WIERZE UFAM MIŁUJĘ

„W KAŻDEJ CHWILI MEGO ŻYCIA WIERZĘ, UFAM, MIŁUJĘ” — ZOFIA KOSSAK-SZCZUCKA

  • Słowo Boże na dziś

  • NIC TAK NIE JEST POTRZEBNE CZŁOWIEKOWI JAK MIŁOSIERDZIE BOŻE – św. Jan Paweł II

  • Okaż mi Boże Miłosierdzie

  • JEZU UFAM TOBIE W RADOŚCI, JEZU UFAM TOBIE W SMUTKU, W OGÓLE JEZU UFAM TOBIE.

  • Jeśli umrzesz, zanim umrzesz, to nie umrzesz, kiedy umrzesz.

  • Wspólnota Sióstr Służebnic Bożego Miłosierdzia

  • WIELKI POST

  • Rozważanie Drogi Krzyżowej

  • Historia obrazu Jezusa Miłosiernego

  • WIARA TO NIE NAUKA. WIARA TO DARMO DANA ŁASKA. KTO JEJ NIE MA, TEGO DUSZA WYJE Z BÓLU SZUKAJĄC NAUKOWEGO UZASADNIENIA; ZA LUB PRZECIW.

  • Nie wstydź się Jezusa

  • SŁOWO BOŻE

  • Tak mówi Amen

  • Książki (e-book)

  • TV TRWAM

  • NIEPOKALANÓW

  • BIBLIOTEKA W INTERNECIE

  • MODLITWA SERCA

  • DOBRE MEDIA

  • Biblioteki cyfrowe

  • Religia

  • Filmy religijne

  • Muzyka religijna

  • Portal DEON.PL

  • Polonia Christiana

  • Muzyka

  • Dobre uczynki w sieci

  • OJCIEC PIO

  • Św. FAUSTYNA

  • Jan Paweł II

  • Ks. Piotr Pawlukiewicz

  • Matka Boża Ostrobramska

  • Moje Wilno i Wileńszczyzna

  • Pielgrzymka Suwałki – Wilno

  • Zespół Turgielanka

  • Polacy na Syberii

  • SYLWETKI

  • ŚWIADECTWA

  • bEZ sLOGANU2‏

  • Teologia dla prostaczków

  • Wspomnienia

  • Moja mała Ojczyzna

  • Zofia Kossak

  • Edith Piaf

  • Podróże

  • Czasopisma

  • Zdrowie i kondyncja

  • Znalezione w sieci

  • Nieokrzesane myśli

  • W KAŻDEJ CHWILI MOJEGO ŻYCIA WIERZĘ, UFAM, MIŁUJĘ.

  • Prezydent Lech Kaczyński

  • PODRÓŻE

  • Pociąga mnie wiedza, ale tylko ta, która jest drogą. Wiedza jest czymś wspaniałym, ale nie jest najważniejsza. W życiu człowieka najważniejszym jest miłość – prof. Anna Świderkówna

  • Tagi wpisów

    A.Zybertowicz A.Świderkówna Anna German Bł.K. Emmerich Bł. KS. JERZY Bł.M.Sopoćko Dąbrowica Duża Edith Piaf Jan Pospieszalski Jarosław Marek Rymkiewicz kard.Stefan Wyszyński Kardynał H. Gulbinowicz Kijowiec Kodeń Koniuchy ks.A.Skwarczyński Ks.Tymoteusz M.Rymkiewiecz Prof.Kieżun tv media W.Cejrowski Z.Gilowska Z.Kossak Z.Krasnodębski Św.M. Kolbe Żołnierze wyklęci
  • Cytat na dziś

    Dostęp do internetu ujawnia niewyobrażalne pokłady ludzkiej głupoty.

Archive for the ‘Wywiady’ Category

Rozmowa z Januszem Rewińskim o Polsce

Posted by tadeo w dniu 14 września 2022

Rozmowa Michała Rachonia z Januszem Rewińskim.

Specjalne wydanie „Wolnych Głosów” z dnia 22 kwietnia 2015 r.

Kto nie widział polecam obejrzeć całość, a te fragmenty tej rozmowy są wręcz obowiązkowe!!! Trudno obok tych słów JR przejść obojętnie! Dziś dalej dzieje się to, o czym mówi w 1 części!

Rozmowa z Januszem Rewińskim o Polsce CZ.1

https://gloria.tv/post/BNMGCCSvTGhD4aET7SABhgrHo#20

Rozmowa z Januszem Rewińskim o Polsce CZ.2

Posted in POLECAM, Wywiady | Leave a Comment »

Był piłkarzem, został pomocnikiem egzorcysty. Wyjątkowa historia Sebastiana Szałachowskiego: Zwracam się do Boga jak do taty

Posted by tadeo w dniu 30 czerwca 2022

Były piłkarz z Legii Warszawa i Górnika Łęczna opowiedział niezwykłą historię swojego życia. Sebastian Szałachowski odnalazł Boga, został pomocnikiem egzorcysty, uratował swoje małżeństwo.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: NASZ WYWIAD. Zagrożenia duchowe i walka ze złem? Egzorcysta: Miałbym mniej pracy, gdyby ludzie po prostu się szczerze spowiadali

Szałachowski to były mistrz Polski z 2006 roku z Legią Warszawa. Przez lata biegał po boiskach ekstraklasy, by w końcu odnaleźć prawdziwe powołanie. Piłkarz odnalazł Boga i pomaga innym.

W rozmowie z Izabelą Koprowiak na łamach „Przeglądu Sportowego” opowiedział historię swojego życia.

W wieku zaledwie 30 lat Szałachowski zakończył karierę piłkarza.

To złożona sprawa. Byłem na spotkaniu modlitewnym u ojca Daniela Galusa w Częstochowie. To pustelnik. Poczułem wtedy taki pokój, powołanie. Jakby Pan Bóg zaczął mówić do mojego serca, że czas na zmianę

– mówi.

Przez ostatnie pół roku gry w Łęcznej należałem do wspólnoty w Lublinie. Pomagałem ojcu Radomirowi Kryńskiemu w egzorcyzmach, musiałem zdecydować, czy wybrać posługę miłosierdzia, czy zostać przy piłce nożnej. Toczyłem wewnętrzną walkę. Trudno było to pogodzić, bo egzorcyzmy są wyczerpujące, trwają kilka godzin. Pan Bóg dał mi natchnienie, do serca przychodziły mi jego zapewnienia, abym mu zaufał

– opowiada piłkarz.

Szałachowski opowiada też o problemach, które przeżywało jego małżeństwo.

Brakowało miłości, która pochodzi od Pana Boga. Nie potrafiliśmy wydostać się z tej pułapki. Moja mama natrafiła w internecie na modlitwę, którą prowadził ojciec Daniel. Zaproponowała, żebyśmy pojechali do niego z naszymi problemami. Zdecydowaliśmy się na ten krok

– czytamy.

Były piłkarz przekonuje, że „poczuł ogień duchowy”. Jego żonie zabrało to więcej czasu. Doszło do tego w Czatachowie.

REKLAMA

Wystarczyło, by żona przeszła przez próg kościółka, od razu poczuła ogień, miała spoczynek. Gdy wstała, widać było na jej twarzy przemianę. Wszystko zrozumiała. Poczuła. Z Lublina do Częstochowy mamy około 300 kilometrów. Zapragnęliśmy wstąpić do wspólnoty w naszym mieście. Pan Bóg tak nami pokierował, że znaleźliśmy Odnowę w Duchu Świętym, którą prowadzi ojciec Kryński. Kiedy został egzorcystą diecezjalnym, zaproponował mi, abym mu pomagał. Zgodziłem się, to było przyjemne zaskoczenie

– przekonuje Szałachowski.

Przez lata był pomocnikiem egzorcysty. Opowiada o szczegółach tego trudnego zadania.

Zobaczyłem, że zło jest realne, bardzo silne. Podczas rytuału taka osoba się przemienia. Widzisz inną twarz, pełną gniewu, wrogości. Oczy się zmieniają, to oblicze jest nieludzkie. Jej głos stał się męski, nagle zaczęła wstawać, miała taką siłę, że nie mogliśmy jej zatrzymać. Przestawiała na plebanii pięciu mężczyzn. To jest walka i duchowa, i fizyczna, która wtedy trwała dwie godziny

– mówi.

Podczas egzorcyzmów dostałem dary duchowe, jak choćby dar języków, który w tej modlitwie jest potrzebny. (…) Do serca napływa natchnienie, które sprawia, że umiem mówić w obcych językach. W różnych, w zależności od tego, jak Duch Święty prowadzi. Moja żona mówiła po hiszpańsku, francusku, arabsku. Żadnego z nich nie zna. Ale zło rozumie, co się do niego mówi. To łaski, by zbudować Kościół Święty

– dodaje.

Ostrzeżenie duchowe

Sebastian Szałachowski ostrzega też przed niebezpieczeństwami, które chowają się pod

Niestety, kiedy w końcu człowiek odkryje, że coś z nim nie tak, to dopiero na końcu trafia do księdza. Najpierw zajdzie do wróżek, fizjoterapeutów, psychologa, który jeśli jest niechrześcijański, może zrobić wiele krzywdy. Kiedy ktoś wiele lat żył w grzechu, potrzebuje nawet kilku lat, by uwolnić się od zła. (…) W większych miastach modna jest joga, która jest bardzo niebezpieczna. Medytacja, hipnoza, wszystkie praktyki dalekowschodnie, nawet niewinne ćwiczenia odnoszą się do świata duchowego. Jeżeli się w niego wchodzi, to zło zaczyna oddziaływać

– twierdzi były piłkarz Legii.

Pytany o to, kim jest dla niego Bóg, odpowiada:

Najbliższą mi osobą, z którą mam bardzo intymny kontakt. Wszystko z nim rozeznaję, by wszystko działo się według jego woli. Pytam go jak dziecko, zwracamy się do niego z żoną, jak do swojego taty. By doświadczyć Pana Boga, potrzeba ciszy, kontemplacji. Nie potrzeba słów, sercem łączę się z Panem Bogiem.

https://wpolityce.pl/sport/604611-byl-pilkarzem-zostal-pomocnikiem-egzorcysty

Posted in Wywiady, Znalezione w sieci, Świadectwa | Leave a Comment »

Była przy śmierci kilku tysięcy osób. Czym jest miłosierdzie? Rozmowa z s. Michaelą Rak

Posted by tadeo w dniu 31 Maj 2022

O najważniejszych sprawach życia, w najnowszym odcinku swojego wideo bloga Tomasz Samołyk rozmawia z siostrą Michaelą Rak, która prowadzi jedyne na Litwie hospicjum.

 2022-05-31 09:20

 Red.

[ TEMATY ]

duchowość

W wywiadzie youtuber pyta s. Michaelę m.in. o to jak kochać trudnych ludzi, czy miłosierni są naiwni, o życiu po śmierci, a także czym właściwie jest miłosierdzie.

– To jedna z tych rozmów na moim kanale, która porusza najważniejsze sprawy na świecie, a które to sprawy chyba nie są zbyt pociągające dzisiaj. Bardzo dużo o Bożym Miłosierdziu, o tym jak kochać „trudnych” ludzi, co znaczy Miłość, która jest ofiarą oraz jak usłyszeć głos Boga. Osobiście to jedna z najważniejszych dla mnie rozmów. Przed Wami niesamowita i wyjątkowa… siostra Michaela Rak. Dobrego odbioru i miejcie się jak najlepiej – napisał na swoim profilu Tomasz Samołyk.

https://www.niedziela.pl/artykul/81254/Byla-przy-smierci-kilku-tysiecy-osob-Czym?fbclid=IwAR3N-IYtPIREbFdBX5hFQgtYrVECxlaI9spodhwAUJrJo6BP3yZT7Wdm6Zc

Posted in Religia, Wywiady, Świadectwa | Leave a Comment »

Ks. Józef Niżnik o św Andrzeju Boboli

Posted by tadeo w dniu 19 lipca 2021

Ks. Józef Niżnik wspomina św. Andrzeja Bobolę jako wielkiego patrona i wspomożyciela Polski i Polaków.

Przeczytaj także:

ŚW. ANDRZEJ BOBOLA Cały Wywiad z Ks. Proboszczem Józefem Niżnikiem [Strachocina – miejsce objawień]

Św. Andrzej Bobola – Sanktuarium – Strachocina

Święty Andrzej Bobola

Św. Andrzej Bobola (Widzialne i Niewidzialne)

Ważne objawienia św. Andrzeja Boboli

NIEZWYCIĘŻONY ZAPAŚNIK CHRYSTUSA

Nadszedł czas, abyśmy z wiarą przyjęli głównego Patrona Polski?

Posted in Filmy - Polecam, Filmy religijne, Wywiady, Św. Andrzej Bobola, Święci obok nas | 2 Komentarze »

„Rozmowy na dachu” – z s. Michaelą Rak ze Zgromadzenia Sióstr Jezusa Miłosiernego

Posted by tadeo w dniu 26 lutego 2021

Wielki Post to szczególny czas, w którym rozważamy mękę i śmierć Jezusa, uczestniczymy w nabożeństwach pasyjnych – Drodze Krzyżowej i Gorzkich Żalach. Cierpiący Chrystus jest zawsze obecny w cierpiącym człowieku. Na progu Wielkiego Postu porozmawiamy o cierpieniu z naszym gościem – siostrą Michaelą Rak, ze Zgromadzenia Sióstr Jezusa Miłosiernego, założycielką pierwszego na Litwie Hospicjum, laureatką nagrody „Michał 2019” za pełnienie dzieł miłosierdzia.

Posted in Filmy religijne, Miłosierdzie Boże, Religia, Wywiady | Leave a Comment »

Od 20 lat w rocznicę pyta ją, czy zostanie jego żoną. Olimpia i Paweł Burczykowie [wywiad]

Posted by tadeo w dniu 11 lutego 2021

PAWEŁ BURCZYK, OLIMPIA BURCZYK

Anna Gębalska-Berekets – 08.02.21

Olimpia i Paweł Burczykowie są małżeństwem od ponad 20 lat. Ich córka Wiktoria ma autyzm. – Nigdy nie pytaliśmy: dlaczego nas to spotkało. Po coś nas anioły wybrały. Ona wybrała najlepszych rodziców – mówią w rozmowie z Aleteią. Aktor znany m.in. z serialu „13 posterunek” i jego żona zamierzają nakręcić film o córce. 

Anna Gębalska-Berekets: Czy poprzez autyzm córki inaczej państwo patrzycie na życie? 

Olimpia Poniźnik-Burczyk: Na pewno dużo się zmieniło w naszym podejściu do życia. Większość czasu spędzam w domu, dostosowałam pracę i wszelką moją aktywność w taki sposób, bym mogła być blisko  dzieci. Jestem takim „domowym posterunkowym” (śmiech). A gdy Paweł dostaje jakąś długoterminową pracę daleko od domu, po prostu przeprowadzamy się tam w czwórkę. Zweryfikowaliśmy też znajomych. Nie wszyscy byli w stanie zrozumieć Wiktorię i ją tolerować. W naszym domu zaczęli pojawiać się jedynie ci, którzy ją akceptują i nie mają problemu z jej nieraz „dziwnym” zachowaniem.

Paweł Burczyk: W początkowym etapie zaprzeczaliśmy faktowi, że Wiktoria jest dzieckiem autystycznym. Za nami niejedne przepłakane noce, długie rozmowy, zanim wszystko zrozumieliśmy i zaakceptowaliśmy.

O.B: Potrzebowaliśmy czasu, by zaakceptować zaburzenie Wiktorii. Zrozumiałam, że nie powinnam się za nic obwiniać. Ani ja, ani Paweł nic w tym względzie nie zawiniliśmy.

Życie a dziecko z autyzmem

Co jest najtrudniejsze w opiece nad dzieckiem autystycznym?

O.B: Przełamanie w sobie ciągłego zaprzeczenia rzeczywistości i nieszukania winnych. Droga do akceptacji jest trudna. Być może to, co teraz powiem, zabrzmi dosyć okrutnie, ale ja przez długi czas miałam problem z powiedzeniem samej sobie, że akceptuję swoje dziecko. Bardzo długo się buntowałam wobec tego, że Wiktoria ma autyzm. Zadawałam pytania, czemu nie jest taka, jak inne dzieci, dlaczego w przedszkolu nie występuje tak, jak inne dzieci. W momencie akceptacji przyjęłam wszystko co jest. Kocham Wiktorię po prostu za to, że jest. Kiedyś, podczas jednej z rozmów z nauczycielem ze szkoły specjalnej, usłyszałam od niego słowa, że właśnie bezgraniczna, nieoczekująca miłość jest najtrudniejsza do osiągnięcia.

Zadawaliście państwo pytania, dlaczego akurat was to spotkało? 

O.B: Oczywiście, że tak. W zasadzie pojawiały się one do momentu, kiedy w pełni zaakceptowaliśmy córkę. Wcześniej było naprawdę trudno. Ważne było także to, by nie słuchać złych doradców. A takie głosy się pojawiały. Pytano mnie, czemu nie oddam Wiktorii, próbowano przekonywać, że nie dam sobie rady w opiece nad córką, że muszę zrobić coś, by ją wyleczyć. Wsparciem zawsze był Paweł, nasi rodzice i przyjaciele.

PAWEŁ BURCZYK

Wiktoria uczy nas cierpliwości i planowania

Jakie są relacje między Maksymilianem a Wiktorią?

O.B: Ostatnio razem z Pawłem wychodziliśmy do naszych znajomych. W progu zdążyłam powiedzieć: Maks, zaopiekuj się siostrą. Przyszła Wiktoria i odpowiedziała: A kto tu w ogóle jest dorosły? Syn czuje się odpowiedzialny za siostrę, dba o nią i odnosi się do niej z olbrzymią troską, zrozumieniem i cierpliwością.

P.B: Maksymilian jest takim młodszym – starszym bratem dla Wiktorii. Ma dopiero 12 lat, a jest niezwykle dojrzały. Bije od niego duży spokój. Pewnie niejeden chłopiec w jego wieku machnąłby ręką na wiele niespodziewanych zachowań Wiktorii. Ale on ją w pełni akceptuje i to jest wielkie. Zresztą urodzili się tego samego dnia. Czasem nawet żartuję, że zachowują się jak bliźniaki. Tworzą zgrany duet.

O.B: Zadziwiające jest to, że mimo różnicy wieku Maks i Wiktoria potrafią zorganizować sobie wspólny wieczór filmowy. Nieraz słyszałam, jak na konkretną godzinę umawiają się na wspólne obejrzenie filmu przy przygotowanym popcornie lub napoju.

