WIERZE UFAM MIŁUJĘ

„W KAŻDEJ CHWILI MEGO ŻYCIA WIERZĘ, UFAM, MIŁUJĘ” — ZOFIA KOSSAK-SZCZUCKA

  • Słowo Boże na dziś

  • NIC TAK NIE JEST POTRZEBNE CZŁOWIEKOWI JAK MIŁOSIERDZIE BOŻE – św. Jan Paweł II

  • Okaż mi Boże Miłosierdzie

  • JEZU UFAM TOBIE W RADOŚCI, JEZU UFAM TOBIE W SMUTKU, W OGÓLE JEZU UFAM TOBIE.

  • Jeśli umrzesz, zanim umrzesz, to nie umrzesz, kiedy umrzesz.

  • Wspólnota Sióstr Służebnic Bożego Miłosierdzia

  • WIELKI POST

  • Rozważanie Drogi Krzyżowej

  • Historia obrazu Jezusa Miłosiernego

  • WIARA TO NIE NAUKA. WIARA TO DARMO DANA ŁASKA. KTO JEJ NIE MA, TEGO DUSZA WYJE Z BÓLU SZUKAJĄC NAUKOWEGO UZASADNIENIA; ZA LUB PRZECIW.

  • Nie wstydź się Jezusa

  • SŁOWO BOŻE

  • Tak mówi Amen

  • Książki (e-book)

  • TV TRWAM

  • NIEPOKALANÓW

  • BIBLIOTEKA W INTERNECIE

  • MODLITWA SERCA

  • DOBRE MEDIA

  • Biblioteki cyfrowe

  • Religia

  • Filmy religijne

  • Muzyka religijna

  • Portal DEON.PL

  • Polonia Christiana

  • Muzyka

  • Dobre uczynki w sieci

  • OJCIEC PIO

  • Św. FAUSTYNA

  • Jan Paweł II

  • Ks. Piotr Pawlukiewicz

  • Matka Boża Ostrobramska

  • Moje Wilno i Wileńszczyzna

  • Pielgrzymka Suwałki – Wilno

  • Zespół Turgielanka

  • Polacy na Syberii

  • SYLWETKI

  • ŚWIADECTWA

  • bEZ sLOGANU2‏

  • Teologia dla prostaczków

  • Wspomnienia

  • Moja mała Ojczyzna

  • Zofia Kossak

  • Edith Piaf

  • Podróże

  • Czasopisma

  • Zdrowie i kondyncja

  • Znalezione w sieci

  • Nieokrzesane myśli

  • W KAŻDEJ CHWILI MOJEGO ŻYCIA WIERZĘ, UFAM, MIŁUJĘ.

  • Prezydent Lech Kaczyński

  • PODRÓŻE

  • Pociąga mnie wiedza, ale tylko ta, która jest drogą. Wiedza jest czymś wspaniałym, ale nie jest najważniejsza. W życiu człowieka najważniejszym jest miłość – prof. Anna Świderkówna

  • Tagi wpisów

    A.Zybertowicz A.Świderkówna Anna German Bł.K. Emmerich Bł. KS. JERZY Bł.M.Sopoćko Dąbrowica Duża Edith Piaf Jan Pospieszalski Jarosław Marek Rymkiewicz kard.Stefan Wyszyński Kardynał H. Gulbinowicz Kijowiec Kodeń Koniuchy ks.A.Skwarczyński Ks.Tymoteusz M.Rymkiewiecz Prof.Kieżun tv media W.Cejrowski Z.Gilowska Z.Kossak Z.Krasnodębski Św.M. Kolbe Żołnierze wyklęci
  • Cytat na dziś

    Dostęp do internetu ujawnia niewyobrażalne pokłady ludzkiej głupoty.

Archive for 10 lipca, 2011

Znalezione w sieci

Posted by tadeo w dniu 10 lipca 2011

Jeśli debil potrafił wbrew faktom stać w kolejce za granicą do urny wyborczej i ogłaszać światu że idzie glosować na PO bo musi bronic demokracji to z kim tu rozmawiac? I po co?
Nam starszym juz blizej niż dalej do Św Piotra. A debile co sobie wybiorą to będą mieli. A że przy tym gówno będą mieli? Ich wolność.

Posted in Znalezione w sieci | 2 Komentarze »

8.56

Posted by tadeo w dniu 10 lipca 2011

Jak doskonale wiemy, była to oficjalna „godzina katastrofy”, obchodzona nawet uroczyście tydzień później (po 10 Kwietnia) w Polsce w postaci wycia syren i zatrzymania ruchu w wielu miastach w kraju. Doskonale wiemy też, że NIE była to godzina żadnej katastrofy. Nawet w załganym ruskim „raporcie” nie ma mowy o tym, że do „wypadku prezydenckiego tupolewa” doszło o 8.56.
O 8.56 kończy swój zapis moonwalker S. Wiśniewski – pierwszy Polak na ruskim Księżycu. O 8.56 miała zawyć ruska syrena, którą po raz pierwszy poznaliśmy na filmiku Koli, pod autorstwo którego podszył się potem W. Safonienko wskazany dociekliwym reporterom „Superwizjera” kilka tygodni po „katastrofie” przez samego I. Fomina, którego 10-go Kwietnia miał okazję spotkać już P. Kraśko: „Z daleka widzieliśmy, że coraz więcej reporterów chciało dotrzeć chociaż tu, gdzie byliśmy, i przepychanki z milicjantami były coraz bardziej gwałtowne. Nic nie dały. Marek Pyza ze swoją ekipą wszedł na dach stojącego obok stacji benzynowej salonu Kia. Ściągała ich stamtąd milicja, a po chwili właściciel wpuszczał z powrotem.
To ten człowiek nakręcił komórką jeden z filmów, które pokazywano potem w telewizji. – Byłem tam, nim ogrodzono teren. Uwierzcie, po prostu szczątki porozrzucało w promieniu 150 metrów, może nawet więcej. Nie było nawet wybuchu, tylko wielka chmura pyłu – opowiadał Igor.”(http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/oko-zaby-4.html).
f
Fomin też był w okolicach 8.56 na pobojowisku, bo – jak przynajmniej ze śmiechem wyznaje na filmie „10.04.10” – widział, jak czekiści biorą się za „takiego jednego, co przyszedł”, ale akurat tej sceny już nie filmuje swoją komórką, bo stwierdza, że dobrze iż jego, tj. Fomina, nikt po ryju nie leje („Aż tu omonowcy podbiegają, po łbie ktoś mu dał, zwalił z nóg, odebrał kamerę. Pomyślałem: dobrze, że to nie mnie gonią i wróciłem do garażu” (http://www.youtube.com/watch?v=xezYw1Q9lJI&feature=related ca. 2’14”).
O 8.56 Wiśniewski już nie filmuje pobojowiska, choć kamera jeszcze nagrywa dźwięk i łapie strzępy obrazu, ale przecież nie słychać żadnej ruskiej syreny (http://www.youtube.com/watch?v=ctNcvVAqLUk 1h02’43”). Jak zresztą pamiętamy z filmiku Koli, tam w okolicach „drogi”, na której zastygł leśny dziadek (którego potem odgrywa zalękniony stary Alosza),
a
nie ma żadnej „straży pożarnej”, która stoi jak wół, gdy ciągną Wiśniewskiego przez „zonę Koli”.
t
t
O 8.56 powinien też dobiegać na „miejsce katastrofy”, wysiadłszy z wozu „ambasadora Bahra”, M. Wierzchowski, który zapewnia w zeznaniach sejmowych, że na pobojowisku słyszał „tę właśnie syrenę” (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/02/syrena-ruska.html). Nie muszę jednakże przypominać, iż Wierzchowski wpada na pobojowisko za paroma gostkami w białych kitlach, nie zaś za dwoma wozami straży, widzianymi na filmie moonwalkera.
Nic więc do siebie nie pasuje do siebie o słynnej godzinie 8.56 na Siewiernym.

http://lubczasopismo.salon24.pl/aelita/post/322896,8-56

Posted in Katastrofa smoleńska | Leave a Comment »

Zapił. Pije. Żyć będzie?

Posted by tadeo w dniu 10 lipca 2011

Mój przyjaciel znowu zaczął pić. Jeśli się nie zatrzyma, zachla się na śmierć.
 
