do pierwszej komunii, jak i starszych.

Tajne nauczanie, które rodziło się najpierw spontanicznie w fazie początkowej, zaczęło przybierać formy zorganizowane. Zjawiła się u nas nauczycielka Bronisława Brydakówna i z upoważnienia Ministra Oświaty i Kultury Rządu R.P. Czesława Wycecha, mianowała mego męża kierownikiem tajnego nauczania w zakresie szkуł średnich na terenie miasta Brześcia i powiatu. Tajnym nauczaniem w zakresie szkуł powszechnych kierowała Jadwiga Osiecka.

Rozpoczęliśmy tajne nauczanie jako uzupełnienie przedmiotów nauczanych w oficjalnych szkołach z polskim językiem nauczania oraz w pełnym zakresie gimnazjum. Nauczanie było prowadzone na terenie domów prywatnych. W roku szkolnym 1942/43 zespoły (tzw. „komplety”) zaczęły się mnożyć.

Młodzież pochodziła tylko z Brześcia. Mieliśmy kontakt z młodzieżą polską z okolicznych wsi, zainteresowanej nauką w zakresie szkół średnich, ale objęcie jej nauką było praktycznie niemożliwe. Miasto było oddzielone od północnej części powiatu granicą, oprócz tego Brześć należał do „Bandegebiet”, w którym poruszanie się było szczególnie utrudnione.

Nauczanie odbywało się przy zachowaniu daleko posuniętej ostrożności. Szczególnie do tego nadawał się nasz dom. Był stosunkowo obszerny, od ulicy oddzielony ogrodem. Mieszkaliśmy w nim sami z zaufaną służącą. Nauka czasem odbywała się w dwu pokojach równocześnie.

Gdy pojawiało się jakieś niebezpieczeństwo, uczniowie mogli rozejść się przez dziury w płotach po sąsiednich ogrodach. Jednak tylko raz taka potrzeba zaistniała, gdy niemiecki policjant długo przypatrywał się naszemu domowi, spacerując po bulwarze. Widocznie zauważył tam wchodzącą kolejno grupę młodzieży. Zdarzenie to nie miało widocznych następstw.

W jesieni pewna ilość kobiet pochodzących ze wschodu przeniosła się na wieś w nadziei, że tam łatwiej przeżyją wojnę. Pracowały u chłopów za utrzymanie. Tej jesieni zaczęły się pierwsze aresztowania wśród Polaków.

Zima 1941/42 była bardzo mroźna. Była też bardzo trudna sytuacja żywnościowa, która trwała przez cały czas okupacji niemieckiej. Na kartki wydawano małe ilości chleba o specyficznym smaku (podobno były w nim mielone trociny brzozowe) i kaszanki bez krwi. Nam ułatwiała sytuację praca w szpitalu wojskowym, bo była tam stołówka dla robotników. W drwalni przy domu mieliśmy świnię, na Przedmieściu Gra.

cd. – http://kresy24.pl/wp-content/uploads/2014/09/Echa_Polesia_2_2007.pdf

Więcej:

http://kresy24.pl/wp-content/uploads/2014/09/Echa_Polesia_1_2007.pdf

http://echapolesia.pl/index.php?mact=Echa,cntnt01,showarticle,0&cntnt01rubric_id=&cntnt01article_id=32&cntnt01returnid=15

Komentarze 2 to “Wspomnienia z ziemi brzeskiej – Bronisława Predenia”

  1. iwona marciniak said

    Moja Babcia Aurelia Trambicka ur.1935r. prawdopodobnie do ok.1941r. mieszkała wraz z matką Ewą, ojcem Stanisławem i bratem, którego imienia niestety nie pamięta własnie w Brześciu. Rodzice byli nauczycielami. Ojciec wkrótce zaginął, zaś matka zmarła w Kowlu ok. 1942 r. Babcią zaopiekowali sie obcy ludzie, a losy jej młodszego brata są nam nieznane. Od kilku lat szukamy informacji nt rodziny Trambickich z Brześcia. Na razie bezskutecznie.

  2. Jerzy Suszyński said

    Witam, czy Suszyńscy o których Pani wspomina byli spokrewnieni ze Stefanem Suszyńskim, aresztowanym przez nkwd w Wilnie i wywiezionym do Kazachstanu ?

Dodaj komentarz