Czego uczycie się od Wiktorii?

O.B: Przede wszystkim cierpliwości, tego, że nie należy przejmować się w życiu drobnostkami, szukać dziury w całym i panikować z byle powodu. Nauczyłam się myśleć, że zawsze jest najlepiej, jak tylko może być.

P.B: Tośka uczy nas też planowania. Wiktorii trudno zaakceptować jakąkolwiek zmianę planów. Zaczyna się denerwować i awantura wisi wtedy w powietrzu.

Bóg jest i działa!

Panie Pawle, podobno kilka razy był pan ocalony od śmierci. Wierzy pan w Boską Opatrzność?

P.B: Tak, to prawda. Kilka razy doszłoby do tragedii, której bym pewnie nie przeżył. Chronił mnie Anioł Stróż. Jestem o tym przekonany. Kiedyś późnym wieczorem jechałem samochodem. W pewnym momencie usłyszałem wewnętrzny głos: „Burczyk, hamuj”. Zdziwiłem się bardzo, ponieważ przede mną nie było żadnego samochodu. Ale ten głos był coraz bardziej natarczywy. Zatrzymałem się w ostatniej chwili. Na drodze zobaczyłem wielkiego łosia. Nie widziałem go, widocznie miał wyłączone światła (śmiech). Poroża znajdowały się na wysokości okna. Łoś popatrzył na mnie i odszedł.

Inna sytuacja miała miejsce, gdy jechałem pociągiem. W wagonie było pusto. Słyszałem głos, który mówił: „Burczyk, napij się coli”. Torbę położyłem na siedzeniu obok. Wstałem i sięgnąłem po nią. W tym momencie pociąg mocno zahamował. Urwała się deska i wbiła się w fotel, na którym kilka sekund temu siedziałem. W ogóle muszę pani powiedzieć, że od momentu narodzin zdarzają się różne cuda w moim życiu. Urodziłem się jako wcześniak przez cesarskie cięcie. Lekarze myśleli, że jestem martwy, więc odłożyli mnie na półkę. Gdy moja mama to zobaczyła, straciła przytomność i trzeba było ją reanimować. Krzyczała, aby mnie ratowali. Potem leżałem w inkubatorze. Żyję i jestem za to wdzięczny.

W ogóle mam w sobie dużą wdzięczność i ją celebruję. Odmawiam codziennie o poranku modlitwę wdzięczności. Łączę ją z modlitwą Ojcze nasz. Dziękuję za to, co jest. Cokolwiek złego się nie zdarzy, to my nie płaczemy. Wierzymy, że wszystko dzieje się po coś. Wraz z żoną uważamy, że przeciwności są po to, by nas czegoś nauczyły, byśmy się zatrzymali. Złe rzeczy dają nam sygnał, że być może warto się nad czymś zastanowić. Często powtarzam, że Duch Święty ma na drugie imię przypadek. Mocno w to wierzę. W scenariuszu naszego filmu: Zobaczyć Lili – autystyczna, autentyczna historia jedna z postaci mówi: „Pan Bóg i Duch Święty chcą, by żyło ci się jak najlepiej. Podążaj za znakami, za tym, co czujesz”. Jeśli zdarzają się komplikacje, to chyba znak, że człowiek nie poszedł w dobrą stronę.

Przypadek? Nie sądzę!

Mówią, że w życiu nie ma przypadków. Ja w to wierzę.

Przypadek polega na tym, że pani go dostrzeże. Ktoś przejdzie, ale nie zobaczy, spotka daną osobę, ale z nią nie porozmawia. Wolny wybór istnieje. Możemy coś zrobić, ale nie musimy. Znana jest taka opowieść o ratowaniu mężczyzny w czasie powodzi. Facet modli się i prosi Boga o pomoc. Płynie jedna łódź na ratunek. On jednak mówi: „Nie. Panie Boże, proszę, ratuj”. Sytuacja się powtarza cztery razy. Mężczyzna tonie. Potem ma pretensje do Boga, że Go zawiódł, nie pomógł mu. Bóg zaś odpowiada: „Cztery razy wysyłałem do ciebie pomoc, a ty jej nie chciałeś”. Oczywiście nie całe nasze życie jest zaplanowane, bo wtedy bylibyśmy robotami, a przecież nie jesteśmy.

Zobaczyć Lilii – autystyczna, autentyczna historia

Postanowiliście państwo nakręcić film o życiu waszej córki – Zobaczyć Lilii – autystyczna, autentyczna historia. Czy tylko własne doświadczenia były inspiracją?

P.B: Po pierwsze film jest na podstawie naszego życia. Wszystko w nim jest prawdziwe.

O.B: Cele, dla których powstanie ten film, są dwa. Po pierwsze chcielibyśmy dodać otuchy rodzicom dzieci, które zmagają się z różnymi problemami. Chcemy pokazać, że nie tylko oni doświadczają trudności. Pragniemy pokazać, że nie jesteśmy ludźmi z tzw. stali. Możemy mieć swoje słabości, ale mimo wszystko kochamy się i nie poddajemy się. Mimo wielu przeciwności każdy może spełniać marzenia. Ludzie interesują się filmem, dziękują nam. Nawet życzą Wiktorii zdrowia, co nie jest możliwe. Pytają nieraz, czy można się autyzmem zarazić. Nasze dziecko było wyzywane. Chcemy pokazać, że takie dzieci nie są niegrzeczne i niebezpieczne. Film ma pokazać „normalnym” naszą „nienormalność”. Wiele razy słyszałam: „Ojej, pani córka taka ładna, a pani mówi, że niepełnosprawna. Chyba pani żartuje”. Jest wiele mitów na temat autyzmu, które chcielibyśmy odczarować.

P.B: Zdecydowaliśmy się na film fabularny świadomie. Mało kto obecnie ogląda dokument. Jeśli już, to musi on dotyczyć kontrowersyjnego tematu. Znamy się na filmie, tworzeniu, sztuce. Trzymam się zasady, że talenty dane od Boga należy wykorzystywać. Mam wrażenie, że w czasie pandemii ludzie zakochali się w filmach, zaczęli oglądać seriale. W wielu produkcjach pojawia się osoba, która ma zespół Aspergera. Coś zaczęło się już zmieniać. W większości powstają filmy o ludziach dorosłych. My zaś robimy film o dziecku.

Dziadek De Niro

Czy główną rolę w filmie zagra Wiktoria?

P.B: Wiktoria nie zagra w filmie, chcemy bowiem pokazać dziecko, które będzie miało 10-12 lat. Nasza córka jest już dorosła, ma 18 lat. Jeśli chodzi o obsadę filmu, to marzy mi się, żeby dziadka dziewczynki zagrał… Robert De Niro. A dlaczego? Gwiazdor ma autystycznego syna, co ujawnił dopiero w 2016 roku.

Na jakim etapie są prace?

P.B: W obecnej pandemicznej sytuacji wszelkie planowanie jest cokolwiek utrudnione. Chcemy rozpocząć castingi jak najszybciej.

Co chcielibyście przekazać państwo za pomocą filmu? 

P.B: W podejściu do autyzmu mówi się o wielu terapiach. Naszym zdaniem najlepszą z nich jest jedna  WM – Wielka Miłość. Obecnie na stronie internetowej trwa zbiórka pieniędzy, które przeznaczymy na produkcję pełnometrażowego filmu fabularnego. Historia Wiktorii w końcu zostanie przeniesiona na ekran.

Jesteście państwo ambasadorami akcji „Oswoić autyzm”. Edukacja w tym zakresie społeczeństwu potrzebna? 

O.B: Tak, bardzo. Ludzie nam dziękują, że podjęliśmy się tego tematu. Doceniają naszą pracę. Wiktoria nie mówiła, nie słyszała, ledwo się poruszała i prognozy były straszne. Do dzisiaj ludzie mówią: „twoje dziecko ma autyzm, trzeba było go nie podrzucać w dzieciństwie, bo się coś w mózgu poszorowało” albo mówią, że to minie.

P.B: Jest takie powiedzenie: „Zmień chociaż jednego człowieka, a uratujesz świat”. Jeśli nasza praca spowoduje, że ktoś będzie zrozumiany, nie będzie prześladowany i odzyska spokój, to odniesiemy wielki sukces.

Coroczne oświadczyny

Jesteście państwo zgodnym małżeństwem. W jednym z materiałów na państwa temat przeczytałam, że pan Paweł w każdą rocznicę pyta panią o to, czy zostanie pani jego żoną. Macie receptę na szczęśliwy związek? 

P.B: To prawda, w tym materiale nie było żadnej literówki (śmiech). W tym pytaniu następuje tylko zmiana akcentu. W formule oświadczyn jest pytanie: „Czy zostaniesz moją żoną?”. A w moim: „Zostaniesz moją żoną?”. Każdego roku odpowiedź jest jedna: tak. Zresztą jesteśmy małżeństwem dopiero 20 lat (śmiech).

O.B: Sądzę, że nie ma jakieś szczególnej recepty na udany związek. Trzeba się szanować, uzgadniać wzajemne potrzeby, wierzyć w siebie i się wspierać. Odkąd się spotkaliśmy, wiedzieliśmy, że będziemy razem. Przypadek? Nie sądzę.

Jak ważna jest wiara w państwa życiu? Modlicie się razem?

P.B: U nas każdy jest w swoim „autystycznym” świecie i ma swoje modlitwy (śmiech).

O.B: Jak przebywaliśmy jakiś czas w Rzymie, to z Wiktorią często zaglądałyśmy do kościołów. Nie dlatego, że jesteśmy tak bardzo „kościelni”, bardziej chyba zależy nam na architekturze i takiej niezwykłej panującej tam aurze. Paweł wówczas pracował. Byłam w ciąży z Maksymilianem. Córka miała wtedy 6 lat i powtarzała: „Panie Boże i wszystkie Anioły, zróbcie wszystko, by mój brat urodził się zdrowy”. To była jej szczególna modlitwa.

P.B: Ja z kolei jestem taki „Jezusowy”. Mam chyba wszystkie możliwe wizerunki obrazu „Jezu, ufam Tobie”. W domu mamy takie miejsce, w którym przechowujemy świece, ikony, wizerunki Maryi. To nasze małe sanktuarium. Lubimy się zagłębić w siebie, wyciszyć, pomedytować. Do dziś pamiętam, jak wielkim przeżyciem była dla mnie msza święta przy grobie papieża Jana Pawła II.

Jakie macie państwo plany i marzenia? 

O.B: Działamy spontanicznie.

P.B: Chcielibyśmy naszym dzieciom pokazać jeszcze trochę zakątków świata. Mieszkaliśmy jakiś czas w Wilnie, w Rzymie, Turcji. Półemigracja jest dla nas do wytrzymania. W Polsce mamy swoje miejsce na ziemi.

Posted in POLECAM, Religia, Wywiady | Leave a Comment »

ŚW. ANDRZEJ BOBOLA Cały Wywiad z Ks. Proboszczem Józefem Niżnikiem [Strachocina – miejsce objawień]

Posted by tadeo w dniu 11 lutego 2021

Zobacz także:

Posted in Religia, Wywiady, Święci obok nas | Leave a Comment »

Ks. Marian Rajchel: Szatan istnieje naprawdę

Posted by tadeo w dniu 1 lutego 2021

 Ks. Marian Rajchel: Szatan istnieje naprawdę - zdjęcie

Przytaczamy wywiad pt: „Niewidzialni wrogowie” przeprowadzony z ks. Marianem Rajchelem.

Podobno wielu księży nie wierzy w istnienie złego ducha i w opętanie?

Przytoczę słowa złego ducha usłyszane podczas przeprowadzania egzorcyzmu: „Bo wielu księży myśli, że ja jestem tylko w piekle”. Nie, zły duch jest tam, gdzie ludzie go wpuszczą.

W wielu diecezjach, seminariach w Polsce i na świecie nie mówi się o piekle, złym duchu i opętaniach. Dlaczego?

Również zadaję sobie to pytanie. Był to temat tabu. W Kościele egzorcyzmy stały się jakby sprawą wstydliwą, II Sobór Watykański ją ominął. Uważam, że doświadczenia egzorcystów powinno się zebrać i włączyć do nauki teologii i ascezy, czyli wierności na co dzień Panu Bogu. Powinniśmy się uczyć, jak rozpoznać wroga, przewidzieć, kiedy i w jaki sposób zły duch zaatakuje. W ten sposób łatwiej będzie nam się przed nim bronić.

W większości ludzie także nie wierzą w istnienie piekła i działanie diabła…

W 1972 roku papież Paweł VI powiedział, że zły duch rządzi światem, że wtargnął w historię za pozwoleniem ludzi. Po tej wypowiedzi świat był oburzony, a media opluwały papieża, grzmiąc: Jak w XX wieku można mówić o szatanie! Ale w tym samym czasie w wielu państwach rejestrowano kościoły satanistów, kościół Lucyfera. Tak wygląda nasza cywilizacja: oficjalnie mówi się co innego, a w praktyce jest co innego. 

Ludzie nie wierzą w istnienie piekła, bo jest to dla nich łatwiejsze, a ukrywanie swojego działania wobec ludzi leży w interesie złego ducha, stanowiąc zarazem jedną ze skuteczniejszych jego akcji.

Czy musimy wierzyć w istnienie diabła, aby się zbawić i być w Kościele? Nigdy przecież nie stwierdzono dogmatu o istnieniu złych duchów. Dlaczego?

Bo nigdy w Kościele nie było z tą prawdą problemów. Kościół nigdy nie wątpił w istnienie i szkodliwe działanie złego ducha. Biblia wyraźnie stwierdza, kto skusił pierwszych rodziców do grzechu, kto kusił Pana Jezusa. Tu nie ma wątpliwości! Pytanie dotyczy konieczności uwierzenia. Mamy obowiązek wierzyć w prawdy wiary, choć nie wszystkie zostały zdogmatyzowane. Trzeba wierzyć zarówno w istnienie aniołów, jak i złych duchów. Bez tej wiary nie da się być w Kościele.

Egzorcyści

Słysząc o szatanie, ludzie boją się i myślą: „Jeśli zostawię złego ducha w spokoju, to i on zostawi mnie, a jeśli będę z nim walczył, to on mnie zaatakuje”. Czy boi się ksiądz diabła?

Oczywiście, że się go boję! I nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Chciałbym go mocą Bożą wyrzucać z ludzi jak najczęściej. Nie ma co ryzykować. Czy jest taki człowiek, który się go nie boi?! To wielki błąd, jeśli ktokolwiek udaje, że jest mocniejszy od złego ducha.

Czy zły duch uprzykrza życie i utrudnia posługę również egzorcyście? 

Świeży przykład może być? Wczoraj o godzinie 23.54, po modlitwie nad opętaną dziewczyną, dostałem bardzo „miły” SMS (zachowałem wiadomość w poczcie, jakby ktoś nie wierzył): „Pożałujesz tego, marny klecho, dotknij mnie jeszcze raz tymi wyświęconymi łapami i swoimi zabawkami, a cię zabiję! Dość już tego, dość, dość, dość… Dość mówię!”. Aż się z tego ucieszyłem. Dlaczego? Bo niekiedy się wydaje, że nasze modlitwy nic nie znaczą, a gdy zły duch się wścieka, to znaczy, że mocno ucierpiał i jest porządnie trafiony.  

Inny SMS był taki: „Zdechniesz za to, co zrobiłeś, nie boję się Pani Niebieskiej ani ciebie z tymi zabawkami”. Znowu kłamstwo w wydaniu złego ducha: „nie boję się”, a równocześnie „zdechniesz za to, co zrobiłeś”. Można wyczuć, z kim ma się do czynienia! 

Módlcie się za egzorcystów, gdyż nie wolno nam popełnić żadnego błędu, bo wtedy rzeczywiście zły duch może się zemścić.REKLAMAREKLAMAAds by Waytogrow

Arcybiskup Emmanuel Milingo był egzorcystą w Afryce i we Włoszech. Jednak wystąpił z Kościoła.

A dlaczego Judasz odszedł od Pana Jezusa?…

bo człowiek jest wolny…

…tylko u Pana Boga jest wolny! U złego ducha jest zniewolony! Bóg nigdy nie zmusza człowieka, tylko składa propozycje: „Jeśli chcesz, to pójdź za mną”. Pan Bóg namawia, podaje argumenty, podsuwa projekty, ale nigdy nie zmusza. A działanie i opętanie złego ducha polega na przymusie, wzięciu człowieka we władanie, zniewoleniu go i degradacji.

Czy ze złym duchem można rozmawiać?

Spotkałem egzorcystów, którzy przyjmowali jak objawienie wszystko, co zły duch im powiedział. Uważam, że tego robić nie wolno, gdyż zły duch to ojciec kłamstwa. On, nawet przymuszony rozkazem wyznania jakiejś prawdy, dorzuci jeszcze jakiegoś śmiecia. Kiedyś zapytałem złego ducha: „Co zrobić, żebyś z tej osoby wyszedł?”. „Odmówić „Ojcze nasz” po francusku” – usłyszałemodpowiedź. I dwie osoby z zespołu egzorcystów odmówiły modlitwę po francusku! Mówiłem im, że tego nie trzeba robić, lecz one się pomodliły, co oczywiście nic nie pomogło. 

Niekiedy sam zły duch rozpoznaje nasze myśli. Pewnego razu zastanawiałem się, czy osoba jest opętana, dręczona, czy tylko udaje. I w myślach rozkazywałem złemu duchowi: „Jeśli jesteś w tej osobie, to w Imię Jezusa powiedz, jakie jest twoje imię”. Po chwili ciszy zły duch objawił się w tej osobie. „Chcesz znać moje imię? Powiem ci” – przemówił. 

Czasem trzeba rozkazywać złemu duchowi, by podał imię, to pomaga przy uwolnieniu. 

Czytałem, że w Polsce jest około sześćdziesięciu księży egzorcystów i każdego dnia mają co robić. Co znaczy dla księdza być egzorcystą? 

Przyznam się, że dla mnie posługa egzorcysty jest teologią praktyczną, której w seminarium nie było. Dzięki niej wiele douczyłem się o Bogu, o człowieku i złym duchu. To nie jest tylko problem dręczeń. Ile satanizmu jest w naszym życiu społecznym, narodowym, a nawet kulturalnym. Ile kłamstw, obłudy, podpuszczania… 

Bardziej rozumiem, że Chrystus przyszedł nas wybawić od potwornego zła. Zbawiciel aż taką wielką cenę za nas zapłacił. Gdyby był to drobiazg, Bóg wysłałby anioła. Jezus sam przyszedł jako człowiek, by pokazać nam sposób życia w prawdzie i świętości oraz unaocznić niebezpieczeństwa grożące człowiekowi. To dają mi egzorcyzmy. 