Widziałem go dwa miesiące temu i teraz. Wielka różnica. Nie, nie leży w śmietniku z flaszką denaturatu w kieszeni. Dalej jest dyrektorem w ważnej firmie. Codziennie ogolony i odświeżony, w marynarce i wyprasowanej koszuli, „człowiek sukcesu” jednym słowem. Ale uważnemu oku nie umkną rozbiegane oczy czy drżące, spotniałe dłonie. Nos wyczuje zapach przetrawionego alkoholu, którego nie powstrzymuje – o naiwności pijacka! – duża ilość gumy do żucia czy inne wynalazki. On wyłazi z każdego poru skóry, zwłaszcza w lecie. Wreszcie nie sposób – jak się uważnie przyjrzeć a znamy się kopę lat – nie zauważyć tej irytacji, drażliwości tak charakterystycznej, gdy organizm skamle o kolejną dawkę „haju”.
Jak mi powiedział po pięciu latach absolutnej abstynencji, postanowił się sprawdzić. Tylko jedno piwo, dla smaku. Usiadł w knajpie na słońcu, celebrował, ciesząc się chwilą, która za chwilę nastąpi… Wyobrażam go sobie jak tam siedział na słoneczku, niczym dziecko, w sklepie ze słodyczami. Małe dziecko opychające się czekoladkami. Najpierw dotykał szklankę, podziwiając fantastyczne (jego zdaniem) kształty kropel na szkle i rozkład piany. Jedna linia tu, druga tam. Ciągi bąbelków odrywające się pionową linią od dna do kreski na szklance oznaczającej „0,5 l”.  Niesamowity kolor – daleczego wcześniej nie widział tego fantastycznego rozkładu barw. Zimno szklanki na policzku, wreszcie pierwszy łyk, drugi, piąty…
– Po kilkunastu sekundach wróciło. Lekkie uderzenie w głowę, jakby gumowym młotkiem… Po tylu latach… Poczułem ekstazę. To było lepsze niż seks – opowiadał mi, uśmiechając się głupawo, jak skąpał mózg w alkoholu, choć doskonale wiedział, że ten pierwszy łyk to jak dobrowolne włożenie ręki do ogniska na dobre kilka sekund.
Dwa miesiące później to już ciąg, jazda bez trzymanki. Choć na powierzchni wygląda normalnie – chodzi do pracy, kieruje ludźmi, spotyka się – to, jak na mój gust, cała aktywność życiowa ogranicza się do trzech czynności: picia, szukania kolejnej okazji do picia i działań maskujących. Ciąg po zapiciu. Książkowy. Po piwie, przyszła wódka, wino, piwo z wódką. W końcu wszystko na raz, byle coraz więcej. Do obiadu już nie wystarczy piwo – zamawia od razu dwa, trzy. Właściwie już nie trzeźwieje – rano trzeba zabić kaca, w południe wyrównać poziom alkoholu na tyle, żeby dotrwać do fajrantu, żeby dalej pić. W międzyczasie zdążył przekroczyć wszystkie bariery. Spotkanie z ważnym kontrahentem na rauszu, publiczna prezentacja dla kilkudziesięciu osób po dwóch piwach… Przyjaciel jeździ do pracy komunikacją miejską – samochód porzucił, żeby nie musiał martwić sie jazdą „na bani”. Zresztą trasy i zadania na mieście układa sobie tak, aby po każdym spotkaniu, mógł się zrelaksować w „bezpiecznym lokalu”. To znaczy miejscu znanym, dyskretnym, gdzie dla współpijących jest anonimem. Nie, nie potrzebuje towarzystwa. Samemu mu dobrze.. Terapia odebrała mu „dziecięcą niewinność” picia – nie może udawać, że nie zna konsekwencji. Wiedzy, że to śmiertelna choroba, ale zanim człowiek się wykończy, z reguły niszczy wszystko dookoła siebie – rodzinę, dzieci, pracę, dom. Dlatego lepiej swój pijacki krzyżyk nieść w gronie nieświadomych albo udających, że nie wiedzą.
*          *          *
Znamy się od zawsze. Razem zapoznaliśmy się z alkoholem, gdy jako piętnastolatki wydoiliśmy po piwie na klatce schodowej warszawskiego blokowiska. Przeżyliśmy potem z ćwierć wieku, nikt za kołnierz nie wylewał. Ja przestałem pić wcześniej, on pięć lat temu. Gdy na urodzinach zamiast trzech kieliszków wypiłcztery butelki wina i pomylił drzwi na balkon z drzwiami wyjściowymi. Nie, nic się właściwie nie stało, ale poszedł na terapię i został jak to się fachowo nazywa „trzeźwiejącym alkoholikiem”. I tak trzymał się pięć lat aż do feralnego „jednego, małego”.
Najgorsze, że końca nie widać, bo wyposzczony latami abstynencji jego mózg szaleje. Granica przesuwa się każdego dnia. Im bardziej przyjaciel stara się kontrolować wypadki wokoło (żeby lepiej i efektywniej pić), tym bardziej całe życie rozpada mu się na kawałki. To czysta chemia. Alkohol etylowy (C2H5OH) zmienia płynność błon komórkowych i wpływa na układy neuroprzekaźników. Zwiększa choćby wydzielanie serotoniny (5-hydroksytryptamina – 5-HT) w układzie nerwowym, co momentalnie powoduje zmiany w zachowaniu, myśleniu oraz emocjach – „ach jak przyjemnie”! Dopamina (4-(2-aminoetylo)benzeno-1,2-diol) tzw. „hormon szczęścia” stymuluje centralny układ nerwowy, wpływając na zwiększenie wydolności psychofizycznej, poprawę pamięci, zdolności koncentracji, skrócenie czasu reakcji i łagodzenie stanów depresyjnych, co poprawia samopoczucie. Nawet niewielka ilość alkoholu etylowego zwiększa jej ilość, co zachęca nas do stałego zwiększania dawki. Cząsteczki alkoholu otwierają też specjalne kanały błonowe (kanały GIRK) zaangażowane w funkcje ośrodkowego układu nerwowego takie jak pamięć, poznawanie, emocje oraz koordynacja ruchowa. Dlatego mózg nasączony dawką alkoholu przestaje prawidłowo reagować na bodźce, co powoduje choćby tak znane z opisów zniekształcenie odczuwania czasu. Na nieszczęście pijącego, pod wpływem gorzały nadwrażliwe stają się receptory NMDA (N-metylo-D-asparaginianu) – spowodowana tym nadpobudliwość w ośrodkowym układzie nerwowym skutkuje przykrymi konsekwencjami w postaci kaca: mózg domaga się kolejnych stymulacji, stąd konieczność „klinowania”.
„Chemia, sremia, jak się chce, to się nie pije” sam myślałem w ten sposób, gdy mi opowiadali o uzależnieniach. Aż sam zobaczyłem, że coś jest na rzeczy. Mówili mi kiedyś o „piciu na sucho”, gdy mózg uzależnionego „pije” oczami na sam widok alkoholu.
– Taa, oczywiście – odpowiadałem.
Ale z rok temu zobaczyłem na własne oczy, że kiedy z kolegami opróżnialiśmy kieliszki (naprawdę niewiele, tak dla kurażu), Przyjacielowi od samego patrzenia zaczął się plątać język. Po paru chwilach zaczął się nawet zataczać a rano miał potężnego kaca, jakby pił w najlepsze.
No więc nic dziwnego, że w głowie pijącego zaczyna się jazda – od euforii do depresji. Aby uniknąć tej ostatniej, trzeba zwiększać ilość lub częstotliwość. Dalej jest coraz gorzej: kolejne dawki nie przynoszą już większej przyjemności, pozwalają „podbić” nastrój i wyrwać się z gorszego, do nieco mniej gorszego stanu. Mój przyjaciel właśnie przerabia to na własnej skórze i – niestety – końca nie widać. Ale zatrzymac się może tylko sam. Zanim prowadzone na kacu auto rozbije się na drzewie albo zabije człowieka. Zanim nieprzytomny zakrztusi się rzygowiną albo wpadnie pod samochód. Zanim zostanie pobity gdzieś w ciemnym zaułku.  Zanim wreszcie nie wytrzyma serce albo – dla niektórych błogosławieństwo, bo szansa na ratunek – przeszywający ból nie przeszyje ciała na wysokości trzustki czy wątroby. Jeśli głowa jest mocna a organy wytrzymałe, będzie to trwało dłużej. Do czasu, bo w końcu z mózgu zostanie galaretka wytwarzająca omamy albo padaczkę alkoholową. Albo nieodwracalne zmiany tkanki ścięgien spowodują ten śmieszny „krok pijaka”. Pijący (podobnie narkoman, lekoman czy inny uzależniony) może wyzwolić się tylko sam. Jeśli nie postanowi (nie ważne czy zmuszony czy z własnej woli, modlitwą czy groźbą) przestać, nikt go nie powstrzyma od tego rozłożonego w czasie samobójstwa. I na tym polega diabelska sztuczka z alkoholem: człowiek zabija się sam, przy pomocy trucizny, która udaje tajemniczy  i uroczy eliksir szczęścia….
*          *          *
Skąd to wszystko wiem? Mój przyjaciel pije i kiedy mu gorzej, dzwoni i rozmawia ze mną. No, za dużo powiedziane rozmawia, częściej bełkocze. Ma oczywiście swoje wytłumaczenie.
– Uwielbiam ten szumek w głowie … załamanie czasu… gejzer myśli, wspaniałe pomysły tryskające niczym wodospady… –  mówił mi.
Nie wiem, może i tak jest. Jedno co widzę, że dowody na genialne działanie alkoholu, to kilka zabazgranych karteczek. Nawet jeśli tam był jakiś ślad oryginalności, zagubił się esach floresach nie do rozszyfrowania dla niego samego. Zresztą nawet gdyby wynalazł proch, nie miałby czasu go wyprodukować, bo przecież głównym zajęciem jest szukanie kolejnego „haju”.
Z drugiej strony, w chwilach szczerości, mówi mi o naukach wyniesionych z terapii. I to jest ta dwoistość, której nie mogę złapać: wie, że się zabija, ale nie przestaje… Jakby mówił, „jeszcze jeden strzał, jeszcze choć jeden raz – jutro, jutro przestanę”. Ale nie przestaje.
Nieco inaczej ta historia wygląda w opowiadaniu jego żony.
– Wróciło przerażenie… Dzieci chodzą na paluszkach, żeby taty nie draźnić, niczym strażacy- supermeni zaczynają wokół niego tańczyć, żeby skacowany nie zrobił awantury… Wiesz, kłótnie, awantury, to się zdarzało gdy był abstynentem, bo i mózg przez lata przeżarty alkoholem. Odkąd zaczął chlać, wszystko wraca ze stukrotną siłą – mówiła mi.
Także o tym jak szukając czegoś w dawno nie otwieranej szafce wypadły ukryte puszki… O tym, że gdy nakryła go w domu, przeniósł się chlać do restauracji (pokazuje plik rachunków – ilości i wydane pieniądze rosną z każdym dniem)… O tym, że ma sine ślady po tym, jak chwycił ją z pijacką, niedźwiedzią siłą za przeguby…
I na koniec spokojnie, z rezygnacją człowieka, który widzi jak jego bliski znów próbuje skakać na główkę do basenu bez wody: – Czasami chciałabym zasnąć i się już nie obudzić, żeby nie przechodzić tego jeszcze raz…
Znamy się ponad ćwierć wieku. Jak to się mówi, razem „nie raz kradliśmy konie”. A teraz mój przyjaciel znów zaczął pić i jak się nie zatrzyma, zachleje się na śmierć. Świeci piękne czerwcowe słońce, wkoło czuć nastrój wakacji. A mój przyjaciel zabija się na własne życzenie, a ja niestety niewiele mogę w tej sprawie zrobić.

 

Tekst ukazał się w 22. numerze „Uważam, Rze”

112.198

http://pawelburdzy.salon24.pl/323039,zapil-pije-zyc-bedzie

Posted in Świadectwa | Leave a Comment »

Przedostatnia deska ratunku – Zdzisław Krasnodębski

Posted by tadeo w dniu 10 lipca 2011

Widać wyraźnie, że obóz rządzący chce użyć prezydencji do wzmocnienia swego neogierkowskiego przekazu – pisze filozof społeczny.

Zdzisław Krasnodębski

autor: Radek Pasterski
źródło: Fotorzepa
Zdzisław Krasnodębski

autor: Mirosław Owczarek
źródło: Rzeczpospolita

Dla spokoju mego umiarkowanie eurosceptycznego sumienia spytałem studentów europeistyki w Bremie, jakie są najważniejsze osiągnięcia prezydencji węgierskiej. Zapadła cisza. Zapytałem więc o prezydencję czeską. Student z Czech przypomniał instalację w PE, która wywołała wiele kontrowersji, oraz fakt, że w trakcie czeskiej prezydencji nastąpiła ambarasująca zmiana rządu. Poza tym, jak powiedział, Czesi zajmowali się polityką wschodnią, ale – jak przytomnie zauważył – była to tylko realizacja i kontynuacja ogólnej polityki Unii. O prezydencję słoweńską już nie pytałem. Bo nikt już o niej nie pamięta.

Zbiorowa Miss Świata

Ci studenci nie różnią się od większości Europejczyków w swoim obojętnym nastawieniu do prezydencji, którą w Polsce zaprzyjaźnione z PO media, czyli niemal wszystkie, traktują tak, jakby jej sprawowanie przez Polskę oznaczało, że dostaliśmy zbiorowego Nobla lub zostaliśmy zbiorową Miss Świata.

W Europie nikt nie sądzi, aby kierowanie przez sześć miesięcy Radą Unii Europejskiej oznaczało per se podejmowanie zasadniczych decyzji i miało decydujący wpływ na losy Europy. Kraje sprawujące prezydencję mogą lepiej lub gorzej organizować liczne europejskie konferencje. Wszyscy wiedzą, że prawdziwa władza jest gdzie indziej – gdzieś pomiędzy instytucjami europejskimi a Berlinem i Paryżem.

Pamięta się zaś napięcia i kryzysy, zaskakujące zwroty wydarzeń, ale nie rutynowe działania administracyjne i deklarację krajów sprawujących prezydencję, które zawsze opowiadają się za rozwojem gospodarczym, innowacyjnością, otwartością, solidarnością itd., itp.

Także środowe ćwiczenia w oratorstwie Donalda Tuska na forum PE zostaną zapomniane w parę godzin. Oczywiście jego euroentuzjastyczne pustosłowie jest na rękę eurokratom, dlatego Jose Manuel Barroso czy Martin Schulz, który kiedyś wyśmiewał się w Deutschlandfunk z „komisyjki pana Barroso”, pospieszyli z pomocą i gratulacjami. Problem jednak w tym, że w krajach poza Polską trzeba jednak od czasu do czasu odnieść się do rzeczywistości. Tam nie wystarczą „kolorowe sny”, a straszenie PiS i Zbigniewem Ziobrą odnosi umiarkowany skutek.

Eksport bezrobocia

To, że rzeczywistość jest zgoła odmienna niż ta prezentowana w przemówieniach naszego przywódcy oraz na ekranach zaprzyjaźnionych z nim telewizji, może uciec uwadze Polaków, ale nie obywateli krajów, w których telewizjach są prawdziwe programy informacyjne, a dziennikarze nie wyręczają partii politycznych.

Niegrzeczna wypowiedź holenderskiego eurodeputowanego przypomniała, z czym ciągle kojarzy się Polska. Proszę sobie wyobrazić, że nie z niesamowitym rozwojem gospodarczym pod rządami PO, superszybką koleją, najlepszymi w Europie autostradami, nowoczesnym przemysłem elektronicznym, innowacyjnością, świetnymi uniwersytetami, lecz z biedą, a także przestępczością. Faktem bowiem jest, że Polska rozwiązywała kwestię bezrobocia i niezadowolenia społecznego, eksportując tanią siłę roboczą za granicę. Teraz – jak pokazuje przykład Holandii – ten eksport napotyka coraz większy opór.

Protektorat Grecji

Polska prezydencja zaczęła się od dwóch znaczących wydarzeń. Po pierwsze, Dania spełniła swą groźbę i zaczęła przeprowadzać kontrolę na swoich granicach. Schengen chwieje się w posadach. A po drugie, znowu „uratowano Grecję”. Przy tej ostatniej okazji Jean-Claude Juncker ogłosił, że suwerenność Grecji właśnie się skończyła, co w niemieckich mediach było przez chwilę wiadomością numer jeden, spychając na dalszy plan ewentualne informacje o dalszych fantastycznych sukcesach ekipy Tuska.

W tygodniku „Focus” Juncker wyznał otwarcie, iż „prawdą jest, że suwerenność Grecji zostanie w ogromnym stopniu ograniczona”. Jego zdaniem sprzedaż greckiego majątku powinna zostać przeprowadzona przez kontrolowane przez UE powiernictwo. Unia wyśle też ekspertów, by zajęli się ściąganiem podatków i zapewne w ogóle zarządzeniem Grecją. Tak więc nawet wyprzedaży swego majątku Grecy nie będą mogli dokonać sami, a Unii Europejskiej przybył kolejny protektorat – obok Kosowa i Autonomii Palestyńskiej.

Grecja uratowałaby się – jak kiedyś Argentyna – jedynie wówczas, gdyby wróciła do drachmy. W euro przestali wierzyć nawet Niemcy, a zaufanie do instytucji UE drastycznie się obniżyło w ostatnich latach. Oczywiście można uznać, że Grecy sami sobie są winni, bo opływali w euro jak pączki w maśle, i że to nie przyczyny strukturalne, lecz korupcja i życie ponad stan są główną przyczyną ich finansowej i narodowej katastrofy. Skądinąd warto jednak się zastanowić, jak łatwo jest stracić w Europie suwerenność i że dzisiaj utrata ta nie musi się łączyć z użyciem środków militarnych, jak długo wystarczają lokalne siły porządkowe.

Znamienne, że dzisiaj dotyczy to kraju, którego suwerenność wydawała się do czasu Byrona ugruntowana i jeszcze do niedawna uchodził za „zachodni”. W kolejce czeka już Portugalia, której właśnie obniżono rating kredytowy.

Poprzednia, węgierska, prezydencja także rozpoczęła się wielką fetą, ale atmosfera wokół Węgier była inna. W przeciwieństwie do chwalonego powszechnie Tuska Orban od samego początku znajdował się pod ostrzałem – nie mniejszym niż kiedyś Lech i Jarosław Kaczyńscy – europejskich mediów, inspirowanych przez rodzimych krytyków, głównie postępowych intelektualistów. Ukazywały się alarmistyczne artykuły, w których donoszono o strasznych zjawiskach, mniej więcej w stylu Stefana Bratkowskiego: „Bezcześci się pomniki, maszerują bojówki, prawica jest trzecią siłą w parlamencie. W demokratycznym kraju w środku Europy nagle znowu pokazuje się otwarty antysemityzm. Jak mogło się to stać?” (Johanna Adroján, „Ungern den Ungarn”, „FAZ”, 10 lipca 2010 r.)

Na szczęście, jak pisał „Frankfurter Allgemeine Sonntagszeitung”, nie wszyscy byli skłonni uwierzyć, że nad Dunajem pojawił się drugi Hitler. Słusznie wskazywano na ograniczenia władzy Orbana: „ten, kto pokazuje, że ma najwięcej władzy w małym kraju, szybko znajduje się pod naciskiem jeszcze silniejszych”. W tym samym artykule mowa jest o „europejsko kontrolowanym państwie węgierskim” („Orbans Versuch einer geistig-moralischen Wende”, „FAS” 23 stycznia 2011 r.).

Orban mógł jednak liczyć na swoich przyjaciół, zwłaszcza w CSU, biorących go w obronę przed atakami.

Bez efektów

Po początkowym oburzeniu okazało się, że nowe prawo medialne można z europejskiego punktu widzenia zakwestionować tylko w paru punktach. Odkryto bowiem, że we wszystkich krajach europejskich istnieje kontrola polityczna nad mediami, zwłaszcza elektronicznymi. Także nowa konstytucja, mimo oburzającego Europejczyków odwołania się w preambule do korony świętego Stefana, musiała zostać zaakceptowana. Narody europejskie ciągle bowiem same mogą nadawać sobie konstytucje. Największym sukcesem Węgier było więc to, że udało im się odeprzeć ataki, rozwiać obawy i przeprowadzać zmiany wzmacniające państwo węgierskie, a osłabiające wpływy owych „jeszcze silniejszych”.

Jeśli zaś chodzi o oficjalne priorytety, to w czasie węgierskiej prezydencji Europa nie przezwyciężyła kryzysu, nie zwiększyło się zatrudnienie, warunki prawne dla koordynacji polityki gospodarczej przygotowywali inni, głównie w Deauville, także dywersyfikacja dostaw energii pozostaje sprawą do załatwienia. Na pewno nie udało się rozwiązać problemu Romów, którymi w poprzednim roku tak intensywnie zajmowała się Francja, realizując politykę, którą w stosunku do Polaków proponuje wspomniany wyżej holenderski eurodeputowany. Chorwacja nie została członkiem UE podczas węgierskiej prezydencji, ale zakończono z nią negocjacje. A o tym, że Bułgaria i Rumunia szybko znajdą się w strefie Schengen, raczej mowy być nie może.

Damy radę?

A jak zostanie zapamiętana polska prezydencja? Zapewne mniej lub bardziej sprawnie uda się przeprowadzić liczne spotkania, nawet jeśli zabrakłoby truskawek i bączków. Premier ma rację: damy radę. Daliśmy radę z katastrofą smoleńską, więc i prezydencja nam niestraszna.

Nie można jednak wykluczyć, że podobnie jak w przypadku Czech w Polsce nastąpi tąpnięcie wewnętrznych struktur władzy, a korona Chrobrego i Jagiellonów dołączy do korony świętego Stefana. Widać już wyraźnie, że obóz rządzący chce użyć prezydencji do wzmocnienia swego neogierkowskiego przekazu. Jednocześnie ma ona służyć do ograniczania możliwości prowadzenia politycznego sporu – każda krytyka będzie uznana za działanie przeciw interesowi Polski. Niezbędnym warunkiem sukcesu wyborczego PO jest monopol informacyjny. Sprzedaż „Rzeczpospolitej” jako akt towarzyszący „przejęciu przewodnictwa w Europie” dobrze wpisuje się w tę strategię.

Prezydencja to ostatnia, a przynajmniej przedostatnia, deska wizerunkowego ratunku. Na szczęście dla rządzących utrzymanie Tuska przy władzy jest w interesie wielu ważnych „europejskich graczy”, szczególnie naszego zachodniego sąsiada. Dlatego europejskie media przemilczały masową demonstrację „Solidarności” i dlatego tak życzliwie piszą o naszym przywódcy, choć od czasu do czasu wypomina mu się „pierwiastek”, a także „węgiel” i „atom”, czyli zgoła nieeuropejski brak dbałości o środowisko. Tym większy byłby szok, gdy wszystko to na nic się zdało. Co wtedy, Europo?

Autor jest profesorem Uniwersytetu  w Bremie i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz  współpracownikiem „Rzeczpospolitej”

http://www.rp.pl/artykul/684572-Zdzislaw-Krasnodebski-o-polskiej-prezydencji-UE.html

Posted in Polityka i aktualności | Otagowane: | Leave a Comment »

Sylwia Ługowska o swoich uczuciach dla PiS

Posted by tadeo w dniu 10 lipca 2011

Okrzyknięta przez media polską „Angeliną Jolie” i nowym „Aniołkiem PiS” – Sylwia Ługowska mówi o programie PiS, urodzie i blogu Kasi Tusk. Tylko u nas – w serwisie „W sieci opinii”.