Z drugiej strony posługa ta pokazuje mi, że ludzie często nie wiedzą, co w życiu czynią. Nie wiedzieli, bo skazali niewinnego Chrystusa i jeszcze z Niego szydzili. Nie wierzyli, że jest Bogiem i mieli silnego kusiciela. Ludzie opętani i dręczeni na początku dziwią się mojej życzliwości, bo uważają się za odsuniętych, potępionych, napiętnowanych, a tymczasem spotykają się z radością, miłością i słowami: „Dobrze, dziecko Boże, że wracasz”. My, egzorcyści, cieszymy się każdym dobrem i martwimy każdym ustępstwem na rzecz zła. To pogłębia duszpasterską więź z przychodzącymi do nas ludźmi. Niedawno pewna pani powiedziała: „Ja tak bardzo bałam się przyjechać do księdza”. Później pozbyła się tego strachu.

Zastanawiam się, dlaczego jeden egzorcyzm nie wystarczy, lecz trzeba go powtarzać.

Kiedyś dziewczyna zdiagnozowana jako opętana zachowywała się na egzorcyzmie spokojnie, cicho, tylko delikatnie drżąc. Za drugim razem było tak samo, czyli bez większych objawów opętania. Wówczas wziąłem ją na bok i zapytałem, co robi w trakcie egzorcyzmu – czy odnawia pakt z szatanem. Kiwnęła głową, że tak: aby nie było objawów, w tym czasie ona ponownie oddawała się złemu duchowi. Na co taki egzorcyzm? Na nic! Nigdy modlitwa nie działa wbrew woli człowieka. 

U osób, które nie chcą być uwolnione, zło wraca. Jeśli zaś człowiek wytrwa na egzorcyzmie – niekiedy całe miesiące – to wyjdzie spod wpływu złego ducha. 

Czy zdarza się, że egzorcyzm w jakimś przypadku nie skutkuje?

Niestety, może tak być. Mamy jako egzorcyści świadomość, że nie wszystko może się udać. Zdarza się, że na skutek działania złego ducha nie dochodzi do egzorcyzmu. W pewnym przypadku szatan tak bał się egzorcyzmu, że doprowadził do samobójstwa młodego chłopaka, zanim udało mu się ze mną spotkać. Jak opowiadali później jego koledzy, którzy wieźli go do mnie, chłopak nie wysiadł normalnie z samochodu, ale coś go wydarło przez okienko w drzwiach, i od razu pobiegł do Sanu odebrać sobie życie.

Czy można egzorcyzmować kogoś wbrew jego woli? 

Nie. Egzorcyzm to nie czary, wymaga zaangażowania opętanego, konieczna jest jego chęć poprawy i powrotu do Boga. On sam musi walczyć o uwolnienie od złego ducha. Jeżeli tego nie robi, modlitwa egzorcysty nic nie pomoże. Opętanie to stopniowa degradacja, a egzorcyzm jest procesem powrotu do Boga.

Ile egzorcyzmów ksiądz przeprowadził?

Nie wiem, bo ich nie liczę. Trochę by się tego uzbierało. Kiedyś w jednym miesiącu miałem sto dwadzieścia spotkań (wiele zakończonych egzorcyzmowaniem).

Czy miał ksiądz jakiś widowiskowy egzorcyzm?

Wszystkie egzorcyzmy takie są… Kiedyś modliliśmy się nad chłopakiem, maturzystą. Objawy opętania wystąpiły w szkole. Młodzież natychmiast szukała księdza. Pytałem ich, jak poznali, że potrzebna jest pomoc egzorcysty, przecież mogli zadzwonić po psychologa czy psychiatrę? Chłopcy powiedzieli: „Bo ten szczupły chłopak miał taką siłę, żeśmy w czterech nie mogli mu dać rady”, a dziewczyny stwierdziły: „Bo takim wzrokiem na nas patrzył, jakby chciał nas wszystkich w klasie pozabijać”. Odbył się pierwszy egzorcyzm, podczas którego chłopak krzyczał: „Ja wam tego nie daruję!”, a po chwili ciszy spokojne powiedział: „Macie szczęście, że On tu jest i Ona!” (zły duch bardzo niechętnie wypowiada imiona Jezusa i Maryi; jego słowa znaczyły, że wspiera nas Pan Jezus i Maryja). Czego więcej potrzeba! To był najkrótszy egzorcyzm w mojej karierze, dwa razy spotkaliśmy się na modlitwie i spokój. Czy to nie jest widowiskowe?

za: katolik.pl

https://www.fronda.pl/a/ks-marian-rajchel-szatan-istnieje-naprawde,156525.html?fbclid=IwAR1Wi_DnjizvvC_cKCWVK9Z_4hOOI12GNiyMhL9_NqDgGurr1HfsZsHOIwA

Posted in Religia, Wywiady | Leave a Comment »

Mój przyjaciel Dolindo

Posted by tadeo w dniu 18 lutego 2020

 

– Miłosierdzie ma być kroplówką dla pokolenia zniszczonego przez ludzkie zło – mówi ks. prof. Robert Skrzypczak

fot. Monika Odrobińska/Idziemy
Z ks. prof. Robertem Skrzypczakiem rozmawia Monika Odrobińska

 

Będąc w Neapolu, zapukał Ksiądz do grobu ks. Dolinda Ruotola?

„Kiedy przyjdziesz do mojego grobu, zapukaj, ja nawet zza grobu odpowiem ci: ufaj Bogu” – napisał ks. Dolindo w swoim duchowym testamencie. I rzeczywiście, do jego grobu puka sporo osób. Ja fascynuję się ks. Dolindem od wielu lat, do jego grobu dotarłem dwa lata temu. Odprawiłem tam Mszę Święta, a zwiedzając kościół św. Józefa i Madonny z Lourdes w Neapolu, natknąłem się na posługującą w nim zakonnicę, która przestrzegła mnie: „Trzeba uważać, bo kto się zajmuje sprawą ks. Dolinda, zapłaci cierpieniem”.

Po powrocie do kraju czekały na mnie niekorzystne wieści: zaczęła się diagnostyka, przygotowanie do operacji i planowanie dalszej terapii. Inna zakonnica, także fanka ks. Dolinda, gdy dowiedziała się o moich kłopotach, odwróciła jego zdjęcie do ściany i powiedziała: „Pozostaniesz tam tak długo, aż się poprawisz”. Uśmiałem się, a jednocześnie modliłem się tak, jak uczył ks. Dolindo: „Jezu, Ty się tym zajmij”. Ostatnio od chirurga usłyszałem, że muszę mieć chody u góry i że jak tak dalej pójdzie, to on się przeniesie na emeryturę.

 

Jak Ksiądz trafił na ks. Dolinda?

Przypadkowo – kiedy przeczytałem u o. Pio, jak reprymendował przybywające do niego rzesze wiernych z Neapolu słowami: „Czemu przychodzicie do mnie, skoro u siebie macie świętego!”. Zacząłem tego świętego szukać.

Dolindo Ruotolo wzrastał w rodzinie dysfunkcyjnej. Ojciec, adwokat, handlował nieruchomościami, a żonę i jedenaścioro dzieci ulokował w podmokłej suterenie. Dzieci głodził, wychowywał je w sposób sadystyczny – Dolinda wyzywał od matołów, bił, kopał, wykręcał poranione po operacji ręce. To on zresztą nadał mu to imię, które po włosku znaczy „cierpienie”.

W takich warunkach rodziło się powołanie chłopca, który, uwięziony za karę w ciemnej komórce bez jedzenia, pobity i poniżony, modlił się za swojego ojca. W seminarium mu nie szło – fizyczne maltretowanie odbiło się na jego kondycji umysłowej. Raz, modląc się z innymi klerykami w kaplicy, powiedział Maryi: „Jeśli chcesz, bym został dobrym kapłanem, pomóż mi, bo jestem kretynem”, po czym przysnął. Obudził go wiatr, który swoim podmuchem przykleił mu do czoła obrazek Maryi, przed którym się modlił. Ksiądz Dolindo stał się geniuszem teologii, zaczął komponować muzykę, grać na organach i śpiewać. Dostał dar tylko w tych dziedzinach, które były mu potrzebne do sławienia Boga. Napisał 33 tomy komentarzy do Pisma Świętego – każdy po 700-800 stron; marzył, by Biblia znalazła się w każdym domu. Nauczył się hebrajskiego – ten „kretyn”! Wygłaszał nawet osiem katechez dziennie. Stworzył zręby duszpasterstwa akademickiego. To zresztą stało się powodem pomówień, bo próbowano go wplątać w intrygę z oskarżaną o heretyckie wizje kobietą z Sycylii.

 

Nie rozstawał się też z różańcem, co widać na każdym zdjęciu. Nakładem wydawnictwa Esprit ukazała się książeczka „Różaniec zawierzenia z ks. Dolindo” – w sam raz na miesiąc różańcowy. Czym dla niego była ta modlitwa?

Siostra Łucja, wizjonerka z Fatimy, napisała kiedyś: „Bóg postanowił pozostawić światu dwa środki zaradcze przeciwko złu: Różaniec i nabożeństwo do Niepokalanego Serca Maryi”. Ksiądz Dolindo po mistrzowsku wprowadza nas w modlitwę różańcową. Można powiedzieć, że – urodzony w wigilię uroczystości Matki Bożej Różańcowej – był jej wybrańcem.

Różaniec odmawiał cały dzień. Nazywał go „perełkami duszy”. Modlitwa różańcowa, przekonywał, nie jest ani trudna, ani bezużyteczna – trzeba tylko pokonać wewnętrzne odrętwienie. Może przynieść ulgę duszom czyśćcowym. Jest też najlepszym „programem antywirusowym” w czasach zamętu. Matka Boża Różańcowa ciągle wzywa nas do powrotu do swojego Syna. Siostra Łucja lubiła powtarzać, że nie ma takiego problemu materialnego czy duchowego, narodowego czy międzynarodowego, którego nie dałoby się rozwiązać za pomocą Różańca i wyrzeczeń – a w tym ks. Dolindo także był mistrzem.

 

Miałam zapytać, dlaczego Bóg najmocniej doświadcza tych, których sobie wybrał, ale tym ostatnim słowem „wyrzeczenia” Ksiądz chyba udzielił odpowiedzi…

Już dwa lata po święceniach kapłańskich ks. Dolindo został poddany najcięższej próbie: oskarżony przed Świętym Oficjum, został osadzony w więzieniu Macao dla heretyków i odsunięty od głoszenia słowa i sprawowania sakramentów, także Mszy Świętej. Nie ma dla księdza gorszej kary.

Tkwił wtedy godzinami przed Najświętszym Sakramentem z wyciągniętymi ramionami i pytał: „Dlaczego?”. Nigdy nie skarżył się na Kościół, nie krytykował go, autentycznie go kochał, choć ta trudna lekcja trwała prawie 20 lat! Rodzina uznała go za psychicznie chorego, matka kazała odprawiać nad nim egzorcyzmy, najbliżsi odsunęli się od niego. Wyszedł z tej próby z umiejętnością prorokowania, czytania w sercach, elokucji – przepływał przez niego głos Boga i Maryi. Ich słowa pisał wiernym na obrazkach zatytułowanych „Jezus/Maryja do duszy”. Zachowało się ich 220 tys. Ludzie byli pod wrażeniem ich trafności – a każdy dostawał osobisty zapisek.

Siedział w Macao po to, by kilka lat potem mogło być ono zlikwidowane. Po to, by Msze mogły być sprawowane w językach narodowych, by Komunię można było przyjmować także w Wielki Piątek, by kapłani mogli sprawować więcej niż jedną Mszę dziennie, upominał się o apostolat kobiet. I to wszystko 50 lat przed Soborem Watykańskim II!

 

Co to znaczy: „Jezu, Ty się tym zajmij”? Jak odmawiać tę modlitwę?

To skrócona wersja modlitwy, którą ks. Dolindowi polecił Jezus. W pełnej wersji brzmi tak: „Kochaj Boga nade wszystko na świecie i zawierzaj się Mu – zatrać się w Bogu, opuść siebie, by się w Nim zanurzyć”. Do takiej modlitwy należy spełnić kilka warunków: dusza musi zamknąć oczy i odpocząć, nie kombinować po ludzku. „Otrzymujesz niewiele łask, kiedy się zamartwiasz” – mówił ks. Dolindo. Nie można oczekiwać, by Jezus dopasował się do naszych potrzeb i zamysłów.

Jesu, pensa ci tu – po włosku ta modlitwa brzmi niezwykle wdzięcznie. Jeśli ogarniają cię mroki zwątpienia, serce spowija lęk, problemy jakby cię miażdżyły, nie zniechęcaj się, ale zamknij oczy i powtórz: „Jezu, Ty się tym zajmij”. Na skuteczność tej modlitwy i duchowości dostaję od wiernych wiele dowodów.

Czyli bezgraniczne zawierzenie Bogu, nawet jeśli oznaczać by miało krzyż?

Ksiądz Dolindo pokazał to swoim życiem. Dziś tak się zatraciliśmy w samowystarczalności, że nikt już nie pamięta, co to znaczy przyjąć chwalebny krzyż. Wszyscy od niego uciekają. A on jest fundamentem. Szatan, kusząc Jezusa, mówił: „Zejdź z krzyża, a w Ciebie uwierzę”. My mówimy do różnych guru: „Rozwiąż mój problem, a będę ci wierny”. Dla demona krzyż jest klęską Boga. Idąc tym tropem wielu sądzi, ze cierpienie to pomyłka. A ono ma sens o tyle, o ile wiąże nas z Bogiem. Po to Jezus wstąpił na krzyż, by ludzkie cierpienie wiązało człowieka z Bożą miłością.

Ksiądz Dolindo spotkał na swojej drodze wielu judaszów. Jaką postawę wobec nich uczy nas przyjmować?
Przed tymi, którzy go zdradzili, klękał i prosił o przebaczenie. Wierzył, że tylko tak możliwy jest pokój w sercach: jego i winowajców. Przebaczenie to antybiotyk Boga. Święty Piotr apeluje: „Gniewajcie się, ale nie grzeszcie. Niech nad waszym gniewem nie zachodzi słońce”.

Myślimy, że akt przebaczenia jest wspaniałomyślny i stawia nas wyżej od osoby, której przebaczamy. A autentyczne przebaczanie jest proszeniem o nie. To zasada do zastosowania w małżeństwie i innych wspólnotach. Jeśli ktoś ci zawini, to może dałeś mu powód: idź i poproś go o rozmowę.

O swoich prześladowcach ks. Dolindo mówił, że oddali mu przysługę, bo dzięki nim mógł zbliżyć się do Boga.

 

W liście do jednej z córek duchowych, która cierpiała, radzi jej słowa modlitwy: „Nie chcę się niepokoić, mój Boże; ufam Tobie” – brzmi jak z „Dzienniczka” s. Faustyny!

Tak, Bóg powierzył mu przesłanie podobne do tego, w którym udział miała św. Faustyna. Miłosierdzie ma być kroplówką dla pokolenia zniszczonego przez ludzkie zło. Duchowość zaufania w przeciwnościach, utrapieniach uczy wytrwałości w cierpieniu.

Miłosierdzie ma być kroplówką
dla pokolenia zniszczonego
przez ludzkie zło

Dolindo Ruotolo ma dużo do powiedzenia postnowoczesnemu społeczeństwu, biorącemu udział w korporacyjnym wyścigu szczurów, poddanemu egoizmowi. Prowadził uliczną ewangelizację poprzez grupę Gołębice Eucharystyczne. Jednego mężczyznę niemal siłą wywlokły one z autobusu, do którego wsiadał, i przyprowadziły do kościoła. Potem ów człowiek powiedział: „Jechałem, by dokonać vendetty, bo byłem członkiem camorry. Czy bym to przeżył, czy nie, i tak byłbym stracony. Ksiądz Dolindo mnie uratował”.

 

Czemu jeszcze nie jest beatyfikowany?

Ci, którzy znali ks. Ruotola, mówią o nim „z nieba wyjęty” – bo wiecznie był pochłonięty myślami o wieczności. W jednej ręce zawsze nosił różaniec, a w drugiej torbę. Niektórzy twierdzą, że z jedzeniem – sam potrzebował zjeść raz dziennie, a gdy ktoś go poczęstował, brał, a potem oddawał „swoim biednym”; inni twierdzą, że z kamieniami – to były grzechy jego penitentów. Jako dwulatek czuł na ustach mamy smak Jezusa i Jego zapach na jej płaszczu, kiedy wracała z Mszy Świętej. Jako chłopiec wystrugał krzyż i całował go z miłości do Jezusa. Ma na koncie wiele nawróceń i cudów. Jego siostrzenica – żyjąca jeszcze Grazia Ruotolo – twierdzi, że on już urodził się święty.

Ja uważam, że ks. Dolindo to perła. Tylko – jak w Jezusowej przypowieści – jest ona głęboko ukryta i trzeba mocy modlitwy, by ją wydobyć. Jan Paweł II uczył, że nie partie i nie rewolucje uratują świat, ale święci. Módlmy się więc, by ks. Dolindo zasilił ich szeregi i by mógł dalej działać.

 


Ks. Robert Skrzypczak (1964) – teolog, psycholog, duszpasterz akademicki, wykłada teologię dogmatyczną na Papieskim Wydziale Teologicznym i w seminarium duchownym w Warszawie.

Przeczytaj także:

Kim był Ojciec Dolindo Ruotolo? Życiorys, Zdjęcia, Cytaty

Zobacz także:

O modlitwie doskonałej wg ks. Dolindo – ks. Sławomir Kostrzewa

Posted in Religia, Wywiady, Święci obok nas | Leave a Comment »

Aktorka Katarzyna Łaniewska zdradza straszną prawdę o swojej rodzinie podczas wojny.

Posted by tadeo w dniu 16 lutego 2018

Znana aktorka zdradza straszną prawdę o swojej rodzinie podczas wojny. Jej słowa mówią wszystko o obecnym zakłamaniu historii. ,,Największą pretensję mam do Bronisława Komorowskiego”

Aktorka Katarzyna Łaniewska przyznała, że doskonale pamięta wojnę, z którą wiążą się liczne traumy. Jej ojciec został zamordowany w Auschwitz. Ona sama wspomina piekło wojny, powstanie warszawskie i obóz w Pruszkowie. Dlatego stanowczo protestuje przeciwko historycznym nadużyciom związanym z użyciem terminu ,,polskie obozy śmierci”.