Czy to prawda, że PiS jest partią „moherowych beretów”, a jej działalność skupia się tylko na wyjaśnianiu katastrofy smoleńskiej? Dlaczego wybrała Pani właśnie to ugrupowanie?

Sylwia Ługowska: PiS jest partią, dla której kwestia katastrofy smoleńskiej jest niezwykle ważna, ale wielokrotnie pokazywaliśmy, że nie jest jedyną, na której się skupiamy. Ostatnio został zaprezentowany program PiS „Szansa dla młodych”, którego część poświęconą problemom studentów prezentowałam. Zbieramy podpisy pod wnioskiem o referendum w sprawie komercjalizacji i prywatyzacji służby zdrowia oraz prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw z sektorów strategicznych dla Polski.

Niedawno opublikowany został Raport o stanie Rzeczpospolitej. Program Prawa i Sprawiedliwości, który mam nadzieję już niedługo będzie realizowany, mówi o Polsce nowoczesnej, solidarnej i bezpiecznej. To pokazuje, że nasza partia skupia się na różnych ważnych kwestiach, należy jednocześnie zauważyć, że sprawa katastrofy smoleńskiej i śledztwo z tym związane jest właśnie jednym z najważniejszych problemów. Żadnemu krajowi ostatnimi laty nie zdarzyła się taka tragedia, by w tym samym czasie stracić  tylu wybitnych przedstawicieli z prezydentem na czele.

Dlatego tak ważne jest zachowanie wszelkiej staranności by tę katastrofę wyjaśnić. Fakt nie zwrócenia polskiej stronie wraku, czarnych skrzynek, obwinianie wyłącznie polskich pilotów, sugestie i wnioski raportu MAK są dowodem bezsilności naszego państwa. Trudno mi zrozumieć takie zachowanie władz mojego kraju, który wykazał się tak dużą nieudolnością w sprawie, która dotyczy śmierci głowy państwa i wielu wybitnych Polaków.

Wybrałam PiS, ponieważ podzielam poglądy tej partii, wiem że potrafi dobrze zdiagnozować problemy naszego kraju i przedstawić recepty i pomysły, które odpowiadają na te problemy. Przykładem takich rozwiązań jest chociażby powołanie CBA w odpowiedzi na afery korupcyjne z udziałem ważnych polityków.

Koncepcja polityki zagranicznej prowadzonej bez kompleksów, realizowanie priorytetowych dla Polski celów zmierzających m.in. do poprawy bezpieczeństwa energetycznego naszego kraju oraz forsowanie idei solidarności energetycznej na forum Unii Europejskiej. Polska nowoczesna solidarna i bezpieczna to nie jest pusty slogan mojej partii, ale realny cel, do którego dąży.

Media ochrzciły Panią polską „Angeliną Jolie”. Nie obawia się Pani, że przez wiele osób może być traktowana wyłącznie jako ponętna kobieta, która nie ma w polityce nic do zaoferowania. Uroda może pomóc kobiecie w karierze politycznej?

Wolałabym być oceniana za to, co robię i kim jestem, dlatego staram się nie odnosić do takich porównań. Oczywiście każda kobieta lubi usłyszeć komplement na swój temat, ale w polityce wygląd zewnętrzny odgrywa drugoplanową rolę.

Czy będzie Pani startowała z łódzkich list PiS w nadchodzących wyborach parlamentarnych?

Nie komentuję mojego startu w wyborach parlamentarnych, ponieważ nie zostały podjęte decyzje dotyczące ostatecznego kształtu list wyborczych PiS .

Czy oprócz polityki Sylwia Ługowska ma jakieś pasje?

Lubię sport  – siatkówkę, jogging. Poza tym ciekawe kino – filmy z gatunku kina akcji albo dobre komedie. Jak większość kobiet – interesuję się modą.

Jak w związku z tym ocenia Pani blog Kasi Tusk poświęcony modzie, gotowaniu i urodzie? Czy uważa Pani, że tego typu działania są dobrym zabiegiem PR-owym?

Pierwszy raz słyszę o tym blogu. Znam wiele nazwisk świata mody, ale o tym, że wśród niech jest Kasia Tusk, nic nie wiem. Moje zaskoczenie może świadczyć o tym czy jest to dobry zabieg PR-owy – raczej nie przynoszący skutków.

http://www.wsieci.rp.pl/opinie/horyzonty/Sylwia-Lugowska-W-polityce-wyglad-odgrywa-role-drugoplanowa

Posted in Polityka i aktualności, Wywiady | 1 Comment »

Lipcowe ludobójstwo

Posted by tadeo w dniu 10 lipca 2011

M. BORAWSKI

Ewa Siemaszko



11 lipca 1943 r. OUN-UPA przystąpiła do likwidacji Polaków na ogromnym obszarze wchodzącym w skład powiatów horochowskiego i włodzimierskiego oraz na skrawku powiatu kowelskiego. Była to największa akcja ludobójcza przeprowadzona na Wołyniu w 1943 roku. Masowe mordy trwały w tym rejonie do 18 lipca. Niestety, ofiary zbrodni OUN-UPA są dla niepodległego państwa polskiego nieistotne. Zgłoszony przez PSL projekt Uchwały o ustanowieniu 11 lipca Dniem Pamięci Męczeństwa Kresowian spadł z porządku obrad Sejmu.

Do zbiorowych mordów ludności polskiej Organizacja Nacjonalistów Ukraińskich (OUN) Stepana Bandery przystąpiła w lutym 1943 r., chociaż pojedyncze osoby, małe grupki (rodziny) były mordowane już w 1942 r. i w styczniu 1943 roku. Do depolonizacji Wołynia, a później także pozostałych terenów wspólnie zamieszkanych przez Polaków i Ukraińców, OUN przygotowywała się bardzo długo. Koncepcję państwa ukraińskiego, w którym nie ma miejsca dla nie-Ukraińców, a przede wszystkim dla Polaków jako narodu, który u końca I wojny światowej wskrzesił państwowość polską, również na części przedrozbiorowego terytorium, gdzie żyli Ukraińcy, OUN sformułowała już na założycielskim kongresie w 1929 roku. Późniejsze programowo-organizacyjne zjazdy OUN i powstające w ich rezultacie postanowienia potwierdzały tę koncepcję i wytyczały sposób realizacji, tj. w odpowiednim momencie bezwzględne, bezlitosne wyniszczenie żywiołu polskiego i innych tzw. zajmańców ukraińskiej ziemi, do której prawo mieli mieć wyłącznie Ukraińcy. W tym celu od początku istnienia OUN prowadziła rozbudowę organizacji, szowinistyczne kształtowanie członków i indoktrynację społeczeństwa ukraińskiego powodującą stopniowe rozszerzanie się wrogich antypolskich nastrojów. II wojna światowa jawiła się nacjonalistycznym przywódcom jako okazja pozbycia się Polaków i utworzenia niepodległego państwa ukraińskiego. W 1942 r. na Wołyniu rozpoczęto tworzenie zbrojnych oddziałów ukraińskich, zasilonych w marcu 1943 r. przez kilka tysięcy ukraińskich policjantów zbiegłych na polecenie OUN ze służby u Niemców, z bronią i amunicją, już wcześniej prześladujących ludność polską. Zostały one nazwane Ukraińską Armią Powstańczą (UPA).

Lacham smert´
Złowróżbne zachowania ukraińskie zdarzały się od początku wojny. Polacy długo traktowali je jako pojedyncze incydenty niemające istotniejszego znaczenia. Latem 1942 r., tuż przed żniwami, w rozmowie dwu Ukraińców z Rudni w gm. Stydyń w pow. kostopolskim jeden z nich zapowiadał, że najpierw będą żniwa „na żyto”, a później „na pszenicę”. Po okazanym niezrozumieniu ze strony rozmówcy wytłumaczył, że najpierw będzie „likwidacja” Żydów, a później Polaków. I właśnie w powiecie kostopolskim w sierpniu 1942 r. Niemcy z udziałem policji ukraińskiej wymordowali Żydów z gett. Potem słyszało się, jak policjanci zapowiadali: „skończyliśmy z Żydami, skończymy z Polakami”, i coraz częściej tu i tam wymykały się ukraińskiemu sąsiadowi zapowiedzi „budemo lachiw rizaty”. Upowszechniła się, weszła do żelaznego repertuaru UPA wcześniej śpiewana przez policjantów ukraińskich piosenka ze znamiennym refrenem „Smert´, smert´, lacham smert´, smert´ moskowśko-żydiwśkij komuni”.
Od lutego 1943 r. następowała eskalacja masowych mordów, które trwały przez 1943 r. na całym Wołyniu, z różnym natężeniem w poszczególnych powiatach i w poszczególnych miesiącach. UPA i bojówki OUN, a także wciągnięte przez nie rzesze ukraińskich chłopów, rozpętały piekło na wołyńskiej wsi. Bestialskie traktowanie ofiar bez względu na wiek i płeć, pożoga, grabież, niszczenie mienia, obławy na niedobitki, polowania na uciekających do miast, pracujących w polu, ukrywających się, uniemożliwianie pochówków. Równolegle zbrodniczy terror w stosunku do tych Ukraińców, którzy nie zatracili człowieczeństwa i nie chcieli być uczestnikami zbrodni. Rejon po rejonie nacjonaliści ukraińscy usiłowali unicestwić wszystkich Polaków, których udało się dosięgnąć, zniszczyć ich tylko dlatego, że byli Polakami.
W marcu największe nasilenie napadów objęło powiaty kostopolski i sarneński oraz część powiatu łuckiego. W kwietniu 1943 r. nastąpił znaczący wzrost napadów na Polaków w powiecie krzemienieckim. W maju 1943 r. większa fala mordów przeszła przez powiaty: sarneński, dubieński i zdołbunowski. W czerwcu 1943 r. najwięcej ofiar było w powiecie łuckim w trzech sąsiadujących ze sobą gminach oraz w powiecie zdołbunowskim.