Nigdy nie słyszałam słowa naziści. Słyszałam szkopy, hitlerowcy, Niemcy. Pamiętam Niemców z powstania, jak staliśmy pod czołgiem, jak nas pędzono do Pruszkowa. Mam w pamięci mnóstwo obrazów, ale o nazistach nigdy nie słyszałam

– podkreśla i przypomina, że jej rodzina była zaangażowana w pomoc Żydom.

W czasie wojny przybiegała do nas, na Mokotów, dziewczyna z getta. Była wtedy w moim wieku. Moja babcia ją dokarmiała. Na początku nie pozwalała mi z nią rozmawiać, do niej wychodzić. Może bała się, że komuś o tym powiem. Później zaprzyjaźniłyśmy się i dostałam od niej niebieska wstążkę. Ta dziewczyna miała taką kamizelę, w którą wkładała kromki chleba. Podziwiałam ja i podziwiam. Zastanawiam się skąd to dziecko w wieku 6, 7 lat miało tyle sił by biec z Getta na Mokotów, to kawał drogi

– opowiada i przypomina, że aby uratować jednego Żyda, potrzeba było zaangażowania co najmniej klkunastu Polaków. Później ci, którzy przeżyli trafili do Izraela.

Cały pierwszy rząd im urządziliśmy, Izraelem rządzili ludzie uratowani przez Polaków z Holokaustu. Również te osoby, które weszły ostatnio na teren polskiej ambasady w Izraelu, to są przecież osoby uratowane przez Polaków

Tymczasem zakłamywanie historii, o co aktorka ma pretensje m.in. do Bronisława Komorowskiego.

Największą pretensję mam do byłego prezydenta Bronisława Komorowskiego. W 70. rocznicę wyzwolenia obozu w Oświęcimiu, gdy było tam 50 delegacji za całego świata, nic nie wspomniał o rotmistrzu Pileckim, nie zaprosił jego córki. Wtedy trzeba było mówić o tym, że nie było „polskich obozów śmierci”, tylko niemieckie na ziemi, która nazwali Reichem. Niemcy chcieli zlikwidować nas tak samo jak Żydów, tylko w drugiej kolejności

Posted in SYLWETKI, Wywiady | Leave a Comment »

Prof. Kieżun odpowiada Balcerowiczowi: „Powinien siedzieć 10 lat w więzieniu za to, że był wykonawcą planu Sorosa”

Posted by tadeo w dniu 27 listopada 2017

NASZ WYWIAD. Prof. Kieżun odpowiada Balcerowiczowi: „Powinien siedzieć 10 lat w więzieniu za to, że był wykonawcą planu Sorosa”

autor: fot. wPolityce.pl

wPolityce.pl

autor: fot. wPolityce.pl

Posted in Gospodarka i Ekonomia, Wywiady | Otagowane: | Leave a Comment »

Medjugorje – tajemnica, której dna nie widać – rozmowa KAI z abp. Henrykiem Hoserem

Posted by tadeo w dniu 22 sierpnia 2017

2017-08-18 22:46
Alina Petrowa-asilewicz, Marcin Przeciszewski / Warszawa

– W Medjugoriu wszystko zmierza w dobrym kierunku – ocenia abp Henryk Hoser, badający jako delegat Stolicy Apostolskiej sytuację duszpasterską w tym niezwykłym miejscu, do którego przybywa rocznie 2,5 mln pielgrzymów.

Abp Hoser pozytywnie ocenia pracę duszpasterską oraz jej owoce. Natomiast pytany o możliwość uznania objawień, odpowiada: „Wszystko wskazuje na to, że objawienia będą uznane, być może jeszcze w tym roku. Nie zapominajmy, że Kongregacja Nauki Wiary przekazała całą dokumentację dotyczącą objawień do Sekretariatu Stanu, który teraz nad tym pracuje”.

Alina Petrowa-Wasilewicz, Marcin Przeciszewski,KAI: „Zyskanie dogłębnej wiedzy na temat sytuacji w Medjugorju” – to była misja Księdza Arcybiskupa, zlecona przez Stolicę Apostolską. W wiosce, w której od 1981 r. trwają domniemane objawienia Matki Bożej, przebywał Ksiądz Arcybiskup na przełomie marca i kwietnia, a obecnie przygotowuje raport dla Stolicy Apostolskiej. Jakie są wnioski?

Abp Henryk Hoser: Sądzę, że dogłębna wiedza o wydarzeniach w Medjugorju nie jest możliwa, dlatego, że wnikamy w tajemnicę Boga i tajemnicę człowieka. A to są tajemnice, których dna nie widać. Do tego można podejść fenomenologicznie i ocenić sytuację możliwie szeroko i możliwie głęboko, ale to nigdy nie będzie wyczerpujące. Dokonują się tam rzeczy duchowe, bardzo często zaskakujące i głębokie, ale tylko Pan Bóg wie, co znajduje się w sercu człowieka.

W sumie, w Bośni i Hercegowinie przebywałem dwa tygodnie, gdyż poza Medjugorje odwiedziłem Sarajewo i nuncjusza apostolskiego abp. Luigi Pezzuto oraz spotkałem się ze wszystkimi biskupami tego kraju. A wracając spotkałem się z kard. Christophem Schoenbornem w Wiedniu.

KAI: Co najbardziej uderzyło Księdza Arcybiskupa podczas pobytu w Medjugorju?

– Znając kilka innych miejsc objawień Matki Bożej na świecie oraz miejsc pielgrzymkowych takich jak Fatima, Lourdes, Lisieux i Częstochowa, dostrzegam silną specyfikę Medjugorja. Wyraża się ona m. in. w ogromnej dynamice wzrostu tego miejsca i jednocześnie niezwykłą kreatywność dzieł, które tam powstają. Tego nie ma w innych miejscach.

KAI: Jak można opisać atmosferę Medjugorja, duchowość?

– Za pomocą kilku prostych słów: Modlitwa, cisza, skupienie, Eucharystia, adoracja, post, sakrament pojednania. To są mocne strony tego miejsca. Ludzie, z którymi się rozmawia, zauważają przede wszystkim nadzwyczajną atmosferę skupienia. I milczenia. Na wszystkich formacjach wymagane jest milczenie. Bardzo rozwinięte są nabożeństwa adoracyjne. Oczywiście, jest kult maryjny, ale jest on w swej istocie chrystocentryczny. Obecne są wszystkie klasyczne nabożeństwa: Droga Krzyżowa, Różaniec – idąc od Podbrdo, gdzie miały miejsce objawienia aż do Kriżevacu. Cała ta topografia jest naturalnym zapleczem tego miejsca. Są wzruszające momenty, gdy ludzie, nawet bardzo leciwi, wchodzą na kolanach po kamieniach na wzgórze objawień. Kamienie są już trochę wypolerowane.

Specyfiką miejsca jest też wyeliminowanie elementów turystycznych. Franciszkanie są bardzo uwrażliwieni na tym punkcie. Jest to czysto pielgrzymkowe miejsce, nikt nie przyjeżdża, żeby zaspokoić ciekawość.

Jest i aspekt komercyjny, ale na dość wysokim poziomie, np. księgarnia z bardzo pięknymi dewocjonaliami, wytwarzanymi na miejscu. Ale dominują skupienie i adoracja. Paleta propozycji dla pielgrzymów jest bardzo bogata, codziennie są dwie katechezy dla pielgrzymów. Wszyscy pozostają pod rzetelną opieką duszpasterską.

KAI: Kiedy patrzy się na przybywających ludzi, na pielgrzymów, jakie sprawiają wrażenie?

– Wszyscy są bardzo radośni. Gdy ich spotykałem, cieszyli się, byli bardzo otwarci. I są tam przedstawiciele wszystkich pokoleń, nie ma dominacji konkretnych grup wiekowych. Młodzi pomagają starszym, np. młodzi członkowie Cenacolo wnoszą na swoistych „sediach gestatoriach” niepełnosprawnych na Podbrdo. Nie jest wysoko, ale trzeba iść po kamieniach. Czy na Kriżevać, który ma znaczną wysokość. To ciężka robota.

KAI: Jaką pomoc duszpasterską otrzymują pielgrzymi, na jakie posługi sakramentalne i duchowe mogą liczyć? Jaką formację otrzymują?

– Rdzeniem, tak jak i w innych ośrodkach pielgrzymkowych, jest modlitwa, liturgia i nawiedzanie tych miejsc, gdzie według przekazu, dokonywały się objawienia. W każdy piątek jest Droga Krzyżowa na górę Kriżevac.

Zaś liturgia w kościele w Medjugorju jest ułożona w cyklu tygodniowym. Każdego dnia jest poranna Msza św., po południu odmawiany jest Różaniec. Blok wieczorny rozpoczyna konferencja albo wspólna modlitwa. O 18-tej jest główna Msza św., a po niej modlitwa dziękczynienia o uzdrowienie. Dzień wieńczy adoracja Najświętszego Sakramentu. W piątki adorowany jest krzyż. W ten sposób Msza św. i Chrystus są zawsze w centrum wydarzeń.

Są też masowe wydarzenia, na przykład festiwal młodych. Odbywa się on w lipcu i bierze w nim udział 50-70 tys. młodych z całego świata. A skoro nie mieszczą się w kościele, to za kościołem został wybudowany ogromny, płaski amfiteatr z polowym ołtarzem pod dachem. Jest tam kilka tysięcy miejsc na składanych krzesełkach. Infrastruktura jest więc zapewniona, choć niedostateczna, a franciszkanie nie mają pozwoleń na rozbudowanie tego, co jest.

Ale oprócz tego w Medjugorju bardzo silny akcent jest położony na formację chrześcijańską – poprzez różne formy katechezy, rekolekcji czy seminariów. Już dwadzieścia dwa razy, co roku, są organizowane seminaria, które gromadzą po kilkaset osób z kilkudziesięciu krajów. Organizują je franciszkanie. Odbywają się w wybudowanym przez nich ośrodku rekolekcyjnym Domus Pacis, a jeśli grupy są większe, do ich dyspozycji jest budynek nazwany Aulą Jana Pawła II. Mieści kilkaset osób, składa się z kilku modułów, dzięki czemu zależnie od potrzeb może być dłuższy lub krótszy.

Znakomicie zorganizowane są tłumaczenia. Jest specjalna sala, w domu Radia Medjugorje znajduje się 18 kabin do tłumaczenia na różne języki. Jedna z nich jest na język polski. Każdy tłumacz ma przed sobą ekran, na który transmitowane są uroczystości z kościoła czy innych miejsc na terenie Medjugorja. Wszędzie zainstalowane są kamery. Każdy język tłumaczony nadawany jest na innych częstotliwościach, co pielgrzymi mogą odbierać choćby na swoich komórkach.

KAI: Zwykły pielgrzym, który tam przyjedzie, może brać udział w seminariach?

– Tak. Jest to standardowy element programu. Seminaria nakierowane są na pogłębienie wiary pielgrzymów. Są też seminaria dla przewodników grup, które przyjeżdżają do Medjugorja. Chodzi o to, aby ci, którzy oprowadzają innych, sami wzrastali duchowo, tak aby pielgrzymi otrzymywali prawidłową formację. Organizowane są też seminaria wyspecjalizowane, np. dla księży. Kapłani z całego świata przyjeżdżają w początkach lipca na tygodniowy pobyt. Na jego program składa się m. in. nawiedzanie miejsc pielgrzymkowych, uczestnictwo w liturgii, tematyczne konferencje. Są też seminaria dla małżeństw i rodzin oraz dla przedstawicieli zawodów medycznych. Od dwóch – trzech lat organizowane są seminaria dla osób zainteresowanych problematyką pro life. Odrębne seminaria przeznaczone są dla ludzi poranionych, takich, którzy przeżyli dramatyczną sytuację lub sami zrobili coś złego i potrzeba im uzdrowienia.

KAI: Jaka jest geografia pielgrzymek przybywających do Medjugorja?

– Najliczniejsze grupy pochodzą z Włoch i z Polski. W tej chwili liczba pielgrzymów z tych krajów jest porównywalna. A ponadto przybywający pochodzą z osiemdziesięciu krajów: Ameryki Północnej i Południowej, Australii i Nowej Zelandii, Filipin. Przybywają z całego świata. Jest bardzo wielu pielgrzymów z Korei Południowej.

Trzeba pamiętać, że Medjugorje ma swoją sieć światową. Ma bardzo liczne ośrodki, tzw. Centra Pokoju, w Hiszpanii, Niemczech, Ameryce Południowej. W Polsce taki ośrodek znajduje się w Piotrkowie Trybunalskim. Wydaje po polsku biuletyn, wszystkie ośrodki prowadzą strony internetowe. Są też obecni w mediach społecznościowych, na Facebooku, Twitterze, Instagramie, itd.

KAI: Kustoszami sanktuarium są franciszkanie…

– Medjugorje nie jest sanktuarium, taki status nie został mu dotąd przyznany. Jest to parafia, od wieków powierzona opiece franciszkanów. Jest tam dwunastu ojców, nie jest to duży zespół, ale bardzo dobrze pracują. Podziwiam ich zaangażowanie. We wspólnocie zakonnej jest bardzo dobra atmosfera. Oprócz franciszkanów w obsłudze pielgrzymów pomagają mieszkający tam na stałe księża rezydencjalni: Włoch, Polak z diecezji warmińskiej oraz dominikanin języka angielskiego. W sumie niewielka ekipa. Ponadto posiłkują się księżmi, którzy tam przyjeżdżają.

Warto zwrócić uwagę, że franciszkanie koncentrują się na posłudze duchowej a nie zapewniają np. bazy noclegowej dla pielgrzymów. Oprócz Domus Pacis nie prowadzą hoteli, bo miejscowi sami te hotele budują. Podobnie jest w Licheniu czy w Lourdes, które jest drugim miastem hotelowym we Francji, po Paryżu. Autokary stoją we wszystkich uliczkach, są też restauracje, sklepy z dewocjonaliami.

KAI: Księże Arcybiskupie, co jest największym fenomenem w Medjugorju, poza oczywiście domniemanymi objawieniami?

– Fenomenem Medjugorja są spowiedzi. Po bokach kościoła pw. św. Jakuba są dwa długie, specjalnie wybudowane pawilony, w których jest pięćdziesiąt konfesjonałów. Są one zadaszone, nie przeszkadza więc skwar czy deszcz. Ludzie stoją w długich kolejkach i mają możliwość odbyć spowiedź w kilkunastu językach.

Rozmawiałem ze spowiednikami, pracującymi na miejscu. Mówili, że wystarczy posłuchać spowiedzi przez godzinę, żeby być świadkiem rzeczywistych nawróceń. Bardzo wiele jest głębokich spowiedzi, które są spowiedziami generalnymi. Często ktoś się spowiada po kilkudziesięciu latach, bo go łaska tak silnie dotknęła. Wystarczy jedna godzina.

KAI: Kto spowiada?

– Głównie franciszkanie, ale korzystają też z posługi księży, którzy przyjeżdżają z grupami pielgrzymów. Księża ci muszą się zarejestrować w biurze pielgrzymkowym, okazać ważny celebret i dopiero wtedy dostają identyfikator, który ich upoważnia do czynności liturgicznych, również do słuchania spowiedzi.

KAI: Inną specyfiką Medjugorja są liczne dzieła miłosierdzia…

– Oprócz wymiaru formacyjnego, kolejny, bardzo rozwinięty w Medjugorju zakres działań, to wymiar charytatywny. Przez lata działał tu wielkiej klasy charyzmatyk, franciszkanin, ojciec Slavko Barbarić. To był wulkan energii, który nakręcał wszystkie inicjatywy, które dziś istnieją. Po kilkunastu latach działalności, zmarł nagle na Kriżevacu w roku 2000. Stworzył m. in. Wioskę Maryi, złożoną z całej kolonii domów. W tych domach mieszkają sieroty biologiczne lub społeczne, dzieci nieprzystosowane, z problemami. Do ich przedszkola przychodzą także dzieci z wioski i okolic. Stali mieszkańcy mieszkają w „gniazdach”, z dwójką dorosłych opiekunów – wolontariuszy. Są wśród nich m. in. siostry franciszkanki. „Gniazda” te są umeblowane jak normalne mieszkania, a grupy są niewielkie, liczą około osiem osób. To zapewnia rodzinną atmosferę. Dzieci mają opiekę medyczną, stomatologiczną, gdyż przy wiosce funkcjonują gabinety lekarskie czy psychologiczne.

Drugim takim miejscem jest Dom Ojca Miłosiernego, nawiązujący w swej nazwie do przypowieści o Synu Marnotrawnym. Mieszkają tam mężczyźni po przejściach – narkomani, byli więźniowie, alkoholicy, uzależnieni. Żyją według benedyktyńskiej reguły „Ora et labora” – uczą się modlić i pracować. Są tam rozmaite atelier, gdzie wykonują dewocjonalia. Obserwowałem wytatuowanego mężczyznę, który małym świderkiem robił dziurki w paciorkach różańca.

Dom Ojca Miłosiernego ma też fermę i ogrody, gdzie ci mężczyźni pracują, co ma duże znaczenie dla ich terapii. Na fermie są świnie, bo „pensjonariusze” mają pamiętać o losie syna marnotrawnego, który, gdy odszedł od Ojca, wylądował wśród świń. Zresztą stało się to dlań bezpośrednim motywem nawrócenia. Ośrodek prowadzi franciszkanin, któremu pomagają zrehabilitowani mężczyźni. Mają oni takiego „nosa”, że żaden były oszust czy narkoman ich nie nabierze.

Jest też Dom Matki Kryspiny dla samotnych matek z dziećmi i kobiet w ciąży. Mieszkanki mogą tam przebywać do czasu usamodzielnienia się.

Te ośrodki charytatywne są dojrzałym owocem wiary w tym miejscu. W innych wielkich centrach pielgrzymkowych takich dzieł nie ma na podobną skalę. Jest kilka w Lourdes – ale dla chorych na krótkie pobyty. Nie ma natomiast ośrodków, w których mieszkańcy przebywaliby na stałe bądź przez długi czas.

KAI: W Medjugorju rodzą się też wspólnoty duchowe.

– Jak grzyby po deszczu. Wiele z nich przybywa z zewnątrz i się tam implantuje, na przykład włoskie Cenacolo, które opiekuje się młodymi ludźmi po przejściach. Przedziwne zjawisko, bo wytatuowani skeanheadzi zachowują się jak ministranci. Podczas liturgii tańczą, śpiewają, są bardzo zaangażowani, nie nudzą się.

Jest francuska Wspólnota Błogosławieństw. Ma skład międzynarodowy: Włoszka, Francuzka, Austriaczka, ze dwanaście osób. Mają piękny dom, dwie kaplice. Działają w wymiarze międzynarodowym, jedna z sióstr pisze książki, wydawane na całym świecie.

W sumie jest tam około trzydziestu grup i wspólnot. Nie byłem w stanie do wszystkich dotrzeć. Wśród nich są całkiem nowe, które w Medjugorju zaczęły się wykluwać. Jedna z nich ma nastawienie ekumeniczne, zorientowane na Wschód, na Ukrainę. Na jej czele stoi Ukrainka, katoliczka obrządku łacińskiego. Szukają i rozeznają swoją drogę. Odbyłem rozmowy ze wszystkimi przełożonymi wspólnot, u których gościłem.

KAI: A jak prezentuje się w Medjugorju sprawa uzdrowień?

– Jest tam codzienna modlitwa o uzdrowienia. To nic nadzwyczajnego, o to modlimy się w każdej parafii. W Medjugorju uzdrowienia mają miejsce. A ich dokumentacja przechowywana jest w profesjonalnie prowadzonym miejscowym archiwum. Zbierana jest tam dokumentacja medyczna każdego przypadku. Podobnie jak w Lourdes czy innych sanktuariach o dłuższej tradycji.

KAI: Jeżeli wspomnieć słowa Pana Jezusa: „Po owocach i poznacie”, wniosek co do fenomenu Medjugoria może być tylko jeden?

– Jest tam bardzo budująca atmosfera duchowa. I wciąż powstają nowe inicjatywy, na przykład coroczny Marsz Pokoju, który rozpoczął się w czasie wojny na Bałkanach w latach dziewięćdziesiątych. Idą jedenaście kilometrów z miejscowości Humak, gdzie też jest klasztor franciszkański, do Medjugorja. Modlą się w intencji pokoju i chcą przekazać tę modlitwę całemu światu. Matka Boża objawiła się widzącym jako Królowa Pokoju. A zaczął się ten marsz w czasie, gdy trwała wojna. Wówczas o. Barbarić zaopiekował się sierotami wojennymi.

KAI: Ksiądz Arcybiskup podkreśla zdecydowany chrystocentryzm, wokół którego skoncentrowane są działania duszpasterskie w Medjugorju. Mówi, że nie ma problemów z ortodoksją, są natomiast napięcia i trudne relacje franciszkanów z miejscowym biskupem.

– Owszem, są pewne problemy natury kanoniczno-administracyjnej, ale – moim zdaniem – są one do rozwiązania. Natomiast nie zajmowałem się badaniem treści objawień, bo nie jest to moja rola. Ale mogłem się zorientować, że w zasadzie nie ma błędów doktrynalnych w ich treści. Co prawda zarzuca się, że widzący nieraz dziwnie się wyrażają. Ale przecież są to ludzie, którzy nie mają formacji teologicznej, więc wyrażają się tak, jak czują i potrafią.

KAI: Patrząc na objawienia maryjne w innych miejscach świata zauważymy, że podobnie jak tu, nikt z wizjonerów nie miał wykształcenia teologicznego, Bernadetta z Lourdes nie potrafiła nawet pisać, dzieci z Fatimy – Hiacynta, Łucja i Franciszek też nie.

– Łucja otrzymała dopiero później solidną formację z zakonie. Mogła publikować, i podobnie jak ci z Medjugorja, miała objawienia przez całe życie. Widzący z Medjugorja też mają do dziś objawienia, obliczono, że dotychczas było ich w sumie 40 tysięcy. Moim zdaniem nie jest to jakaś istotna przeszkoda.

A kiedy rozmawiałem z widzącymi, uderzyło mnie, że są to ludzie bardzo zrównoważeni. Widziałem się z czterema z nich. To są panie, które podczas pierwszych objawień w 1981 r. były nastolatkami, a dziś mają wnuki. Wszyscy założyli rodziny. Zresztą wątek dotyczący rodziny w tych objawieniach jest bardzo silny. Niektórzy zarzucają widzącym, że nie zostali księżmi czy zakonnicami, jak np. Łucja Santos. Ale świat zmienił się od tego czasu a zakon nie jest jedyną drogą do realizacji chrześcijańskiego powołania. Ludzie ci żyją w świecie i poszli drogą sakramentu małżeństwa. Bardzo dobrze, gdyż mogą pokazać piękno życia rodzinnego, które w dzisiejszym świecie jest bardzo zagrożone.

KAI: Medjugorje to z jednej strony – jak podkreśla Ksiądz Arcybiskup – miejsce bardzo płodne duchowo, o dobrej atmosferze skupienia i adoracji, gdzie nie da się stwierdzić błędów doktrynalnych czy innych odchyleń. A z drugiej strony mamy tam bardzo trudne relacje z biskupem miejsca, Ratko Perićem. Czy to nie paradoks?

– Znana jest pozycja biskupa Perića, która jest negatywna. Od czasu rozpoczęcia objawień mamy już kolejnego ordynariusza. Pierwszy, za którego posługi zaczęły się objawienia, bp Pavel Žanić, który zmarł w 2003 r., uważał, że jest to oszustwo. Obecny jest kontynuatorem tej postawy. Twierdzi, że objawienia te nie mają charakteru nadprzyrodzonego.

Tymczasem w objawieniach z Medjugorja Matka Boża nie proponuje nic innego, niż to, o co Kościół apeluje w Wielkim Poście. A jest to post, modlitwa i jałmużna. W Medjugorju praktykowany jest post w środę i piątek (o chlebie i wodzie), toczy się nieustanna modlitwa, a jeśli chodzi o jałmużnę, powstały tu liczne dzieła społeczne.

Prowadzone są też tygodniowe rekolekcje „o chlebie i wodzie”. Ich uczestnicy trzy razy dziennie dostają chleb i wodę. Chleb jedzą bardzo powoli, posiłek trwa około godziny. Długo trzymają chleb w ustach, chodzi o to, by dobrze zapamiętać jego smak.

KAI: A jak biskup Perić odnosi się do owoców duszpasterskich, czy one go nie przekonują?

– Jest to sytuacja analogiczna do niektórych innych objawień maryjnych, np. tych z Ile-Bouchard we Francji w 1947 r. Nie zostały one uznane, ale jednocześnie został dopuszczony kult. Kult maryjny nie musi istnieć w powiązaniu z objawieniami.

A tym bardziej kult ten jest zrozumiały w Medjugorju, gdzie Matka Boża przedstawia się jako Królowa Pokoju. To nic nowego ani niepokojącego. Jest to jedno z wezwań z Litanii Loretańskiej. Na całym świecie jest mnóstwo parafii pod tym wezwaniem. A znany polski artysta Mariusz Drapikowski robi ołtarze dla sanktuariów Matki Bożej Królowej Pokoju w Betlejem, Kazachstanie, Jamusukro, Kibeho.

A jeśli spojrzymy na sanktuarium w Kibeho, to analogia z Medjugorje jest wyraźna. Najpierw miejscowy biskup J.B. Gahamanyi zezwolił tam na kult, a dopiero później kontynuował badania prawdziwości objawień. Jestem przekonany, że jakiekolwiek zakazy kultu czy przyjazdów do Medjugorja nie znajdą uzasadnienia.

Dlatego podczas niedzielnej Mszy w Medjugorju, jaką odprawiłem dla wiernych, powiedziałem, że ten kult trzeba rozwijać. Nie ma przecież żadnych przeszkód doktrynalnych ani kanonicznych, by czcić Matkę Bożą w dowolnym miejscu na świecie.

KAI: A czy możliwe jest uznanie prawdziwości tych objawień przez Stolicę Apostolską, jeśli biskup miejsca uważa je za nieprawdziwe?

– Jest to możliwe. Słyszałem, że watykańska komisja, która pracowała pod przewodnictwem kard. Camilo Ruiniego orzekła, że pierwszych siedem objawień jest prawdziwych, choć nie zostało to dotąd oficjalnie opublikowane. Na temat późniejszych się nie wypowiadała, gdyż wychodziła z założenia, że trzeba zobaczyć jakie będą ich skutki.

KAI: Padały zarzuty, że objawienia w Medjugorje są zbyt liczne, że Matka Boża jest zbyt gadatliwa?

– Można przywołać św. Faustynę, która codziennie rozmawiała z Panem Jezusem przez wiele lat. Nie powinna to być istotna przeszkoda. Oczywiście, trzeba być wrażliwym na każdy aspekt, także na możliwość zaburzeń psychicznych oraz uważać na postawę „nawiedzenia”. Jednak widzący zostali gruntownie przebadani przez gremia wybitnych specjalistów, psychiatrów i psychologów. Nie stwierdzono patologii. Była to zdrowa młodzież ze zdrowych rodzin.

Do dziś wszyscy oni żyją w małżeństwach i żadne się nie rozpadło. Żaden z widzących nie przeszedł kryzysu wiary. Jakov Czolo, najmłodszy z nich, który miał wtedy dziesięć lat, i bardzo tam rozwija duchowość Medjugorja. Prowadzi akcję ”Ręce Maryi”, rodzaj Caritas parafialnej, bo ponoć Matka Boża mu powiedziała, że winniśmy być „Jej rękoma” w stosunku do biednych i potrzebujących.

KAI: A może powodem postawy biskupa są zaszłości historyczne, gdyż całe Bałkany były kiedyś franciszkańskie, co generowało konflikty z hierarchią?

– Była trudna faza, kiedy franciszkanie musieli oddawać diecezjom swoje prowadzona przez stulecia parafie. A ludzie się z tym nie zgadzali, gdyż franciszkanie byli tam od wieków i przeżyli najtrudniejsze czasy tureckie. W Bośni jest pięć parafii, o które diecezje toczą spór z franciszkanami. Ale dziś przeważa postawa dialogu i toczą się rozmowy między biskupami a franciszkanami.

KAI: Jakie wnioski wyciąga Ksiądz Arcybiskup w swym raporcie dla Stolicy Apostolskiej, czy uchyli rąbka tajemnicy?

– Mogę powiedzieć tylko, że wnioski są pozytywne. Zresztą Ojciec Święty już w samolocie, wracając z Fatimy, wypowiedział się na temat Medjugorja, a teraz wysłał tam kard. Simoniego z Albanii i poprosił, aby głosił tam dobre słowo.

Sądzę, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Zresztą moja misja nie miała na celu zamknięcia Medjugorja, ale ocenę, czy prowadzone tam duszpasterstwo jest właściwe, zgodne z doktryną i nauczaniem Kościoła, skuteczne i dobrze zorganizowane. We wnioskach stwierdzam, że tak jest. Od strony duszpasterskiej moja ocena jest bardzo pozytywna. Zatem prowadzone obecnie działania duszpasterskie, porządek liturgiczny oraz konferencje, powinny być kontynuowane.

KAI: A czy Ksiądz Arcybiskup proponuje jakieś udoskonalenia, reformy?

– Dużo jest do zrobienia w sferze infrastruktury, w sferze prawnej i administracyjnej. Musi powstać np. wspólny plan przestrzenny, gdyż wszystko co tam stoi, zostało zbudowane nieco chaotycznie. Dla bezpieczeństwa cały teren powinien być ogrodzony, gdyż jest co prawda brama, ale od tyłu ogrodzenia nie ma, choć jest straż mundurowa, która eliminuje tych, którzy przyjeżdżają w innych celach niż pobożne.

KAI: A czy po raporcie Księdza Arcybiskupa możliwa jest zmiana stanowiska, odnośnie do organizacji pielgrzymek przez Kościół, co obecnie jest zakazane?

– Można pielgrzymować. Natomiast nie można było organizować oficjalnych pielgrzymek z udziałem biskupów, itd. Ale nie jest to już aktualne. Przecież było tam czterech kardynałów, wielu biskupów i tysiące kapłanów, którzy towarzyszą wiernym. Sytuacja na dziś jest taka, że pielgrzymek nie powinny organizować oficjalne struktury Kościoła, diecezje bądź parafie. Mogą jednak przyjeżdżać grupy wiernych wraz z księdzem.

Zresztą tego ruchu nic nie powstrzyma i nie należy go powstrzymywać, bo wyrastają zeń dobre owoce. Jest to jedno z najbardziej żywych miejsc modlitwy i nawróceń w Europie – o zdrowej duchowości.

KAI: Czy raport Księdza Arcybiskupa może przyczynić się do uznania objawień?

– Bezpośrednio nie, gdyż dotyczy czegoś innego. Wszystko wskazuje na to, że objawienia będą uznane, być może jeszcze w tym roku. Nie zapominajmy, że Kongregacja Nauki Wiary przekazała całą dokumentację dotyczącą objawień do Sekretariatu Stanu, który teraz nad tym pracuje.

Konkretnie rzecz biorąc, sądzę, że możliwe jest uznanie autentyczności pierwszych objawień, tak jak to zaproponowała komisja kard. Ruiniego. Zresztą trudno o inny wyrok, gdyż trudno wierzyć, aby sześcioro widzących kłamało przez 36 lat. To, co mówią, jest spójne. Nie ma wśród nich ludzi nawiedzonych czy zaburzonych psychicznie. Potężnym argumentem za autentycznością objawień jest wierność doktrynie Kościoła.

Jeżeli objawienia, a przynajmniej siedem pierwszych, zostanie uznanych, będzie to ogromny bodziec rozwojowy dla Medjugorja.

KAI: Ksiądz Arcybiskup swoim diecezjanom rekomendowałby wyjazd do Medjugorja?

– Jak najbardziej. Mówiłbym, że jest to pielgrzymka duchowej przemiany, nawrócenia i umocnienia wiary – gdyż wszystkie te elementy tam się realizują.

KAI: Dziękujemy za rozmowę.

http://niedziela.pl/artykul/30635/Medjugorje—tajemnica-ktorej-dna-nie

Posted in Matka Boża, Religia, Wywiady | Leave a Comment »

W sercu Amsterdamu zieją wrota Apokalipsy

Posted by tadeo w dniu 2 czerwca 2017

WojcIech Sumliński dla Frondy: W sercu Amsterdamu zieją wrota Apokalipsy

Luiza Dołęgowska, Fronda.pl: Wspominał Pan o swoich zagranicznych podróżach i ciekawej, choć przerażającej historii, jaka przydarzyła w Panu w jednym z miast europejskich – co to za historia?

Wojciech Sumliński, pisarz, dziennikarz śledczy: W związku z książkami, które piszę, mam zaproszenia ze wszystkich tych miejsc, w których są Polacy. A Polacy, jak wiadomo, są dzisiaj wszędzie, więc nie ma chyba takiego kraju w Europie, w którym nie byłbym po kilka razy. Nie ukrywam, że są to bardzo miłe dla mnie spotkania i – powiedziałbym – spotkania twórcze, przynoszące móstwo informacji. Kreują nowe pomysły i dostarczają dużo wiedzy – bo nasi Rodacy często mieszkają w tych odwiedzanych przeze mnie krajach po kilkanaście lat. Ale – co ciekawe – w przeważającej większosci wypadków mówią, że gdyby nawet mieszkali na obczyźnie jeszcze nie wiadomo ile lat, to nigdy, przenigdy, milion razy nigdy nie przestaną być Polakami. I wielu z nich deklaruje, że chce wracać do Polski.

A jednak – chcą wracać do kraju?

Takie padają deklaracje od zdecydowanej większości moich rozmówców. Dlaczego? Opowiem to na przykładzie, jednym z wielu, który niczym w soczewce ilustruje głębie problemu. Jedna z tych moich ścieżek dziennikarskich na spotkania autorskie zaprowadziła mnie do Amsterdamu, gdzie bardzo mili gospodarze powiedzieli mi: ,,jeśli chcesz zobaczyć prawdziwy Amsterdam, to przejdziemy się po centrum. Bez słowa komentarza, bo komentarz jest zbyteczny”. No więc zaprowadzili mnie do tego centrum. Na początek do pięknej katedry – niestety nie pomnę w tej chwili, pod jakim wezwaniem – ale zapamiętałem wielki, wspaniały kilkusetletni kościół w samym sercu Amsterdamu – już odsakralniony.

Przy wejściu pierwsze zdumienie, bo u progu, przy drzwiach, widniało kilkadziesiąt skrzynek pocztowych. Pytam: „cóż to za dziwo?” – ,,To jeszcze nic, wejdź do środka” – pada odpowiedź. Wchodzimy więc do wnętrza, a tam po lewej stronie wielka restauracja, na przeciwko galeria, jakieś obrazy, kręcący się ludzie, oglądający sobie tę wystawę. Z kolei po prawej stronie, tam, gdzie kiedyś był ołtarz, teraz jest ściana, a w tej ścianie drzwi. Okazało się, że prowadzące do mieszkań powstałych w tym kościele w miejscu ołtarza. Czyli w katedrze znajdowała się restauracja, galeria i kilkadziesiąt mieszkań – wszystko, tylko nie miejsce dla Pana Boga. W Polsce, dzięki Bogu, takich obrazków nie ma i oby nigdy nie było.

Wychodzimy z tej katedry – ja w niemałym szoku – i pada propozycja, by przejść się kawałek. Nie uszliśmy stu kroków, gdy doszedł mnie dziwny zapach, niewiadomego pochodzenia. Po chwili jednak już wszystko zrozumiałem: okazało się, że w pobliżu katedry, w odlegości niespełna stu metrów, umiejscowiono trzy coffee-shopy, gdzie przebywały setki młodych ludzi, większość odurzonych, z niemym obłędem w oczach. Idziemy kawałek dalej, a tu w oknach wystawowych nagusieńskie kobiety, jak je Pan Bóg stworzył, ze wszystkich zakątków świata.

Żywe kobiety na wystawach?

Żywe kobiety, stojące w oknach wystawowych z przymocowanymi cenami w różnych częściach ciała, przeważnie w miejscach, o którym nie będę mówił. Całość dała taki obrazek: na przestrzeni stu metrów kwadratowych katedra zamieniona we wszystko, tylko nie w świątynię, trzy legalne coffee-schopy z setkami młodych narkomanów, a tuż obok formalnie działające domy publiczne z dziesiątkami kobiet, stojących jak towar w oknach wystawowych. Tak zapamiętam serce Amsterdamu. Kiedy wracałem z przemiłymi Polakami i Polkami do mieszkania, w którym przebywałem, myślałem o tym, że być może tak wygląda Apokalipsa. Kto wie – może tak właśnie wygląda zmierzch ludzkości? Dla każdego, kto widzi taki obrazek po raz pierwszy – i przyjeżdża z Polski – to musi wywoływać szok.