Wołyńska rzeź
Przerażające wieści i mordy w bezpośrednim otoczeniu mobilizowały do działań ochronnych. Większość Polaków spodziewających się napadu nocą i liczących na tzw. uspokojenie sytuacji niezależnie od pogody noce spędzało w prowizorycznych kryjówkach poza domem – w lesie, w zagłębieniach terenu, krzakach, na polu itp. Niektóre rodziny, i to z małymi dziećmi, miesiącami w ten sposób lawirowały między życiem a śmiercią. Uciekano też w miejsca uznane za bezpieczniejsze – do miast i miasteczek, gdzie obecność niemieckich załóg w pewnym stopniu hamowała zbrodnicze najazdy UPA, do majątków pod zarządem niemieckim, bo tam była zorganizowana zbrojna ochrona, nieraz spośród polskich uciekinierów, a także do nielicznych polskich ośrodków samoobrony.
Mimo solidarności Polaków, którzy jeszcze sami nie stali się ofiarami, wszędzie brakowało dachu nad głową i panował głód. W najgorszej sytuacji byli ci, którzy ocaleli z napadu, utracili bliskich i docierali do miasta tak, jak stali, w bieliźnie, częściowo ubrani lub w poszarpanych łachach. Niemcy wykorzystywali tę sytuację, zgarniając ich do tzw. obozów przejściowych, z których wywozili uchodźców na roboty do Rzeszy. Ci, którzy nie chcieli wpaść w ręce niemieckie, decydowali się na samodzielne przedzieranie się do Generalnego Gubernatorstwa (województwa: tarnopolskie, lwowskie i lubelskie), oddzielonego od Wołynia granicą, gdyż uważali, że nie ma tam banderowskiego zagrożenia. Gdy i tam zaczęły się mordercze napady na Polaków, wędrowano dalej na zachód.
Z kolei w północnej części Wołynia, w powiatach sarneńskim i kowelskim, ratunku szukano, uchodząc na północ, na bagnisto-lesiste Polesie, teren w mniejszym stopniu zagrożony przez banderowskie bojówki. Polacy miesiącami wędrowali tam dużymi grupami z dobytkiem na wozach po lasach, pustkowiach, zatrzymując się na krótko w miejscowościach nieopanowanych przez UPA, zakładali obozy na terenach śródbagiennych, które przenoszono z miejsca na miejsce.
Przed rodzinami, które mimo trudnych warunków zatrzymały się w jakimś bezpieczniejszym miejscu, które zabrały ze sobą żywność, po pewnym czasie i tak stawało widmo głodu. Zmuszało to do powrotu kogoś z rodziny na własne gospodarstwo, by zaopatrzyć się w prowiant. Wracano też, by przeprowadzić prace polowe i później móc zebrać jakiekolwiek plony na przeżycie. Często przypłacano to życiem, a rodzina nawet nie znała szczegółów zabójstw.
Spontanicznie powstające placówki samoobrony, a więc takie miejscowości, w których zorganizowano warty, patrole i gdzie była jakaś broń, w większości stanowiły czasową ostoję Polaków. Tylko kilkanaście większych placówek samoobrony na Wołyniu, które nazywano bazami samoobrony, utrzymało się, staczając kilkakrotnie boje z UPA, do wkroczenia w 1944 roku Armii Czerwonej i częściowego uspokojenia sytuacji na tym terenie. Pozostałe ulegały znajdującym się w znacznej przewadze nacjonalistom ukraińskim: albo następował pogrom, w którym ginęli ludzie, albo wyprzedzająca napad ewakuacja ludności z obrońcami do miasta, gdy nie widziano szans na skuteczne przeciwstawienie się napastnikom.
Jednakże nie tylko udręczenie fizyczne nękało wołyńskich Polaków. Była to także rozpacz po stracie najbliższych i lęk, nieopuszczający strach przed dostaniem się w ręce upowca czy ukraińskiego chłopa z siekierą, toporem, widłami, nożami i podobnymi gospodarskimi narzędziami, przed okrucieństwem wobec i dorosłych, i dzieci, często tak barbarzyńskim, zwyrodniałym, że modlono się o śmierć od kuli i błagano morderców o zastrzelenie. Makabryczne obrazy mordowania rodziny, od których nie udawało się uwolnić wyobraźni – odbierały równowagę psychiczną.

Zboża takie wysokie…
Nieustanne śmiertelne niebezpieczeństwo, mordy i pożoga poderwały całkowicie byt wołyńskich Polaków. Niemożliwe stało się wykonywanie prac gospodarskich w normalnym trybie nawet w pobliżu miasta czy silnego ośrodka samoobrony. W północno-wschodnich rejonach Wołynia już wiosną trudno było obrobić pola. Mimo wszystko, i jak długo się dało, polscy chłopi starali się albo indywidualnie, albo grupowo, czy też z obstawą grupy samoobrony choć częściowo uprawiać ziemię. Z potrzeby życiowej, potrzeby serca i chłopskiego obowiązku.
Kilkanaście tysięcy, szacując skromnie, zamordowanych bezbronnych wołyńskich Polaków, kilka dziesiątków tysięcy rozproszonych w wyniszczającej tułaczce, tysiące spalonych i obrabowanych gospodarstw – to bilans nienawiści i zbrodni OUN-UPA pierwszego półrocza 1943 r., nazywanej walką o niepodległą Ukrainę, jeszcze nieskończoną, bo przecież pozostały spore połacie Wołynia, gdzie Polacy wbrew złowieszczym okolicznościom uparcie tkwili „na swoim”. Liczyli na opamiętanie ukraińskich sąsiadów, że może ich okolica zostanie oszczędzona. Nie rozumieli, dlaczego ich sąsiedzi, z którymi się nie wadzili, mogliby ich mordować. Mieli nadzieję, że skończy się na pogróżkach, a ucieczka gdzieś w nieznane, gdzie nie wiadomo, z czego żyć i jak utrzymać rodzinę – przerażała. I żal porzucić gospodarstwa, gdy tak dobrze zapowiadają się zbiory, bo mimo ludzkich dramatów, to, co posadzono i posiano, rosło wspaniale. Urodzaj był wyjątkowy, jakby przyroda chciała wynagrodzić wszystkie krzywdy wojny i wesprzeć niedożywioną ludność, ograbianą przez niemieckiego okupanta i „bojowników” o niepodległą Ukrainę. Zboża tak wysokie, że nawet dorosłego człowieka zasłaniały przed niepożądanym wzrokiem, ratując wielu od siekier i noży.

Zbrodnicze żniwa
Nastał lipiec 1943 r., w którym OUN-UPA przystąpiła do zmasowanego uderzenia na Polaków w rejonach, w których się skupili, by przetrwać, wspólnie czuwając i broniąc się, oraz w powiatach zachodnich, gdzie wcześniej napadano sporadycznie.
W nocy z 4 na 5 lipca 1943 r. OUN-UPA zaatakowała szeroko zakrojonym pierścieniem Polaków żyjących we wsiach wokół ośrodka samoobrony Przebraże w powiecie łuckim. Od wiosny 1943 r. w tej kolonii chronili się Polacy z okolicy w obawie przed napadami ukraińskimi, jednakże nie wszyscy się tam przenieśli. Celem akcji było „oczyszczenie” dużego obszaru z Polaków i zlikwidowanie silnego ośrodka samoobrony. UPA nie zdobyła Przebraża, ale zginęło kilkaset osób w dwudziestu kilku spalonych koloniach. 8 lipca 1943 r. w okolicach Kustycz (gm. Turzysk, pow. Kowel) okrutnie została zamordowana przez UPA delegacja Okręgowej Delegatury Rządu na Wołyniu na czele z Zygmuntem Rumlem „Krzysztofem Porębą”, podążająca na przygotowane wcześniej pojednawcze rozmowy. Trzy dni później, tj. 11 lipca 1943 r. (niedziela), OUN-UPA przystąpiła do likwidacji Polaków na ogromnym obszarze wchodzącym w skład powiatów horochowskiego i włodzimierskiego i na skrawku powiatu kowelskiego. Była to największa akcja ludobójcza przeprowadzona na Wołyniu w 1943 r., której przebieg doskonale oddaje akowski raport Jana Cichockiego „Wołyniaka”, nauczyciela z powiatu włodzimierskiego:
„O godz. 2 min. 30 po północy w dniu 11 lipca 1943 r. rozpoczęła się rzeź. Każdy dom polski okrążało nie mniej jak 30-50 chłopów z tępym narzędziem i dwóch z bronią palną. Kazali otworzyć drzwi albo w razie odmowy rąbali drzwi. Rzucali do wnętrza domów ręczne granaty, rąbali ludność siekierami, kłuli widłami, a kto uciekał, strzelali doń z karabinów maszynowych. Niektórzy ranni męczyli się po 2 lub 3 dni, zanim skonali, inni ranni zdołali resztkami sił dotrzeć do granicy powiatu sokalskiego (…). Po morderstwie, zaraz po południu tegoż dnia, nastąpił rabunek. Chłopi z sąsiednich wsi przychodzili i zabierali: konie, wozy, ubrania, pościel, krowy, świnie, kury – inwentarz żywy i martwy”.
Masowe mordy trwały w tym rejonie do 18 lipca. Szczególna uwaga należy się napadom na kościoły i kaplice, w których byli zgromadzeni na Mszach św. Polacy. 11 lipca 1943 r. w czterech kościołach (Kisielin, Chrynów, Poryck, Zabłoćce) i jednej kaplicy (Krymno) Ukraińcy wymordowali około 540 osób, w tym trzech księży.
W dniach 16-18 lipca całkowitą klęskę poniósł duży ośrodek samoobrony w powiecie kostopolskim, ochraniający skupisko polskich osiedli w gm. Stepań i Stydyń wokół dwóch wsi Huta Stepańska i Wyrka oraz kilka kolonii w sąsiedniej gminie Antonówka w powiecie sarneńskim. Po dwóch dniach dramatycznej walki z przeważającymi siłami UPA zgromadzona w Hucie Stepańskiej ludność polska wraz z samoobroną ewakuowała się do gmin Antonówka i Rafałówka w powiecie Sarny, poniósłszy wcześniej i w drodze ogromne straty. 30 lipca 1943 r. nastąpiło kolejne zmasowane uderzenie UPA na skupisko osiedli polskich w gminie Antonówka i Włodzimierzec powiatu sarneńskiego, w wyniku którego zostało ono zlikwidowane -wszystkie polskie osiedla spalono, polska ludność uciekła do stacji kolejowych na linii Kowel – Sarny. 31 lipca OUN-UPA podjęła drugą, również nieudaną próbę unicestwienia Polaków w Przebrażu. Ośrodek samoobrony stoczył wówczas ciężką walkę z przeważającymi siłami UPA, dzięki czemu kilka tysięcy koczujących w obozie przebrazkim Polaków ocalało.
Lipcowe ludobójstwo nie ograniczało się do opisanych wyżej wielkich akcji – Polacy byli mordowani we wszystkich powiatach, oprócz lubomelskiego, w mniejszych napadach. W tym jednym miesiącu zginęło kilkanaście tysięcy Polaków, kilkadziesiąt opuściło Wołyń, a wciąż jeszcze nie udało się „oczyścić Ukrainy z Lachów”, którzy nie mieli gdzie uciekać i bardziej niż o śmierci, myśleli o żniwach. Toteż sierpień stał się kolejnym miesiącem wołyńskich rzezi.
Masowymi ludobójczymi akcjami w dniach 29-31 sierpnia, podobnymi do akcji z 11 lipca, dotknięte zostały tereny północnej części powiatu włodzimierskiego i powiat lubomelski. Zaatakowano też Polaków w innych powiatach i w innych dniach sierpniowych – w nielicznych już polskich osiedlach i w miejscowościach mieszanych narodowościowo, gdzie pokładano nadzieję w dobrosąsiedzkich kontaktach z miejscowymi Ukraińcami – kowelskim, horochowskim, łuckim, rówieńskim, dubieńskim i wszędzie tam, gdzie Polacy przybywali na żniwa. Żniwa te były szczególne – opóźnione, niedokończone i nawet niezaczęte przez ich prawowitych polskich gospodarzy. „Udane” było za to żniwo śmierci: w kolejnym miesiącu, w sierpniu, zamordowano kilkanaście tysięcy Polaków, zaś przez cały okres ludobójczych działań OUN-UPA – 60 tysięcy.