Zwłaszcza dla osoby wierzącej i oddanej naszym polskim tradycjom…

Na pewno. Dla mnie to był niemały wstrząs – ale przecież nie jedyny wstrząs. Gdy jeździliśmy z księdzem Stanisławem Małkowskim, przyjacielem księdza Jerzego Popiełuszki na wiele wspólnych spotkań autorskich, podobne obrazki jak te w Amsterdamie – choć może nie aż tak drastyczne – bywały normą. Widzieliśmy wiele kościołów, które zamieniano na restauracje – np. w Paryżu – czy muzea. Po iluś tam dziesiątkach tego typu wizyt trudno nie mieć przekonania, że my Polacy, mimo wszystko – mimo Tusków, Komorowskich i całej tej łobuzerii – jesteśmy wielkimi szczęściarzami.

A gdybym nie wiedział o tym wcześniej i jeszcze w to wątpił, to musiałbym przestać watpić po ostatniej wyprawie do Wielkiej Brytanii kilka miesięcy temu. Rozmawialiśmy w bardzo miłym gronie Polaków, z udziałem przemiłego małżeństwo farmaceutów, którzy od kilkunastu lat mieszkają pod Birmingham i którzy podjęli już decyzję o powrocie do Polski. Uznali, że cóż z tego że w UK wiedzie im się dobrze – pracują w zawodzie, prowadzą swoją prywatną aptekę – cóż z tego, że niczego nie brakuje im materialnie, skoro panująca na Wyspach pustynia duchowa jest dla człowieka wierzącego w Boga naprawdę trudna do zniesienia.

Moi rozmówcy opowiadali mi, jak wygląda Wielka Brytania z perspektywy ludzi, którzy prowadzą tam aptekę. Otóż setki młodych ludzi każdego miesiaca zgłaszają się po środki psychotropowe, antydepresanty, bo nie majac oparcia w rodzinie i Bogu szukaja oparcia właśnie w środkach odurzających. Trzecia „matka” czy czwarty „ojciec” (w Wielkiej Brytanii to norma) nie czują żadnej więzi z dziećmi, które pozostawiane są same sobie, kończą edukację – zresztą na żenująco niskim poziomie, tak niskim, że najsłabsi uczniowie z Polski, o ile jako tako poznają język angielski, w Wielkiej Brytanii są orłami nad orły – w wieku 16 lat – i do pracy.

W weekend dwa dni w pubie, czasem jakiś mecz, jako przerywnik – i tak tydzień za tygodniem. Z perspektywu farmaceutów wygladało to tak, że tam młodzi setkami – a wszystko to z perspektywy tyko jednej apteki – ratują się przed pustką, samotnością i poczuciem bezsensu środkami psychotropowymi. Gdy więc wracaliśmy z tych podróży z księdzem Małkowskim, rozmawialiśmy zawsze o tym, jak bardzo powinniśmy dziękować Bogu za to, że żyjemy w najlepszym kraju, w jakim tylko moglibyśmy żyć. Wracając z tych podróży, gdzie przecież zawsze Polacy podejmowali mnie – nas – niezwykle goscinnie i serdecznie, z otwartym sercem i duszą, to jednak miałem przekonanie, że wracam do kraju, który jest ostoją wiary i po prostu normalności.

Kiedy rozmawiam z Rodakami, którzy wyemigrowali za chlebem – bo to prawie zawsze jest emigracja ekonomiczna – mówią to samo. I z tych setek rozmów układa się jakiś obraz. Tu dygresja : w samej Wielkiej Brytanii byłem już sześć, siedem razy, podobnie w innych krajach europejskich, czy za Ocenanem, w Kanadzie lub Stanach Zjednoczonych, odbyłem łącznie może nawet więcej, niż setki rozmów – jest to więc naprawdę spora wiedza. I zapewniam, że w większości tych rozmów pobrzmiewała olbrzymia tęsknota za Ojczyzną i absolutne przekonanie, że naprawdę Polska to wspaniały kraj. Mimo, jak powiedziałem, Komorowskich, Tusków at consortes nie daliśmy odebrać sobie ani wiary, ani zdrowego rozsadku i z Bożą pomocą – nie damy sobie odebrać.

Czy Polska po tych podróżach i refleksjach nie wydaje się Panu czasem jak wyspa, którą otacza wiele niebezpieczeństw, ale ona jednak cały czas się temu nie poddaje?

Dokladnie tak. Na skraju tej wszechobecnej para-apokalipsy ostaliśmy się niczym jakaś wyspa. Zapamiętałem na przykład takie spotkanie w Leicester, gdzie gra – czy do niedawna grał – były piłkarz reprezentacji Polski, Marcin Wasilewski. Wchodzimy w niedzielę do kościoła, wielkiej światyni, a tam nie ma gdzie szpilki wetknąć. Dobrze ponad tysiąc Polaków. I tak na każdej Mszy Świętej. A po Mszy herbata, ciastko i długie rozmowy, do południa, a niekiedy dłużej. Poczucie wspólnoty – ogromne. I puenta – rozmawiamy w gronie wielu Polaków i padają takie słowa: „wie pan, w Polsce zdarzało się, że z Panem Bogiem nie zawsze było po drodze, ale tu, na emigracji, zrozumiałem, jak wiele znaczy dla mnie Bóg, Kościól i Polska”. I to nie były słowa jednej osoby.

Podobnych sformułowań słyszałem w Wielkiej Brytanii setki. Trzeba było wyjechać do Anglii, by zrozumieć, jak wielką wartością jest Bóg, Kościół, Ojczyzna. Na koniec moi rozmówcy dodają: ” w Anglii, nie opuszczamy ani jednej niedzielnej mszy. To najważniejszy dzień tygodnia, bo to ten moment, kiedy można spotkać się z Panem Bogiem, ale także z rodakami i mieć tu, przy kościele, namiastkę Polski.”

To bardzo ważne słowa dla tych, którzy wyjechali z Polski, bo budują jedność i poczucie więzi – na obczyźnie i w kraju, gdy słyszymy, jak Polacy tęsknią.

To są takie zapamiętane przeze mnie obrazki z tych różnych wypraw, które odbywam od lat. Gdybym je zliczył, pewnie zebrałoby się ich ponad sto – w samej Kandzie pięc razy, w Stanach – trzy, w Wielkiej Brytanii siedem, w większości innych krajow po trzy, cztery razy – jak mówiłem, sporo tych „obrazków” się nazbierało. Kto wie, może warto kiedyś to wszystko spisać w jedną książkę, bo są to i wspomnienia, i refleksje, i głębokie przemyślenia – niekiedy także tragedie – a wszystko to naprawdę opowiadane na wielkim poziomie szczerości i wzruszenia. Czasami trzeba spojrzenia z daleka, by zobaczyć, jak wielką wartością jest Polska.

To niesamowicie ważne, bo ludzie w Polsce często nie doceniają swojej rzeczywistości…

To prawda. Piotr Szlachtowicz, świetny dziennikarz polonijny z Wielkiej Brytanii opowiadał mi – bo do niego zglasza się wiele takich osób – o setkach Polaków tam mieszkającymi, którym w UK odbierano dzieci, często pod kuriozalnym pretekstem. Jak to tłumaczy Piotr i jak to tłumaczą inni? Ponoć chodzi o to, że w tym kraju, w którym zapomniano o Bogu, wartościach i po prostu o normalności, wielu autochtonów przez wiele lat nie chce mieć dzieci – bo mogą przeszkadzać w hedonistycznym trybie życia, po prostu. I niekiedy dopiero, gdy przychodzi już wiek więcej niż dojrzały, dochodzą do wniosku, że może jednak warto by jakieś tam dziecko mieć. Szkopuł w tym, że na to często jest już za późno. A Polacy jak to Polacy – na tle Anglików dbają o dzieci i o rodziny, i starają się o wychowanie w wartościach.

Według tego, co słyszałem w UK z wielu źródeł, niektóre przypadki odbierania polskich dzieci i umieszczania pod byle pretekstem w rodzinach angielskich są tak kuriozlane, że z punktu widzenia logiki wygladają wręcz, jak „działanie na zamówiewnie”. Piotr Szlachtowicz opowiadał mi polskich rodzinach, które po prostu uciekały z Anglii z dziećmi, zostawiając wszystko – z opcją, by nigdy już tam nie wrócić, ale ocalić dzieci. To bardzo szeroki i delikatny, a w polskich mediach kompletnie przemilczany temat.

Czyli urzędy w Wielkiej Brytanii też odbierane są Polakom dzieci, nie dzieje się tak tylko w Niemczech?

Tak, w Wielkiej Brytanii dzieje się tak na potęgę, to jest naprawdę poważny problem. Dużo większy, niż się wielu Rodakom mieszkającym w Polsce wydaje. Nie znam statystyk – te ma Piotr Szlachtowicz – ale wiem, że sprawa jest poważna i bynajmniej nie marginalna. Piotr ma udokumentowane historie wielu polskich rodzin, którym odebrano dzieci pod byle pretekstem i potem bardzo trudno te dzieci odzyskać. Są błyskawicznie umieszczane w brytyjskich rodzinach, gdzie tych dzieci brak i gdzie nowi „rodzice” dostają je jakby ,,na gotowe”. Trudno przejść tę drogę w drugą stronę. Skala tragedii jest naprawdę olbrzymia. To temat na długą zimową noc – podobnie zresztą, jak wiele innych historii, które słyszałem od naszych Rodaków na obczyźnie…

Dlatego zapewne wrócimy do tego tematu jeszcze niejeden raz. A na teraz – bardzo dziękuję za rozmowę.

http://www.fronda.pl/a/wojciech-sumlinski-dla-frondy-w-sercu-amsterdamu-okrylem-wrota-apokalipsy,94071.html

Posted in Wywiady | 1 Comment »

„Sybiracy to byli ludzie z kręgosłupem”

Posted by tadeo w dniu 6 marca 2017

  • – Sybirakom nigdy we właściwy sposób nie oddano hołdu za cierpienia, które przeżyli. W nich jest ogromna gorycz – powiedziała portalowi Interia Dagmara Dworak, córka Sybiraka i autorka książki „Kromka chleba”, zawierającej wstrząsające wspomnienia jej rodziny z zesłania w głąb Związku Sowieckiego. To część naszej historii, być może nie tak atrakcyjna jak Żołnierze Wyklęci, ale bez wątpienia o wiele bardziej dramatyczna i dopominająca się o godne uszanowanie. Być może w roku 2020, kiedy to przypada 80. rocznica pierwszych deportacji Polaków na Sybir, które zaczęły się w 10 lutego 1940 roku?
Rodzina Żukowskich w Hajnówce przed wybuchem II wojny światowej. Ojciec autorki książki Bogusław na rękach matki /archiwum prywatne
Rodzina Żukowskich w Hajnówce przed wybuchem II wojny światowej. Ojciec autorki książki Bogusław na rękach matki
/archiwum prywatne

Artur Wróblewski, Interia: W książce znalazły się wspomnienia starszych osób z czasów dzieciństwa. Wiek powoduje, że często zapominamy to, co wydarzyło się kiedyś. Natomiast dzieci w specyficzny sposób patrzą na świat. Tymczasem książką jest nie tylko usiana szczegółami, ale też bardzo realistyczna. Czym to jest spowodowane?

Dagmara Dworak: Wielu Sybiraków, którzy piszą swoje wspomnienia, było wtedy dziećmi. Ludzi, którzy jako dorośli przeżyli zsyłkę, są znikome ilości. Dodatkowo, upływ czasu robi swoje. Brakowało mi jednak spojrzenia dziecka na to, co się wtedy wydarzyło. Kiedy mój tata i moja ciocia zaczęli wspominać zsyłkę, mnie to tak bardzo uderzyło, że pomimo ich zaawansowanego wieku – ciocia miała ponad 80 lat, tata prawie 80 lat – w nich drzemało dziecko. Spojrzenie dziecka na tamten świat w nich przetrwało. Czym spowodowana jest tak doskonała pamięć tamtych wydarzeń? Nie wiem. Przyznam, że ja ich sprawdzałam na wielu etapach i nie dowierzałam, że oni pamiętają tak wiele szczegółów. To wszystko aż do żywego wyryło się w ich pamięci, o niczym nie zapomnieli. Oczywiście, obraz ich świata był trochę skrzywiony, bo jednak dzieci inaczej postrzegają rzeczywistość. Dzieci nie znające „normalności”, to co zastają traktują jako normalność. To, co wiedziały na Syberii, to że przede wszystkim muszą przeżyć. Włączył im się instynkt przetrwania.

– Wspomnienie na pewno idealnie nie oddają tego, co się wydarzyło. Ale to, co w nich utrwaliło wspomnienia, w nich i we wszystkich sybirakach, to że przez lata PRL nie mogli o tym mówić. U mnie w rodzinie ta historia zawsze żyła, chociaż sama wiedziałam, że głośno o tym mówić nie powinnam. Pamiętam, jak zapytana przeze mnie o zsyłki na Syberię  nauczycielka historii oburzyła się. Przekonywała mnie, że Sowieci 17 września 1939 roku napadając na Polskę zrobili coś dobrego, weszli w nasze granice, bo chcieli nas chronić. A jak ktoś wyjechał na Sybir, to widać sobie na to zasłużył i poza tym powinien Sowietom dziękować, bo przetrwał II wojnę światową na tyłach.

Sowieci na tych „bezpiecznych” tyłach intensywnie indoktrynowali zesłańców, zwłaszcza dzieci. Czy po latach to się jakoś uwidaczniało?

– Czy pozostały w osobach z mojej rodziny ślady sowieckiej indoktrynacji? Myślę, że nie. W cioci na pewno nigdy. W moim ojcu, jeśli zostały jakieś ślady, to nie nazwałabym ich indoktrynacją. Zawsze powtarzał, że na Syberii nauczył się głębokiego szacunku do drugiego człowieka i ciężkiej pracy. Ojciec do dziś bardzo szanuje innych ludzi. Nadmiernie, czasem wręcz obsesyjnie. Pamiętam, że kiedy przez nasz kraj przetaczała się fala zmian politycznych, zadałam mu pytanie, dlaczego nie złorzeczy na Rosjan, którzy naszej rodzinie zadali takie krzywdy? Przecież tyle złego od nich doświadczył, na Syberii zmarła jego matka. On odpowiedział, że trzeba umieć odróżnić człowieka od systemu. A sowiecki system to było coś najgorszego. Jednak to tylko od człowieka zależy, czy zachowa się jak człowiek. Bez względu na mundur, zajmowane stanowisko… To, czy zasłużymy na miano człowieka, zależy wyłącznie od nas. Rodzina nie została zindoktrynowana, ale wyniosła z zesłania sporo nauki. Na pewno po wojnie byli ostrożniejsi. W Polsce ustrój komunistyczny dopiero się kształtował, ale oni już doskonale wiedzieli, czym to pachnie i jakie tego są konsekwencje. To, że pojechali na ziemie odzyskane i zamieszkali w niewielkim miasteczku, to był dowód na to, chcieli odsunąć się od polityki i żyć spokojnie na uboczu. Myślę, że to były wybory spowodowane ich wcześniejszymi doświadczeniami.

Książka porażająco ukazuje bezwzględność, bezduszność, barbarzyństwo, brutalność, fałsz, ale momentami i absurd sowieckiego systemu terroru. Które element tej potwornej machiny łamiącej ludzi najbardziej Panią dotknął?

– Mnie się wydaje, że brak poszanowania życia i godności ludzkiej. Brak poszanowania człowieka jako jednostki. U nas to się zmieniło ponad dwadzieścia pięć lat temu, ale wciąż widzimy, że nie zawsze jednostka jest w Polsce najważniejsza. Czasami ważniejszy jest interes polityczny czy interes lobby.

Pani dziadek miał zakorzenione mocne tradycje legionowe, zresztą w II Rzeczpospolitej funkcjonariusze służb mundurowych to w przeważającej większości byli patrioci z krwi i kości. W jaki sposób pielęgnował polskość i tradycje legionowe na Syberii?

–  Legioniści to był specyficzny rodzaj człowieka i patrioty. Dzisiaj się o tym rzadko mówi, ale prawda jest taka, że w 1914 roku i później Legiony często spotykały się z brakiem entuzjazmu czy nawet niechęcią. Dziadek mówił ojcu i ciociom, że na powitanie Legionistów w miasteczkach i wsiach często trzaskały okiennice. Legioniści przeszli bardzo ciężki szlak, który dał im system mocnych wartości i kręgosłup, który pozwalał im wbrew wszystkiemu iść do przodu. Jednak ten kręgosłup był rzeczą dobra i niedobrą. Bo przecież właśnie z tego powodu dziadek pozostawił czwórkę dzieci i poddał się represjom, chociaż doskonale wiedział, jak okrutne to będą represje. Dziś jestem z niego dumna, ale pewnie wtedy pozostawione przez niego dzieci nie do końca czuły dumę. W filmie „Kromka chleba” jest zresztą taka scena, gdy ojciec wspomina dziadka i jeden jedyny raz broni się przed łzami. Widać, że rozłąkę bardzo ciężko przeżył. Chociaż z drugiej strony muszę przyznać, że Polacy przebywający na zesłaniu na Syberii w przeważającej większości byli to ludzie z kręgosłupem. Oczywiście, w każdym stadzie znajdą się tak zwane czarne owce. Znamienne jest to, co zdarzyło się podczas moich dwóch wypraw na Syberię. To mnie bardzo uderzyło, ale tam na Syberii Polaków uznaje się za kogoś lepszego. Zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie. Tą opinię zawdzięczamy wyłącznie zesłańcom i katorżnikom.