Ofiary lepsze i gorsze
Gehenna kresowych Polaków, ofiar zbrodni wołyńsko-małopolskiej, w której ludobójcze akcje pochłonęły na całym obszarze ich dokonywania przez OUN-UPA, nie tylko na Wołyniu, 130 tys. śmiertelnych ofiar, tysiące sierot, ludzi okaleczonych fizycznie i psychicznie, zmarłych z ran i w wyniku nieludzkich warunków spowodowanych przez nacjonalistów ukraińskich – nadal nie jest odpowiednio traktowana przez państwo polskie. Wciąż mamy „gorsze” i „lepsze” ofiary zbrodniczych ideologii. Po kilkudziesięciu latach należytego miejsca w narodowej pamięci słusznie doczekały się ofiary katyńskie. Niestety, ofiary zbrodni OUN-UPA są dla niepodległego państwa polskiego nieistotne. Zgłoszony przez PSL projekt Uchwały o ustanowieniu 11 lipca Dniem Pamięci Męczeństwa Kresowian spadł z porządku obrad Sejmu. Nasuwają się pytania: z kim solidaryzuje się polski Sejm – z ofiarami czy z katami i ich ideowymi spadkobiercami, co z sumieniami przedstawicieli polskiego Narodu i gdzie się podziała zwykła ludzka przyzwoitość?


Autorka jest badaczką zbrodni nacjonalistów ukraińskich dokonanych na ludności polskiej Wołynia w czasie II wojny światowej, twórcą książek i wystaw poświęconych tej problematyce.

Posted in Historia, Polskie Kresy | Leave a Comment »

Ta władza boi się prawdy

Posted by tadeo w dniu 10 lipca 2011

Z Janem Pietrzakiem, felietonistą, satyrykiem, twórcą Kabaretu pod Egidą, autorem dziesiątek piosenek, które podtrzymywały Polaków na duchu w czasach prześladowań komunistycznych, rozmawia Agnieszka Żurek


Jedna partia rządzi wszystkim, a o ojcu Tadeuszu Rydzyku premier mówi, że to władca „imperium”. Kilka procent udziału w rynku medialnym strasznie doskwiera rządowej machinie prania mózgów.



Czy sądził Pan kiedykolwiek, że Pańska piosenka „Nielegalne kwiaty, zakazany krzyż” stanie się w Polsce znów aktualna?
– Nigdy nie chciałem, żeby stała się aktualna w tzw. wolnej Polsce. Tymczasem w ciągu ostatniego roku byliśmy świadkami scen podobnych to tych, które oglądaliśmy w stanie wojennym. Demokratycznie wybrane władze zachowują się tak, jak wcześniej zachowywały się władze okupacyjne. Do czego to jest podobne, żeby prześladować ludzi, którzy przychodzą z kwiatami przed Pałac Prezydencki? Zginął prezydent, więc jest naturalne, że w odruchu serca ludzie przychodzą właśnie tam. Tymczasem są stamtąd przeganiani, traktowani jak jakaś wroga siła! Ci, którzy nie zgadzają się z rządem w temacie katastrofy smoleńskiej, uważani są za szkodliwy element.

Czy czuje się Pan zakwalifikowany przez obecną władzę do „obywateli drugiej kategorii”, którym uniemożliwia się wypowiadanie się w mediach?
– Oczywiście. O moich występach, książkach czy płytach nie wolno mówić i recenzować ich w reżimowych mediach. Nie ma możliwości, żebym w radiowej Trójce czy Jedynce raz w tygodniu miał trzyminutowy felieton. A mam dużo do powiedzenia o Polsce… Nie jestem kimś anonimowym, tylko człowiekiem, który na swoją reputację zasłużył latami pracy. Nie stałem się osobą publiczną z czyjegoś nadania, ale dzięki własnemu wysiłkowi. Kiedyś w radiowej Jedynce miałem trzyminutowe felietony o szóstej rano, raz w tygodniu. Kiedy zmieniły się władze Jedynki i dyrektorem Programu Pierwszego został Wincenty Pipka, zadzwoniła do mnie pani z sekretariatu i powiedziała, żebym nie fatygował się do Radia, bo po co mam wstawać tak wcześnie.

Równie trudno było Panu znaleźć przestrzeń do wypowiedzi w telewizji publicznej?
– Kilka razy przed dwoma laty zrobiłem w telewizji dwudziestominutowy program „Kabaretowa alternatywa” składający się w części z moich wspomnień z kabaretu, w części z komentarza na temat spraw bieżących. I niestety, czujna dyrektor Dorota Macieja – o której mówiło się, że jest „pisowska” – zdjęła mój program z ramówki. Zdenerwował ją żart o Wojciechu Jaruzelskim, który pozwoliłem sobie opowiedzieć po emisji filmu „Towarzysz generał”. Od razu potem rozpoczęła się medialna histeria pod hasłem Michnika: „od (..) cie się od generała”. „Kabaretowa alternatywa” po raz kolejny przegrała z kumplami Jaruzelskiego. Prawdę mówiąc, jestem przyzwyczajony, że mnie wyrzucają. Satyryk ma kłopoty, jeżeli chce być człowiekiem wolnym i niezależnym od nikogo i niczego poza swoją świadomością, charakterem i zasadami. „Estabiliszmendy” tego nie doceniają i nie ułatwiają nam życia.

Odwiedził Pan ostatnio stojący na Krakowskim Przedmieściu namiot Solidarnych 2010. Utożsamia się Pan z ich postulatami, na czele z rozliczeniem członków obecnego rządu w związku z katastrofą smoleńską?
– Jak najbardziej. Pogratulowałem Solidarnym – grupie odważnych ludzi, którzy mają siłę przeciwstawić się bezprawiu i bezkarności, jakie obserwujemy. Mamy prawo mieć inne poglądy niż rząd. Administracja musi to respektować, a także chronić wszystkie demonstracje – nie tylko swoich zwolenników, ale i przeciwników. Administracja ma być państwowa, a nie partyjna! Tak jest w utrwalonych demokracjach. Tymczasem władza w pierwszą rocznicę katastrofy smoleńskiej postawiła czarnych antyterrorystów i bariery. Nawet przeciwko posłom! Pamiętamy, jak przeskakiwali przez nie posłowie… Co to było?

Demonstracja siły?
– Wobec kogo? Wobec ludzi, którzy oddają hołd prezydentowi Rzeczypospolitej, Sztabowi Generalnemu, ministrom? To są wrogowie? Jak to możliwe, że państwo polskie tak traktuje ludzi, którzy państwo szanują? Niebywałe. Ta władza zachowuje się haniebnie. Może nie wszyscy są tego świadomi, ale to widać. A skoro widzę, to mam obywatelski obowiązek o tym mówić.

Kiedy ukształtowały się Pana przekonania polityczne?
– Moja świadomość budowała się w kontakcie z cenzurą i ubecją. Kiedy w latach 60. zaczynałem przygodę z kabaretem, nie miałem świadomości, czym jest ten ustrój, co za świństwo kryje się za propagandowymi hasłami. Nie wyniosłem tej wiedzy z domu. Od 1948 r. byłem w wojsku. Mój ojciec zginął w 1942 r. w czasie wojny. Z dzieciństwa wyniosłem pamięć o głodzie, gruzach i strachu. Kiedy zacząłem występować w klubie studenckim „Hybrydy” i kiedy okazało się, że niektóre teksty nie podobają się władzy, nieraz wpadałem w osłupienie. Działania cenzury były absurdalne – nie można było np. powiedzieć ze sceny wierszyka „Czarna krowa w kropki bordo”, bo istniał „zapis” na krowy. W tym czasie na Rzeszowszczyźnie występowała jakaś choroba krów, zatem nie wolno było o tych zwierzętach mówić. Satyrycy ciągle walczyli z cenzurą i szukali sposobów, jak te „zapisy” omijać. Kabaret pod Egidą wykształcił iście ezopowo-aluzyjny język. Mówiło się „obok”, a publiczność i tak doskonale wiedziała, o co chodzi.

Czy w stosowaniu propagandy sukcesu obecny rząd przypomina władzę komunistyczną?
– Cała taktyka rządu polega na omijaniu ważnych, istotnych tematów. Nie ma żadnej debaty o polityce międzynarodowej – trzy dni przed objęciem prezydencji w Unii Europejskiej premier wygłasza w Sejmie orędzie na ten temat. W ten sposób uniemożliwia jakąkolwiek dyskusję w parlamencie. A potem twierdzi, że opozycja powinna przyłączyć się do działań rządu. A dlaczego niby ma się przyłączyć, skoro wcześniej na nic nie miała wpływu? Nie ma większości w żadnej komisji sejmowej. Nawet w tak skandalicznej sprawie, jak afera hazardowa, głos opozycji został zupełnie zignorowany, bo najważniejsza była ochrona kumpli z sitwy.

Ustalono nawet, że nie było żadnej afery hazardowej.
– To pokazuje jaskrawo, że komisje sejmowe nie reprezentują interesów Narodu, ale interes Platformy Obywatelskiej. Żyjemy w państwie monopartyjnym.

Jest to cecha państwa totalitarnego?
– Jak najbardziej. Jedna partia rządzi wszystkim, przejmuje wszystkie placówki, służby specjalne, wszystkie urzędy, rady nadzorcze wszystkich przedsiębiorstw państwowych, większość samorządów, pieniądze przeznaczone na kulturę, zawłaszcza media. O ojcu Tadeuszu Rydzyku premier mówi, że to władca „imperium”. Kilka procent udziału w rynku medialnym strasznie doskwiera rządowej machinie prania mózgów.

Jak wygląda dominacja Platformy w sferze kultury?
– Artystom próbuje się nałożyć kaganiec i eliminować ludzi niezgodnych z linią jedynie słusznej partii. Dyrygują tym reżimowe telewizory i wiadoma gazeta. Podobnie jak w PRL. Wydałem książkę pod tytułem „Jak obaliłem komunę” opartą na aktach Urzędu Bezpieczeństwa. Cicho o niej. Nie wolno pisać o tym, że czterdziestu ubeków na mnie donosiło, bo jeśli o tym piszę, to podobno szkodzę Polsce. Ja szkodzę, nie oni…

W czym Pan im przeszkadza?
– Przeszkadzam im, bo przypominam, żeby Polska była Polską. A tymczasem Polska ma się rozpłynąć w Europie. Polacy mają się rozjechać do pracy po całym kontynencie, bo nasz przemysł upada. Upadają stocznie, Ursus, FSO i tysiące innych fabryk. Polacy mają nie znać historii swego kraju. Tak zarządza ministrowa od oświaty. Społeczeństwo jest totalnie manipulowane. Istnieje konglomerat medialno-rządowy. Główne media w dzisiejszej Polsce nie są żadną „czwartą władzą”, ale po prostu rządowym ministerstwem propagandy. Muszą kłamać, bo służy to ich rządowi. Wielkim nieszczęściem tej władzy jest pojawienie się gdzieś grupy uczciwych ludzi.

Niezależni artyści znów są spychani do podziemia?
– Moje występy wielokrotnie mają charakter występów podziemnych. Publiczność jest wspaniała, cieszę się, że istnieją odbiorcy, dla których wciąż ważne są słowa ludzi niezależnych – nie z prawicy, nie z lewicy, ale po prostu mówiących prawdę. Przetrwałem pół wieku na estradzie w skrajnie trudnych okolicznościach jedynie dzięki wiernej publiczności.

Dziękuję za rozmowę.

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110709&typ=rw&id=rw16.txt


Posted in Polityka i aktualności, Wywiady | Leave a Comment »

Wieś, czyli Polska lekceważona i unieważniana

Posted by tadeo w dniu 10 lipca 2011

Dr Barbara Fedyszak-Radziejowska


Rosjanie nie wpuszczają na swój rynek wyłącznie polskich warzyw. Donald Tusk podczas inauguracji polskiej prezydencji w Parlamencie Europejskim słowem nie wspomniał o tym jaskrawym przykładzie braku unijnej solidarności z polskimi rolnikami.


Jakość polskiej żywności, kondycja i nowoczesność przetwórstwa, aktywność polskich rolników, umiejętność wykorzystania funduszy unijnych na poziomie 100 proc. – to wszystko ewidentny sukces. A o rolnikach i mieszkańcach wsi nadal pisze się i mówi jak o balaście, obciachu, ukrywając pod taką maską lekceważenie wciąż większej niż miejska wiejskiej biedy i akceptację nierównego traktowania polskich rolników w Unii Europejskiej. Jak długo jeszcze?

Kiedy rozpoczynaliśmy naszą drogę do UE, a zatem również do dzisiejszej „prezydencji”, najbardziej niezwykłym i niezauważonym w debacie publicznej problemem było niespotykane w Europie lekceważenie przez liczne środowiska opiniotwórcze i polityczne interesów polskiej wsi i polskich rolników. Ta postawa obecna była i po „solidarnościowej”, i po „postkomunistycznej” stronie sceny politycznej. Przykładowo, w „Przeglądzie” (05.01.2003 r.) Bronisław Łagowski pisał: „Gdyby na polskiej wsi zachowała się jakaś tradycja, jakiś obyczaj zasługujący na kultywowanie, gdyby istniały jakieś formy życia warte ochrony, przeniesienie tej polityki (WPR) do naszego kraju byłoby wprawdzie taką samą niedorzecznością, jak na Zachodzie, ale miałoby także takie samo jak tam uzasadnienie socjalne i kulturalne. Tymczasem polska wieś nie jest taka biedna, jak się o niej pisze, nie reprezentuje obecnie niczego wartościowego pod względem obyczaju, kultury czy moralności. Przeciwnie jest widownią moralnego rozkładu i lumpenproletaryzacji”.
Po tzw. solidarnościowej stronie minister i wicepremier rządu AWS – UW, prof. Leszek Balcerowicz, który zaczynał negocjacje z UE, opublikował w „Rzeczpospolitej” (18.03.1999 r.) szczególny artykuł. Gdy w kwestii dopłat bezpośrednich dla polskich rolników unijni negocjatorzy proponowali 0 proc., a polscy – 100 proc. unijnych płatności, polski wicepremier pisał; „jeśli nasi rolnicy pójdą drogą antyrynkową [tj. wywalczą prawo do unijnej polityki rolnej], ich sukces okaże się pyrrusowym zwycięstwem rolników i otwartą klęską dla kraju”.
W owym czasie łamy prasy i media elektroniczne zdominowała retoryka bezkrytycznego wspierania strony unijnej. Dlaczego – pytano – ważny cywilizacyjny proces budowania europejskiej wspólnoty sprowadzany jest do dopłat, kwot i limitów? Dlaczego narażamy interesy Polski (?!) dla jednej, wąskiej (?!) grupy zawodowej? Dlaczego – pytał wybitny profesor filozofii – dopłaty przysługują rolnikom, a nie krawcom lub naukowcom?

Lewicowa agrofobia
Także i obecnie hasają w tygodnikach publicyści, wykluczając i marginalizując nielubianych przez siebie Polaków. W. Łazarewicz w „Polityce” (38/2008) swoje myśli o polskich chłopach ubiera w takie słowa: „Quasi-chłopi to klasa ludzi zbędnych, (…) 4 miliony zbędnych chłopów, (…) Quasi-chłop jest wielkim hamulcowym, (…) Chłopi jako balast, (…) Chłopi jako tykająca bomba społeczna, (…) Chłopi muszą zniknąć, (…) chłop to facet w gumofilcach stojący pod sklepem geesu, (…) rolnicze niedobitki na wymarciu, (…) quasi rolnicy etc.”.
Metody wykluczania wyborców niepodzielających słusznej linii wytyczanej przez jedną słuszną gazetę i przez jedną słuszną telewizję komercyjną trenowano wcześniej skutecznie na rolnikach i mieszkańcach wsi. Dość zabawne wydaje się przypomnienie, w jaki sposób pisano o tej grupie w marksistowsko-leninowskim języku propagandy. Chłopi byli w nim i workiem kartofli, i symbolem apatii, „potęgi biernej”, a także masą niezdolną do zbiorowego działania. Celem marksistowsko-leninowskich ideologów było „wyrwanie ludności wiejskiej z izolacji i ogłupienia” oraz (K. Kautsky) „zabicie chłopskiej duszy” i umocnienie jej „proletariackiego charakteru”.
Można powiedzieć, zostało nam to do dziś. O tym segmencie społecznej rzeczywistości podobnie myślą elity zarówno z prawej, jak i z lewej strony sceny politycznej. Dlaczego? Może dlatego, że wszyscy, może nieświadomie, „zarazili się” swoistą lewicową agrofobią? Wszak PRL „zaczął się” od likwidacji ziemiaństwa, przeprowadzonej po 1944 r. bezwzględnie, dokładnie i skutecznie zarówno w wymiarze ekonomicznym, właścicielskim, prestiżowym, jak i kulturowym. Język ówczesnej propagandy wiele przypomina – faszystów szukano już w 1945 roku. Edward Ochab ogłosił sukces PKWN tak: „złamano kręgosłup najbardziej reakcyjnej warstwy wyzyskiwaczy. Z powierzchni ekonomicznego i politycznego życia kraju znikła główna opora faszyzmu” (a jakże!!!). Potem, gdy zabijanie „chłopskiej duszy” powiązano z kolektywizacją, faszystami zostali „kułacy”, o których Bolesław Bierut mówił: „kułak” to ten, który ma powyżej 5-7 ha (!) ziemi i „sabotuje, przywozi zawołczone zboże, występuje z wrogą propagandą przeciwko spółdzielczości produkcyjnej”.
Kiedy PSL pod przywództwem Stanisława Mikołajczyka próbowało przetestować umowę z Jałty i Teheranu w kwestii demokratycznych wyborów w Polsce i nie zgodziło się w 1946 r. wejść do tzw. Bloku Stronnictwa Demokratycznego (!), tworzonego przez komunistów i zdominowane przez nich stronnictwa, opracowano kodeks wyborczy, który ograniczał prawa wyborcze dla „organizacji dążących do obalenia ustroju i współpracujących z bandami leśnymi i organizacjami faszystowskimi” (a jakże). Pod tym pretekstem skreślono z list wyborców 500 tys. osób, z list kandydatów 98 polityków PSL, zawieszając listy tej partii w 10 okręgach wyborczych (22 proc.). Dodajmy, że mimo tych zabiegów, a także zamordowania przed wyborami 118 członków PSL i aresztowania 107 (147?) kandydatów tej partii, wyniki przegranych wyborów komuniści i tak musieli sfałszować.