Nawet w dalekiej tajdze docierały do zesłańców informacje na temat wydarzeń w Europie. Paradoksem było to, że po agresji III Rzeszy na Związek Sowiecki Polacy zaczęli z sympatią mówić o Niemcach, widząc w nich ewentualnych wyzwolicieli. W książce chyba nie pada nic na temat ewentualnej pomocy Francji czy Wielkiej Brytanii. To sporo mówi z jednej strony o bezwzględności sowieckiego terroru, nad który przekładano niemiecki, a z drugiej o naszych sojusznikach. W książce są też słowa Pani babci o Niemcach, których określa mianem „kulturalnego narodu”. To dla wielu może wydać się niezrozumiałe…

– Niemcy przed II wojną światową uchodzili w Europie za naród bardzo rozwinięty i kulturalny. Czy ktoś, czytając na przykład dzieła Goethego, mógł się spodziewać, że współrodacy wielkiego poety dokonają takich okropności na ziemiach polskich? Dodatkowo, babcia kształciła się w Niemczech i świetnie znała język niemiecki. Z tego powodu z pewną estymą traktowała Niemców. Znała jednak ich z czasów przed II wojną światową, z wysokiej kultury i wysokiego poziomu życia. Właśnie tym trzeba tłumaczyć te słowa. Jednocześnie, w mojej rodzinie nie było dużej goryczy w stosunku do Rosjan przez świadomość tego, co Niemcy robili na terenie Polski. Mieli świadomość, że nie mieszkali na terenie Generalnej Guberni, gdzie królował ludobójczy terror. Można dywagować, czy moja rodzina przeżyłaby II wojnę światową, gdyby ich nie wywieziono na Sybir. Nie znamy odpowiedzi na to pytanie. Znając charakter dziadka i to, że był leśnikiem, potrafił posługiwać się bronią, można z dużą pewnością wywnioskować, że wstąpiłby do Armii Krajowej. To mogłoby się tragicznie skończyć.

Napaść Niemiec na Związek Sowiecki spowodowała zmianę nastawienia do Polaków. Jak Pani rodzina to odczuła?

– Ciocia zawsze mówiła, że kiedy Rosja i Niemcy się bratają, to zwiastuje kłopoty dla Polski. Wystarczy zresztą popatrzeć na naszą historię… Kuriozalnie niemiecka agresja na Sowiety poprawiła ich los. Stalin miał świadomość, że w 1941 roku był zbyt słaby, by sprostać Niemcom. Potrzebował mięsa armatniego, a do tego niezbędne było polskie wojsko. Ostatecznie doprowadził jednak do tego, że żołnierze generała Andersa wyszli ze Związku Sowieckiego, w dużej mierze dzięki Churchillowi.

Osobną historią jest stosunek Sowietów do polskich sierot w domach dziecka. Pani dziadek miał za zadanie ich dosłowne ratowanie. Tymczasem Sowieci utrudniali mu pracę, nie informowali o polskich dzieciach w ich placówkach. Dlaczego tak się działo?

– Dzieci dla Sowietów to był najlepszy materiał na indoktrynację. Propaganda lepiła głodne dzieci jak plastelinę. Za kromkę chleba od permanentnie głodnego dziecka można było wymusić wszystko. Wtedy jego pochodzenie, język i korzenie są bez znaczenia zwłaszcza, że dzieci często nie rozumieją takich spraw. Sowieci dbali o rozbijanie więzi rodzinnych, by móc hodować sowieckich obywateli, posłusznych systemowi, mało myślących…

– Dziadek pełnił funkcję męża zaufania w wojsku Andersa. A to była funkcja, którą do dzisiaj wszyscy żyjący jeszcze Sybiracy otaczają wielką estymą. Widzę to w czasie rozmów z Sybirakami, widzę ich reakcje na moje słowa, że dziadek był mężem zaufania. Z tego co mi wiadomo, ta funkcja mogła być pełniona wyłącznie przez Legionistów. To musiał być sprawdzony, naprawdę godny zaufania człowiek. To było ogromne wyróżnienie, ale jak się okazało, przekleństwo, gwóźdź do trumny marzeń na jak najszybsze opuszczenie Związku Sowieckiego. Z racji tego, że dziadek nie pełnił normalnej funkcji wojskowej i miał na wychowaniu cztery półsieroty, został wykluczony z pierwszych ewakuacji armii.

Polski sierociniec w Soroczynsku w obwodzie orenburskim przy granicy z Kazachstanem /archiwum prywatne
Polski sierociniec w Soroczynsku w obwodzie orenburskim przy granicy z Kazachstanem
/archiwum prywatne

To, jak skomplikowana jest historia Polski, pokazuje jedno z wydarzeń opisanych w „Kromce chleba”. Ostatecznie Pani rodzina została wyrwana z rąk sowieckich komunistów przez polskich komunistów. Pani ojciec pozytywnie wypowiada się w książce o komunistycznym Związku Patriotów Polskich. Ci ludzie dla wielu to zdrajcy, sowieccy agenci, a dla Sybiraków ktoś, kto uratował im życie. Jaki Pani rodzina miała do nich stosunek, do polskich komunistów, którzy przecież byli w jednym obozie z sowieckimi oprawcami?

– Zarzuty podnoszone dziś przez pewnych ludzi, którzy najpierw mówią, a później myślą, są zupełnie absurdalne i wiem, że bolą wszystkich Sybiraków. Co ludzie – jak dziadek – mieli zrobić w Związku Sowieckim? Obrazić się na chcących mu pomoc członków Związku Patriotów Polskich, bo są komunistami i pozostać na zawsze na zesłaniu? Dziadek doskonale rozumiał powagę sytuacji i w jakimś tam zakresie był zmuszony do współpracy z komunistami. Wiedział, co robi. Dodatkowo, dziadek nie podlegał repatriacji. Dowiedziałam się tego później od jednego z historyków specjalizujących się w tym temacie. Mianowicie, repatriacji nie podlegała osoba, która nie miała do końca odbytego wyroku w łagrze. A dziadek został skazany na dwa lata łagru za brak aktualnych sowieckich dokumentów. Odmówił przyjęcia sowieckiego paszportu, co skutkowałoby otrzymaniem sowieckiego obywatelstwa i uchroniłoby go przed skazaniem. Ostatecznie trafił do łagru, ale nie odsiedział wyroku do końca, ponieważ został wypuszczony po interwencji polskiej Komisji Rekrutacyjnej, która werbowała żołnierzy do ludowego Wojska Polskiego. To też była przebiegłość ówczesnych komunistów. Taki kształt przepisów powodował, że do Polski nie mogli wrócić najbardziej niepokorni wobec komunistów i najwięksi patrioci. Po co w ludowej Polsce człowiek, który potrafił położyć na szali życie swoje i czwórki swoich dzieci, ale nie wyparł się polskości?

W książce nie ma zbyt wiele na temat powojennej Polski. Czy tak Pani rodzina wyobrażała sobie ojczyznę po powrocie z Syberii? Z utraconych Kresów wylądowali na ziemiach zachodnich.

– Po tych doświadczeniach, które były ich udziałem, byli w stanie odnaleźć się absolutnie wszędzie. Co ciekawe, dziadek po wojnie był przewodniczącym Związku Pszczelarzy, miał sto uli. Pod tą przykrywką odbywały się spotkania Legionistów. W ramach szkoleń pszczelarskich miały miejsce zjazdy weteranów (śmiech). Trwało to dobre kilka lat. Później dziadek zachorował i sprzedał ule.

– Interesujący i może być nawet zaskakujący wydać się może fakt, że ojciec po wojnie został sędzią. Jak do tego doszło? Po zakończeniu studiów jeden z jego profesorów poprosił go o rozmowę i powiedział ojcu, że z jego przeszłością przed komunistami będzie się mógł ukryć jedynie w sądzie. „W innym wypadku oni ci żyć nie dadzą” – mówił do ojca. Dlaczego w sądzie? To efekt komunistycznego rozporządzenia, które zabraniało inwigilowanie sędziów. Mój ojciec poszedł za rada profesora, ale w czasie aplikacji zaznaczył, że nie chce być skierowany do sądu karnego, ale wyłącznie do cywilnego.

– Różnie potoczyły się losy mojej rodziny. Ciocia Róża na przykład została nauczycielką rosyjskiego, co wszyscy mieli jej trochę za złe, zarzucali wygodnictwo i podłączenie się pod system. Nie wszyscy to zaakceptowali. Z moim ojcem było dość przewrotnie.

Przejdźmy do czasów współczesnych. Napisała Pani w książce, że w „córce sybiraka trauma tkwi”, jest „dokuczliwa” i „daje o sobie znać na różne sposoby”. To znaczy jak?

– Myślę, że u wszystkich dzieci sybiraków taka trauma jest. Nie wiem, czy to jest przekazywane w pamięci komórkowej czy też to kwestia sposoby wychowania… Trudno mi to powiedzieć, ale w nas jest coś takiego. Jak to się objawia? Mam w sobie lęk niepewności jutra, choć nie mogę narzekać na swoje życie, zawsze było mi dobrze. Inna sprawa to na przykład sposób podejścia do jedzenia. Nigdy nie wyrzuciłam kromki chleba. Nigdy. Chleb, którego nie zjemy w domu, przekazuję koleżance hodującej konia. W domu, kiedy chleb spadł na podłogę, zawsze się go podnosiło, całowała i odkładało na stół. Myślę, że to też jest jakiś rodzaj traumy. Poznanie historii mojej rodziny i napisanie tej książki dało mi pewne ukojenie. Uspokoiłam się. I zrozumiałam też zachowania ojca, które wcześniej nie zawsze doceniałam.

Czy uważa Pani, że pamięć o osobach zesłanych w głąb Związku Sowieckiego, osobach represjonowanych przez Sowiety, jest w Polsce pielęgnowana w wystarczający sposób?

– Absolutnie nie. Uważam, że Sybirakom nigdy we właściwy sposób nie oddano hołdu za cierpienia, jakie przeżyli. W nich jest ogromna gorycz. Wymuszone milczenie przez 50 lat na temat traumy przyniosło złe skutki. Widać to zresztą we wspomnieniach ludzi, którzy przeżyli zesłanie. One są takie gorzkie i ciężkie, dla wielu osób, które nie są w stanie zrozumieć ich historii, są nie do przeczytania. Czytałam wiele książkowych wspomnień Sybiraków i gdyby to nie był temat, który osobiście mnie dotyczy i pochłania, to pewnie nie doczytałabym ich do końca. Dlatego pisząc książkę chciałam, żeby ona była inna od wszystkich. Chciałam, żeby sprowokowała ludzi, którzy mają słabe pojęcie o tym temacie, do refleksji na temat losu Sybiraków. Ale też chciałam przybliżyć to, co się wydarzyło, stąd w książce znalazły się wstawki historyczne. Uważałam, że to jest stosowne, bo dziś ludzie nawet świetnie wykształcenie mogą nie wiedzieć, co to na przykład był okres paszportyzacji.

Dwukrotnie była Pani na Syberii. Jak została Pani i Pani rodzina przyjęta przez ludzi tam mieszkających? Czy nie było obaw, że zostaniecie odebrani jako intruzi przypominający niewygodną historię? Pytam, ponieważ w książce Witolda Szabłowskiego „Sprawiedliwi zdrajcy”, Polacy odwiedzający Wołyń przyznali, że spotykali się z niechęcią czy nawet wrogością.

– Może to zależy od miejsca? W moim odczuciu byliśmy tam dobrze przyjmowani z dwóch powodów. Pierwszy, to estyma, którą darzy się Polaków, a o której mówiłam wcześniej. Druga rzecz to być może to, że w wielu mieszkańcach Syberii płynie Polska krew. Często spotykałam tam ludzi, którzy mówili, że ich babcia albo dziadek pochodzili z Polski. Ci ludzie nie uważali się za Rosjan, uważali się za Sybiraków. Oczywiście, wiele zależy od miejsca, które się odwiedzi. My trafiliśmy w głuchą tajgę. Ludzie tam mieszkający żyją bardzo ciężko. Może zadziałało też to, że byliśmy pierwszymi Polakami, którzy tam współcześnie dotarli i zachowywaliśmy się w odpowiedni sposób? Bo często słyszę, że Polacy w Rosji zachowują się z wyższością. Traktują Rosjan tak, jak niektóre osoby z Europy Zachodniej traktują Polaków. Pogardliwie. To nie jest dobre.

– Jeśli chodzi o życzliwość wobec nas, to wydaje mi się, że mogła też zadziałać historia dziadka. Będąc na zesłaniu złożył oficjalny wniosek do polskiej organizacji pomocowej o przydzielenie spódnicy małej córce Rosjanki, u której moja rodzina przez pewien czas mieszkała. To nimi wstrząsnęło, że człowiek żyjący w ubóstwie i mający przecież trzy młode córki na wychowaniu, prosi polskich urzędników o spódniczkę nie dla swoich dzieci, ale dla obcej dziewczynki. Wstrząsnęło i na pewno otworzyło do nas. Przyjmowali nas jak swoich. Zresztą wzruszenie było ogromne. Były momenty, że płakała cała sala, na której było prawie sto osób.

A jak Pani odebrała Syberię? W polskiej świadomości to odległa i okrutna kraina, która krótkim latem zamienia się w dżunglę, długą zimą jest biegunem mrozu, a przede wszystkim już od wieków to miejsce dramatu setek tysięcy Polaków.

– Takie myślenie o Syberii będzie w nas Polakach długo tkwić. Przecież zsyłki rozpoczęły się już w czasach konfederacji barskiej w XVIII wieku, jak nie wcześniej. Trudno, żebyśmy mieli inne konotacje. Syberia jest przepiękna dlatego, że dzikość przyrody niedotkniętej ludzką ręką jest niesamowita. Są niestety też miejsca, jak na przykład kopalnia aluminium którą musieliśmy minąć, barbarzyńsko eksploatowane i zdewastowane. Ale w przeważającej masie Syberia to jest przepiękna przyroda i cudowni ludzi. Im dalej od kolei transsyberyjskiej, tym ciekawiej się robi. Im dalej od cywilizacji, tym ci ludzie są bardziej otwarci. Jeżeli miałabym komuś polecić Syberię, to jak najbardziej, ale nigdy w życiu ze zorganizowaną wycieczką. Cały czas marzę o tym, by ponownie tam się wybrać.

Krzyż z ryngrafem w tajdze /archiwum prywatne
Krzyż z ryngrafem w tajdze
/archiwum prywatne

Czytaj więcej na http://nowahistoria.interia.pl/aktualnosci/news-sybiracy-to-byli-ludzie-z-kregoslupem,nId,2363007#utm_source=paste&utm_medium=paste&utm_campaign=firefox

Posted in Polacy na Syberii, Polskie Kresy, Wywiady | Leave a Comment »

CZEGO UCZY NAS LITERATURA POLSKA?

Posted by tadeo w dniu 29 stycznia 2017

Rymkiewicz w bardzo ważnej rozmowie z Lichocką: Polacy zrozumieli, że są wynaradawiani, że to wszystko zmierza do likwidacji Polski [CAŁOŚĆ]

Fot. Andrzej Wiktor

JOANNA LICHOCKA ROZMAWIAMILANÓWKUJAROSŁAWEM MARKIEM RYMKIEWICZEM. ROZMOWA UKAZAŁA SIĘ NA ŁAMACH TYGODNIKA „wSIECI”

JOANNA LICHOCKA : Zdaniem Gazety Wyborczej – choć prawdę mówiąc nie wiem, czy warto jeszcze się odnosić do tego tytułu – wszystko, co teraz się dzieje, jest przez pana – jest pana winą. Jest pan poetą dobrej zmiany realizowanej przez PiS, ideologiem obozu, który teraz rządzi. I nie muszę dodawać, że wszystko to, co się dzieje, jest oczywiście zdaniem GW straszne.

JAROSŁAW MAREK RYMKIEWICZ: Muszę przyznać, że to, co napisał o moich książkach pan dziennikarz z Gazety Wyborczej, jest dla mnie bardzo pochlebne. Ale ja jestem starym człowiekiem, a na starym pochlebstwa nie robią wielkiego wrażenia. Nie zależy mi na tym, żeby mnie chwalono, bo nie zabiorę tego ze sobą – tam gdzie idę. Jeśli na czymś mi zależy, to na tym, żeby zrobić jeszcze coś dobrego – coś dobrego napisać – coś takiego, co się komuś w życiu przyda. Jeśli rzeczywiście uzyskałem jakiś wpływ – nie tyle na to, co w ostatnich latach działo się w Polsce, ile na to, co w Polsce myślano, to dlatego, że przypominałem w moich książkach, czego uczą nas dzieje polskie oraz literatura polska – i jak te nauki należy rozumieć. Przypominałem to, owszem, dlatego, że chciałem służyć sprawie polskiej. Jestem więc co najwyżej trochę współodpowiedzialny. Bowiem za to wszystko, co się teraz u nas dzieje, i za to, co stało się na jesieni 2015 roku – wreszcie się stało! a myślałem, że nie dożyję!– odpowiedzialni są nasi wielcy przodkowie, wielcy pisarze polscy. Odpowiedzialny jest Jan Kochanowski, odpowiedzialni są Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Stefan Żeromski i Stanisław Wyspiański. I jeszcze inni. A ja tylko przypominałem ich myśl najważniejszą – byłem ich niezdarnym sługą, niezdarnym tłumaczem tej myśli.

Twierdzi pan, że Jarosław Kaczyński wygrał w Polsce wybory, bo Stefan Żeromski napisał Popioły, Wiatr od morza?

Właśnie tak myślę. To oni, Żeromski, Mickiewicz, Kochanowski są odpowiedzialni za to, że polscy patrioci wygrali jesienne wybory 2015 roku. To oni są odpowiedzialni, ponieważ to oni uczyli nas przez wieki miłości do ojczyzny; i mówili nam, za co mamy ją kochać – czym jest to, co jest w niej godne kochania. To jest myśl najważniejsza Popiołów, Pana Tadeusza, Anhellego i Wesela – macie kochać Polskę; i macie zadbać o to, żeby ona wiecznie istniała – nawet w lodach Sybiru. Tego nas uczyli, tego uczyła nas literatura polska, a my pojęliśmy tę myśl i dlatego wygraliśmy. To, co się stało – po latach kłamstw, upokorzeń i podłości – jest więc prostym skutkiem ujawnienia się tej miłości. Nasza miłość była obrażana, lekceważona, lżona i wyśmiewana przez wrogów Polski, przez tych Polaków, którzy są wrogami Polski. Ale to wszystko okazało się nieskuteczne i literatura polska swoim niewidzialnym wpływem zadecydowała o losach Polski. Jest bowiem tak, że z literaturą, z wielkimi pisarzami w żaden sposób nie można wygrać – wielkie dzieła ducha i umysłu mają siłę – tajemniczą, niewidzialną – która ujawnia się wtedy, kiedy chce. Tak jak nasza miłość do Polski, tak i nasza literatura narodowa była przez tych, którzy w ostatnich latach rządzili Polską, lekceważona, wyśmiewana, marginalizowana, wyrzucana ze szkół – wydawałoby się, skazana już na nieistnienie. Tym złym ludziom chodziło oczywiście o to, żeby dzieci nie uczyły się miłości do Polski, żeby pokochały coś nowoczesnego i milszego niż Polska – jakieś popkulturowe głupoty. Ale na nic zdały się ich wysiłki, bo nie można wygrać z wielkimi pisarzami – oni są nieśmiertelni i na zawsze pozostaną tutaj z nami. Warto tu jednak zauważyć, że jeśli chodzi o literaturę polską, to jest też i tak, że ona w swojej całości, wszystkimi swoimi dziełami, nawet tymi podrzędnymi, oddziaływała i nadal oddziałuje na losy Polaków. To wydaje mi się bardzo tajemnicze – i nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego tak się dzieje. Może w tym jest jakaś szczególność naszej literatury narodowej, może to odsłania jej szczególne przeznaczenie – że również pisarze niewielkiego talentu przykładają się do wielkiego wysiłku uczenia Polaków, jak należy służyć swojej ojczyźnie. Na przykład Władysław Bełza, zmarły przed ponad stu laty lwowianin, który dzięki jednemu małemu wierszykowi wszedł do panteonu wielkich Polaków – bo dobrze się Polsce przysłużył.