Nie byłoby wyklętych…
Czy jest możliwe, że propagandowa wizja z żołnierzami wyklętymi, ziemianami i chłopami w roli bandytów, faszystów nadal kołacze się nieświadomie w wielu polskich głowach? Czy to nie ona sprawia, że tak łatwo wyklucza się ze wspólnoty narodowej „balast”, jaki podobno stanowią „niezmodernizowani” mieszkańcy wsi i właściciele „za małych” gospodarstw rolnych?
Może warto przypomnieć, że nie byłoby żołnierzy wyklętych, gdyby wieś nie dała żołnierza, gdyby ich nie żywiła i nie ukrywała. Może warto wspomnieć rodzinę Ulmów (i nie tylko ją) z Markowej i rodziny z innych wsi, które nie tylko nie „tropiły” ukrywających się Żydów, ale próbowały z narażeniem życia im pomóc. Bywało oczywiście także dramatycznie inaczej. W końcu żołnierzy wyklętych, ostatniego – Józefa Franczaka ps. „Lalek” i bardzo znanego Józefa Ognia ps. „Ogień”, wydali Polacy – tajni współpracownicy Urzędu Bezpieczeństwa, podobnie jak denuncjowali Niemcom Żydów ukrywających się na wsi i w miastach.
Jednak stereotypy są nośne, bo wygodne. Warto mieć „pod ręką” grupę, u której z aprobatą społeczną można bezkarnie szukać brakujących w budżecie pieniędzy. Może w KRUS? A może w unijnych środkach płynących na polską wieś i do rolnictwa? Tak radzą rządowi zwolennicy polaryzacyjno-dyfuzyjnego rozwoju kraju. Tym, którzy nie przeczytali uważnie raportu Polska 2030 pod red. ministra Michała Boniego, wyjaśniam, że chodzi o taki model rozwoju, w którym wspieramy przede wszystkim „efektywnych”, czyli bogatych, wykształconych i z wielkich miast. To oni, „przyspieszając” wzrost zamożności w enklawach bogactwa, prędzej (?) czy później (?) metodą dyfuzji „rozprowadzą” swoją zamożność wśród biednych Polaków, jeśli, rzecz jasna, ci biedniejsi doczekają tego w kraju i nie wyjadą „za chlebem” za granicę.
Dzisiaj minister rolnictwa Marek Sawicki jest „zaskoczony”, że Rosjanie nie wpuszczają na swój rynek wyłącznie polskich warzyw, chociaż wiadomo, że z bakterią, która w Niemczech siała panikę, nie mają one nic wspólnego. Dziwi się, ale nie jest w stanie zmusić premiera i ministra spraw zagranicznych, by w ramach uroczystego przemówienia na otwarcie polskiej prezydencji w Parlamencie Europejskim wspomnieli o tym jaskrawym przykładzie braku unijnej solidarności z polskimi rolnikami. Czy „europejską, wolną od nacjonalizmu” wspólnotę współtworzą interesy wszystkich rolników, czy głównie francuskich, hiszpańskich i niemieckich?
I czy aby na pewno w rywalizacji o unijne rynki wiarygodności nie straciła marka polskiej, zdrowej żywności po uchwaleniu ustawy o nasiennictwie, która tylnymi drzwiami wprowadza do naszego rolnictwa produkcję genetycznie modyfikowaną?
Mam wrażenie, że brak zrozumienia dla rolnictwa i przetwórstwa rolnego jako polskiej racji stanu o takim samym znaczeniu jak surowce energetyczne sytuuje polskie elity polityczne i opiniotwórcze poza wspólnotą europejską. Dodam, że Norwegia i Szwajcaria wspierają swoje rolnictwo na poziomie prawie dwukrotnie wyższym niż kraje Unii.
Tania, dostępna także dla mniej zamożnych obywateli zdrowa, własna i bezpieczna żywność to warunek suwerenności kraju. Zamieszkałe wsie, także daleko od głównych metropolii, to warunek żywotności wspólnot lokalnych, to szansa dla tradycji i tożsamości regionalnej. Własność ziemi to podstawa tej szczególnej wolności, zanurzonej we wspólnocie, odpowiedzialnej i republikańskiej. Nie tylko szlachcic, lecz także „chłop na zagrodzie równy wojewodzie”.

Korzenie kultury
Aleksandr Czajanow pisał, że gospodarka chłopska zarówno na poziomie mikrospołecznym (pojedyncze gospodarstwo), jak i makrospołecznym jest szczególną odmianą gospodarki rządzącą się inną logiką niż gospodarka kapitalistyczna. Nie chodzi w niej tylko o zysk, lecz także o zaspokojenie potrzeb użytkownika i jego rodziny, o bezpieczeństwo i niezależność, nawet jeśli ta niezależność jest mniej zamożna i nie zawsze „prestiżowa”.
Dla Maxa Webera chłopi byli zbiorowością, która kierowała się nie tyle racjonalnością formalną, kapitalistyczną, lecz racjonalnością rzeczywistą, podporządkowaną myśleniu i kalkulowaniu wypływającym z uznawanych wartości. Te wartości to gospodarstwo rodzinne, społeczność lokalna, tradycja, obywatelska wspólnota, mała przedsiębiorczość „na swoim”, spółdzielczość nastawiona zarówno na zysk, jak i na bezpieczeństwo ekonomiczne swoich udziałowców = członków spółdzielni. W rolnictwie, szczególnie tym „rodzinnym”, ważne są (podobnie jak w rodzinie) wartości niekoniecznie racjonalne „formalnie”, jak relacja kosztów do zysku, lecz realne, uwzględniające prawa natury (zbiory, czyli zysk tylko raz w roku), jej żywioły (jeden przymrozek czy powódź likwiduje roczny dochód z gospodarstwa) i ziemię, której nie można przenieść w dowolne miejsce świata. Korzenie, także korzenie kultury i narodu, potrzebują ziemi, której nie można „wyprodukować” w żadnej fabryce, wirtualnie powiększyć czy poprawić jakości jej gleby. Jest, jaka jest, tu i teraz, dziedziczona przez pokolenia z dziada pradziada tylko w miejscu, w którym się rodzili, przekazywali język, gwarę, obyczaje, wiarę i kulturę. Jak ziemia są własne, bo dziedziczone. I za nie jesteśmy odpowiedzialni.
Dlaczego mamy problem ze zrozumieniem tak oczywistych dla Francuza, Brytyjczyka, Greka, Niemca czy Fina kwestii? Dlaczego żadna formacja polityczna nie potrafi wpisać do swojego programu ludowego nurtu, który współtworzy dzisiaj wszystkie formacje na prawo od centrum, od Europy po Stany Zjednoczone. Bo, niestety, PSL od PSL Mikołajczyka różni zbyt wiele, by uznać partię „rolniczych interesów” za kontynuatora partii agrarystycznych wartości. Tymczasem dzisiaj wspieranie i sukces polskiego rolnictwa są szansą na przywrócenie Polakom zapomnianych i zniszczonych przez komunistów wartości.


Autorka jest socjologiem, pracownikiem Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN, przewodniczącą Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej.

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110709&typ=my&id=my03.txt

Posted in Gospodarka i Ekonomia, Polityka i aktualności | 1 Comment »

Dariusz Basiński (Mumio) nie wstydzą się Jezusa

Posted by tadeo w dniu 10 lipca 2011

„Kiedy ktoś w trakcie rozmowy kpi sobie z Jezusa, atakuje mnie lub kogokolwiek, to rozmawiając z tą osobą, modlę się za nią, proszę Pana Boga, by jej nie sądził, nie chcę się poczuć lepszą od niej”.

Posted in Nie wstydzę się JEZUSA, Religia, Świadectwa | Leave a Comment »

Post (Widzialne i Niewidzialne)

Posted by tadeo w dniu 10 lipca 2011

http://www.dlapolski.pl/07/10/post/

Posted in Filmy i slajdy, Filmy religijne | Leave a Comment »

Jerzy Skoczylas nie wstydzi się Jezusa!

Posted by tadeo w dniu 10 lipca 2011

„Nie wstydź się Jezusa i nie bądź obojętny gdy Jezus jest obrażany i atakowany. Jeżeli zobaczysz w internecie wpis, który obraża Jezusa, zareaguj!”

Jerzy Skoczylas, polski satyryk i członek Kabaretu Elita zaangażował się w akcję „Nie wstydzę się Jezusa”. Zobacz jego świadectwo!

Zobacz film ze świadectwem Jerzego Skoczylasa

Nie wstydź się Jezusa i nie bądź obojętny, gdy Jezus jest atakowany i obrażany. Jeżeli jesteś chrześcijaninem i słyszysz brutalny, często kiepski żart na temat księdza, biskupa, Kościoła, Jezusa – nie opowiadaj go dalej, nie reaguj na niego i nie rozpowszechniaj go. Jeżeli zobaczysz w internecie wpis, który obraża Boga, obraża Chrystusa – zareaguj, odpisz tak samo – powiedz co Ty o tym sądzisz – Ty, katolik, Ty, który nie wstydzisz się Jezusa i nie wstydzisz się tego, że jesteś jego wyznawcą.

„Nie wstydzę się Jezusa” – to jest hasło z breloka, który warto nosić i warto mieć w miejscu widocznym. Pojawia się pytanie: czy my się rzeczywiście wstydzimy Jezusa? Zastanowiwszy się, możemy powiedzieć, że tak. Ja jeszcze pamiętam czasy, w których wsiadało się do pociągu i gdy on ruszał, to w przedziale prawie wszyscy wykonywali znak Krzyża. Dzisiaj to niemal zupełnie zniknęło. Przed posiłkami – nie tylko w domu, ale i w miejscach publicznych – ludzie żegnali się, gdyż tak jest przyjęte przez chrześcijan. Dziś tego nie ma zupełnie. W piątek, gdy ktoś pyta kogoś dlaczego nie je mięsa, to nawet jeśli jest chrześcijaninem, odpowie, że jest wegetarianinem, bo wstydzi się bycia katolikiem.

Walka z chrześcijaństwem i z Krzyżem nie jest oczywiście niczym nowym, ale chyba jeszcze nigdy w dziejach chrześcijanie tak łatwo nie oddawali pola. My ustępujemy bardzo łatwo. Przechodzimy obok świątyń, obok symboli religijnych i też zapominamy o znaku Krzyża. Dlaczego? Wstydzimy się? Chyba jednak tak, uderzmy się w pierś!

Daliśmy się wyprzeć z tylu dziedzin. Wystarczy spojrzeć na repertuar kin, teatrów. Jesteśmy krajem katolickim i tu nie chodzi o procenty, bo przecież większość chyba chodzi do Kościoła, a przynajmniej przyznaje się do tego, przedstawia się jako chrześcijanie. Gdzie w tym repertuarze jest twórczość chrześcijańska? To jest paradoks, bo to tak, jakby w kraju, w którym się mówi po polsku, większość produkcji była anglojęzyczna i francuskojęzyczna, a tylko jakieś niszowe, „kilkuprocentowe” spektakle odbywały się w języku polskim. I tak jest z naszym wyznaniem – zostaliśmy wyrugowani, oddaliśmy pole. Musimy o tym pamiętać, abyśmy się tak łatwo nie poddawali.

Kto walczy z Krzyżem? Przecież z Krzyżem nie walczą ateiści – dla nich Krzyż nie istnieje, nie istnieje Bóg, więc nie istnieje problem. Z Krzyżem walczą ci, którzy się boją Krzyża, którzy się boją Chrystusa.Żeby walczyć z czymś, czego nie ma trzeba być niespełna rozumu, a to jednak jest walka z określonym wrogiem. Tak więc, biorąc pod uwagę sam fakt walki, przeciwnicy zakładają że Pan Bóg istnieje, że istnieje Chrystus, więc trzeba go zwalczyć, ponieważ jego hasła są nie do pogodzenia z myślą szatana.

Szanowni Państwo, dawajmy świadectwo Chrystusa na wielu polach, w każdej dziedzinie: w miejscu pracy, wśród kolegów, wśród znajomych. To niewiele wymaga wysiłku i poświęcenia, nie wymaga męczeństwa. Ale jednak da świadectwo i ten brelok na pewno nam pomoże w tym niesieniu świadectwa, że nie wstydzimy się Jezusa i że jesteśmy chrześcijanami.

http://www.mt1033.pl/zamow.html#formularz_url

www.mt1033.pl

Posted in Nie wstydzę się JEZUSA, Religia, Świadectwa | Leave a Comment »