„Kto ty jesteś…”

„Polak mały. Jaki znak twój? Orzeł biały”. „A w co wierzysz? W Polskę wierzę”. To wierszyk, który Bełza napisał koło roku 1900. Trochę później pojawiła się też wersja dla polskich dziewczynek. Zmieniona została tylko pierwsza strofa: Nie wiem, jak to było – czy to Bełza tę strofę dopisał, czy ktoś inny. „Kto ty jesteś? Polka mała. Jaki znak twój? Lilia biała”.

Nie znałam tej wersji.

Tego wierszyka nauczyłem się, kiedy miałem pięć czy sześć lat, w roku 1940 czy 1941, w okupowanej przez Niemców Warszawie. Pamiętam, że wiele razy deklamowałem go w dużym jadalnym pokoju w mieszkaniu moich dziadków przy ulicy Koszykowej. „A w co wierzysz? W Polskę wierzę”. Minęło siedemdziesiąt kilka lat, odeszły dwa pokolenia, odchodzi trzecie, to moje, świat zmienił się nie do poznania, a mój wnuk Ignacy, który ma sześć lat, na pytanie – a w co wierzysz? – odpowiada: w Polskę wierzę. Słucham tego i mam łzy w oczach. To dlatego, że jestem stary, a stary łatwo się wzrusza? Może raczej dlatego że spełnia się moje marzenie o wiecznej Polsce. Kiedyś, jak pani spotka tu Ignacego, to on wyrecytuje pani cały ten wierszyk. Obaj go dla pani wyrecytujemy – na dwa głosy: głos stary i głos dziecinny. W latach wojny z Niemcami nauczono mnie jeszcze innych wierszy i wierszyków, które pamiętam w kawałkach. „Jedzie, jedzie na kasztance”, „Synkowie moi, poszedłem w bój”, „Już ją widzieli idącą / żołnierze nasi w okopach; / koronę miała na głowie / i krew zakrzepłą na stopach”. Minął rok czy dwa i matka, też w mieszkaniu na Koszykowej, przeczytała mi na glos Anhellego – niestosowna lektura! Tak to zostałem wtajemniczony – otworzyły się drzwi i zaproszono mnie, żebym wszedł.

Mówimy teraz o tożsamości, a nie o wyborach politycznych. Bo przecież, może ktoś powiedzieć, choć prawie nikt tego tak nie mówi, że w październiku dokonała się normalna zmiana demokratyczna. Jedna partia wygrała z drugą, choć ta, co przegrała, nie bardzo chce się z tym pogodzić. Cóż to ma – ktoś racjonalny, zimno myślący mógłby spytać – wspólnego z Bełzą?

Owszem, to co wydarzyło się na jesieni, to był wybór polityczny. Każde wybory parlamentarne są wyborami politycznymi. Ale za tym naszym jesiennym wyborem politycznym stało coś znacznie ważniejszego i poważniejszego. W istocie było bowiem tak, że nie głosowaliśmy za prawicą czy przeciw lewicy. Ja nie jestem ani prawicowcem, ani lewicowcem. Nawet długo bym się wahał, gdyby ktoś mnie zapytał, czy mam poglądy konserwatywne. Trochę jestem konserwatystą, trochę republikaninem, trochę jakobinem. Konserwatywna jakobińska rewolucja – to mi się podoba. Ale przecież nie głosowaliśmy, żeby dać wyraz naszym poglądom politycznym, bo mieliśmy znacznie ważniejszy problem niż problem takich czy innych poglądów. Głosowaliśmy, żeby uratować Polskę. Prawo i Sprawiedliwość wygrało wybory, bo Polacy zrozumieli, że są wynaradawiani. Zrozumieli, że Polska jest lżona, poniżana, wyśmiewana i że to wszystko, co się dzieje na naszych ziemiach, zmierza do likwidacji Polski.

Że chodzi o to, żeby Polski nie było?

Albo żeby była tylko jakimś niejasnym wspomnieniem, ale wspomnieniem nieprzyjemnym, którego lepiej nie wspominać, czy niejasnym widmem, które można gdzieś wprawdzie zobaczyć, ale którego lepiej nie oglądać, bo jest odrażające, ohydne, cuchnące. Do tego oni zmierzali, ci źli ludzie, którzy sprzedawali Polskę i chcieli zrobić z niej niemiecki protektorat – i Polacy to zrozumieli. A zrozumiawszy to, uznali, że dzieje się coś, co zagraża ich tożsamości, ich dziejom, ich przodkom, ich przeszłości i przyszłości – a więc ich tutejszemu istnieniu. I doszli do wniosku, że chcą uratować Polskę – chcą być Polakami. I właśnie dlatego oddali swoje głosy na partię, która mówiła, że ją uratuje. Jestem pewien, że wielu Polaków, którzy głosowali w październiku na Prawo i Sprawiedliwość, nie zgadza z programem tej partii; nie zgadza się na jej prawicowość albo na jej lewicowość; albo trochę się zgadza, a trochę nie. Ja też trochę się zgadzam, a trochę nie zgadzam. Głosowaliśmy na tę partię, ponieważ obiecała nam, że uratuje Polskę. Niechże więc ją teraz ratuje – trzymamy pana za słowo, drogi panie Jarosławie – niech ją ratuje przed złymi ludźmi, którzy nazywają się Polakami, ale nie są już Polakami, bo chcą likwidacji Polski, bo mówią, że Polska to jest coś nienormalnego, co powinno znaleźć się w psychiatryku.

Sporo takich wypowiedzi pojawiło się teraz – ktoś nawet w niemieckim tygodniku wydawanym w Polsce wyraził życzenie, żeby Polska przestała istnieć. Chociaż na chwilę. Dowiadujemy się też, że nowoczesne społeczeństwo tworzy struktury nie opierające się o wspólnotę narodową. Nowoczesne jest to, co wynarodowione.

Niemieckie gazety wychodzące w Polsce w polskim języku powinny zostać zlikwidowane. „Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz ni dzieci nam germanił”. A co do tych ludzi, o których pani mówi, to dla nich każdy powód jest dobry, żeby Polskę zlikwidować i żeby ona przestała istnieć. Polska jest im niepotrzebna, bo równie dobrze – a może i lepiej – będzie się im powodzić pod rosyjską czy niemiecką władzą, w niemieckim protektoracie albo w jakiejś ponownie tu zainstalowanej Generalnej Guberni. Wymyślają więc różne nonsensowne powody, dla których Polskę trzeba zlikwidować. Polski należy się pozbyć, ponieważ nie jest nowoczesna i nie potrafi albo i nie chce się unowocześnić, ponieważ jest zacofana, ponieważ jest ciemna, głupia i katolicka, ponieważ jest awanturnicą, która wciąż wznieca jakieś awantury, ponieważ jest nieodpowiedzialna i sprowokuje wojnę atomową, ponieważ istnieje Unia Europejska i to wystarczy, i tak dalej. Ciekawe, że różne nonsensowne powody, dla których Polska powinna zostać zlikwidowana i wymazana z mapy Europy– niekiedy nawet trochę podobne do tych wymienionych – pojawiały się już kilka wieków temu – w wieku osiemnastym i dziewiętnastym i dwudziestym. Różnica jest tylko taka, że wówczas te powody, które miały usprawiedliwić rozbiór Polski, wymyślano w Petersburgu, Berlinie i Wiedniu, a teraz wymyślają je z upodobaniem Polacy, którzy już nie chcą być Polakami.

Książe Adama Jerzy Czartoryski jest autorem takiego słynnego zdania: „W ciągu całego mego życia widziałem w naszym kraju tylko dwie partie. Partię polską i antypolską, ludzi godnych i ludzi bez sumienia, tych, którzy pragnęli ojczyzny wolnej i niepodległej, i tych, którzy woleli upadlające obce panowanie.”

Mądry stary książę. Ale właściwie nie książę, bo przecież ostatni nasz król de facto. W tym jednym zdaniu jest cała prawda o naszej sytuacji – o obecnej sytuacji politycznej w Polsce. Znowu mamy tylko dwie partie, polską i antypolską, żadnej innej nie ma. Wszystko się więc powtarza, z czego można wyciągnąć wniosek, wreszcie dość banalny, że zdrada jest trwałym i nie dającym się wyeliminować elementem natury ludzkiej – zdrajcy zawsze byli i zawsze będą – a tych, którzy mają ochotę zdradzić i czerpać korzyści ze zdrady, może powstrzymać tylko strach przed katowskim toporem albo drabiną i konopnym sznurem. Wieszać można zresztą także i na lejcach, co lud Warszawy udowodnił w roku 1794. No i znów powiedzą, że ja wzywam do wieszania na warszawskich latarniach – a jeśli tak, to koniecznie przed świętą Anną.

Powiedzą. Polacy jednak do wieszania chyba nie są teraz skłonni, więc wieszać nie będą, ale pański krzyk będzie ich budził w nocy – i to im się przyda. A ci, którzy są gorszego sortu, może trochę się przestraszą.

Co do dwóch sortów Polaków – może tych sortów jest więcej, są jakieś pośrednie, ale trzymajmy się dwóch: są zatem Polacy lepszego i gorszego sortu – więc co do dwóch sortów, to ja uważam, że Jarosław Kaczyński bardzo dobrze to ujął – odwołał się przy tym do dobrze utrwalonej tradycji polskiej literatury, która już w wieku osiemnastym mówiła, że istnieją dwa sorty – oczywiście nie używając tego terminu, bo słowo „sort” w polszczyźnie wtedy raczej nie funkcjonowało. Jarosław Kaczyński trafił celnie i dlatego gorszy sort podniósł taki straszny wrzask – że dzieje mu się krzywda, gdy ktoś go nazywa gorszym sortem. Przypominam tu więc, iż było tak, że gorszy sort nazywano jeszcze gorzej, nawet znacznie gorzej. Bodajże pierwszy – nie sprawdziłem tego, ale wiele na to wskazuje – bodajże pierwszy na temat dwóch sortów Polaków, lepszego i gorszego, wypowiedział się biskup Ignacy Krasicki. Zrobił to zaraz po pierwszym rozbiorze, rok, może z kawałkiem, po pierwszym sejmie rozbiorowym – tym, który nazywamy reytanowskim. Pewnie się pani nie domyśla, gdzie nasz biskup wypowiedział się na temat gorszego sortu. Rzeczywiście, niczego takiego sobie nie przypominam. Zrobił to w słynnym wierszu, który wszyscy znamy – albo przynajmniej znać powinniśmy. Tak, właśnie w Hymnie do miłości ojczyzny. Ten wiersz składa się z dwóch strof, dwóch oktaw. Najczęściej – a może nawet wyłącznie – przypominana i cytowana jest oktawa pierwsza z dwoma, na początku, słynnymi wersami. „Święta miłości kochanej ojczyzny, / czują cię tylko umysły poczciwe!”. Tak się ten hymn biskupa warmińskiego zaczyna – i cała oktawa pierwsza ma za temat właśnie miłość do ojczyzny. Już dwa pierwsze wersy sugerują, że mamy do czynienia z jakimś podziałem czy konfliktem – jeśli miłość do ojczyzny czują „tylko umysły poczciwe’, to znaczy, że są też jakieś inne umysły, niepoczciwe – takie, które miłości do ojczyzny nie czują. Oktawa druga, napisana trochę później, zwraca się już nie do ojczyzny, lecz do wolności. „Wolności! Której dobra nie docieka / gmin jarzma zwykły, nikczemny i podły”. Potem jest jeszcze wers „tyś tarczą twoich Polaków od wieka”. A więc są tacy Polacy, którzy uważają się za wolnych i używają swojej wolności jako tarczy, która ma ich bronić przed wrogami wolności – i jeszcze jacyś inni, ci niepoczciwi, i to jest właśnie ten gmin „nikczemny i podły” oraz „jarzma zwykły”. Jeśli tak ten hymn biskupa warmińskiego odczytamy, to będziemy musieli powiedzieć, że wrzaski obrażonego drugiego sortu były całkowicie nieuzasadnione oraz bezpodstawne – Jarosław Kaczyński okazał się bowiem, w sferze językowej, znacznie wstrzemięźliwszy, znacznie bardziej umiarkowany od biskupa warmińskiego. Gdyby Ignacy Krasicki miał okazję do wypowiedzenia się dzisiaj na temat gorszego sortu, czyli zdrajców „zwykłych jarzma”, to z pewnością powiedziałby bez ogródek, że jest to „gmin […] nikczemny i podły”. Jarosław Kaczyński może i coś takiego miał na myśli, ale jednak – godna uwagi wstrzemięźliwość językowa wybitnego polityka – powstrzymał się przed użyciem słów jawnie obraźliwych. Gminie podły, sorcie nikczemny – powinieneś to docenić!

Czyli nic nowego pod słońcem, w każdym razie od jakichś dwustu pięćdziesięciu lat?

Przez ostatnie dwieście pięćdziesiąt, może nawet trzysta lat, nawet trzysta z kawałkiem (licząc od wejścia wojsk cara Piotra I w granice Rzeczypospolitej) Polska upadała i podnosiła się, była rzucana na kolana i wstawała z kolan, umierała, była składana do grobu i cudownie zmartwychwstawała. Jeśli chcemy przetrwać i mieć naszą Rzeczpospolitą, jeśli chcemy też mieć pewność, że już nikt nigdy nie rzuci nas na kolana, to musimy znaleźć teraz jakiś sposób, który pozwoli nam obronić się przed żarłocznymi sąsiadami – bo że nadal mamy i będziemy mieli żarłocznych sąsiadów, to jest przecież pewne.

Na razie chyba się tylko mocujemy z tym, co dzieje się teraz. To jest już trzecia próba wyjścia z postkomunizmu.

Właśnie o tym myślę, pani Joasiu – że my mocujemy się tutaj z gminem nikczemnym i podłym, usiłujemy po raz któryś, trochę nieudolnie, trochę marudnie, wydostać się z komunizmu czy postkomunizmu – i to pochłania całą naszą uwagę, angażuje wszystkie nasze siły duchowe – i czas już, najwyższy czas te siły uwolnić i skierować je ku innym, donioślejszym celom. Gmin nikczemny i podły trzeba usunąć z życia polskiego – to jest oczywiste. On sam się zresztą prawdopodobnie usunie, gdy pojmie, a to się niebawem stanie, że nie uda mu się nigdy osiągnąć tego, czego pragnie i co sobie zaplanował – że nie uda mu się zlikwidować Polski. Zresztą niech ci źli ludzie robią sobie, co chcą. Oni już przegrali swoją grę. A my zajmijmy się czym innym, tym, co jest dla nas znacznie ważniejsze – jaka ma być Polska przyszłości, jak my, Polacy, którzy pozostaliśmy jej wierni, mamy ukształtować jej los – jej przyszłe dzieje. Spróbujmy spojrzeć w przyszłość i stworzyć taki język, którym będziemy mogli mówić o przyszłym losie Polski – jakiej Polski chcemy i jaka Polska jest nam potrzebna? Od kilku dni mam w głowie zdanie, które wypowiedział mój syn Wawrzyniec. Nie pora teraz mówić o odwróceniu skutków drugiej wojny światowej (bo to już się w jakiś sposób udało) – teraz trzeba już mówić o odwróceniu skutków rozbiorów.

Rozbiorów?

Skutkiem rozbiorów było zniszczenie Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Jeśli więc mamy mówić o nowej Rzeczpospolitej, to musimy mówić o tym, co nas łączy z naszymi bliższymi i  dalszymi sąsiadami, i co nas od nich dzieli, i jak powinny wyglądać nasze z nimi przyszłe stosunki. Co utraciliśmy – tracąc w roku 1795 naszą Rzeczpospolitą? Czy to się da odwrócić? Czy możemy ją odzyskać? Mówmy więc o tym, czy chcemy Polski, która będzie miejscem istnienia jednej wspólnoty narodowej, zamkniętej – jak każda wspólnota tego rodzaju – i nieufnej wobec innych narodów, innych wspólnot. Czy chcemy innej Polski – takiej, jaką mieliśmy przed rozbiorami – czy jeszcze jakiejś innej.

Jeśli tak będziemy mówić, to będzie budzić obawę sąsiednich narodów – że Rzeczpospolita będzie chciała je sobie podporządkować.

Jeśli chcemy uratować się przed tym, ku czemu zmierza Europa, jeśli chcemy się uratować przed tą planetarną katastrofą, która prędzej czy później nastąpi, pewnie za kilkadziesiąt lat, ale może już za lat kilkanaście, i widać, że to będzie tragedia równie straszliwa jak ta, która zdarzyła się u schyłku Imperium Rzymskiego – musimy myśleć o założeniu nowej Rzeczypospolitej. Stanie się coś, czego jeszcze nie potrafimy sobie wyobrazić, ale o czym powinniśmy myśleć – jak się uratować, jak zostać na swojej ziemi – kiedy wszystko runie i zaczną znikać narody oraz państwa Europy. Sami się nie uratujemy. Czas odwrócić skutki rozbiorów – a to znaczy, że  czas myśleć o odnowionej Rzeczpospolitej.

Dwojga, trojga narodów?

Czas myśleć o tym, jak będzie kiedyś wyglądać Rzeczpospolita Pięciu Narodów.

Milanówek, 6 stycznia 2016 roku

ROZMOWA UKAZAŁA SIĘ NA ŁAMACH TYGODNIKA „wSIECI”:

http://wpolityce.pl/m/kultura/280770-rymkiewicz-w-bardzo-waznej-rozmowie-z-lichocka-polacy-zrozumieli-ze-sa-wynaradawiani-ze-to-wszystko-zmierza-do-likwidacji-polski-calosc

Posted in Wywiady | Otagowane: | Leave a Comment »