Państwo na wojnie z obywatelami
Prof. dr hab. Witold Modzelewski
Wszelkiego rodzaju „akcje” organów władzy publicznej przeciwko obywatelom nie rodzą się w zawistnych umysłach małostkowych urzędników. Moim zdaniem, u ich podstaw leży swoiste pojmowanie sprawowania władzy przez tych, którzy uważają, że rządzą. Państwo jest „zdobyczą”, którą się wykorzystuje tak, jak owi zdobywcy widzą jego rolę.
Jest kilka pozornie odległych inspiracji, które skłoniły mnie do napisania niniejszego tekstu: pierwsza – jak zawsze interesująca – wypowiedź Romana Kluski („Nasz Dziennik”, 2-3 lipca br.), druga – głośny publiczny spór o cofnięcie przez Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej dotacji na badanie wód geotermalnych w Toruniu, trzecia – spory podatkowe, które dziś najczęściej dotyczą podatku od towarów i usług. Chyba dobrze rozumiem wspólny pogląd prezentowany zarówno przez Romana Kluskę, jak i krytyków działań władzy publicznej w drugim przypadku, oraz podatników w trzecim: można skutecznie zwalczać wszelkie przedsięwzięcia biznesowe, jeżeli firmy lub osoby, które się w nie angażują, budzą z jakichś powodów niechęć lub wrogość ludzi mających chociażby cząstkę władzy publicznej. Gdzie więc widzę przyczynę owych patologii?
Niektórzy twierdzą, że na to zezwala złe prawo, które staje się instrumentem legalizacji podobnych działań. Wskazuje się również na zło tkwiące we wszechwładnej biurokracji tworzącej wraz z wadliwymi przepisami patologiczną strukturę mającą wielką, choć działającą selektywnie siłę rażenia. Dobra, mocna teza, choć pozwolę sobie na głos polemiki. Nasza polska, a zwłaszcza wspólnotowa współczesność jest skazana na życie w cieniu ogromnej, wręcz niepoznawalnej piramidy „przepisów”. Faktycznie tworzą ją dziesiątki (jeśli nie setki) niezależnych ośrodków decyzyjnych, kierujących się sprzecznymi i niedającymi się uzgodnić interesami. Stanowienie prawa jest w istocie zdecentralizowane, często podporządkowane lobbystom, tysiącom małych lub większych interesów, urzędniczej wygodzie i… zasadzie oportunistycznego ustępowania przed natarczywymi żądaniami. Dla świętego spokoju. Organy lub ludzie, którzy tworzą te przepisy, umieją skutecznie obronić swoje pomysły.
Dlatego też znacznie ważniejsza jest praktyka stosowania przepisów, i tu godzi się przypomnieć przypisywaną Fryderykowi Wielkiemu maksymę, że lepiej mieć złe prawo i dobrych urzędników niż odwrotnie. Rodzi się więc pytanie, dlaczego ta praktyka powoduje wiele patologii – czy mamy owych „złych urzędników”? Ponoć rządzi nimi coś, co nazwano „biurokracją”. Tu też będę polemizować. Przyczyną zła nie są przecież wrodzone wady nas jako Polaków, choć z wielu naszych cech uznanych wręcz za „narodowe” raczej nie zawsze będziemy dumni. Sądzę, że tworzona od ponad dwudziestu lat (albo dłużej) polska biurokracja również nie jest czymś wyjątkowym. To prawda, nie bardzo umiemy nią rządzić, kształcenie funkcjonariuszy też pozostawia wiele do życzenia, a urzędnicy – jak zawsze – raczej nie grzeszą nadmierną aktywnością. Dominuje biurokratyczny konformizm, chęć „odepchnięcia” każdej sprawy i poszukiwanie „spokoju”. Zdarzają się, jak zawsze, dobre wyjątki.
Sądzę, że wszelkiego rodzaju „akcje” organów władzy publicznej nie rodzą się w zawistnych umysłach małostkowych urzędników. Moim zdaniem, u ich podstaw leży swoiste pojmowanie sprawowania władzy przez tych, którzy uważają, że rządzą. Państwo jest „zdobyczą”, którą się wykorzystuje tak, jak owi zdobywcy widzą jego rolę. Rusza ono na wojnę tylko wtedy, gdy wyda się odpowiednie polecenia. Na co dzień przecież tkwi okopane w oczekiwaniu końca dnia pracy. Tak zresztą jest i będzie zachowywać się każda biurokracja. To, do jakich „akcji” jest wykorzystywana, zależy właśnie od tych, którzy potrafią wpływać na jej działania. Tych możemy nazwać „władzą”. Aby sprowokować biurokrację, potrzebne są nie tylko pragmatyzm, umiejętność wydawania poleceń oraz skuteczność, lecz konieczne jest przede wszystkim działanie w imię ochrony interesu publicznego. Tak jak rozumieją jego treść ci, którzy rządzą. Wtedy patologie są wyjątkiem, a normalność zasadą.
Zapewne realiści powiedzą, że jest to gadanie o niczym, fantasmagorie, gdyż kto się u nas przejmuje czymś takim, jak „interes publiczny”? Dominuje „interes partyjny”, „konieczność” walki z politycznymi przeciwnikami, wielowątkowe uwikłanie i niekończące się spory oraz… obowiązek, przynajmniej co pewien czas, spektakularnego udowodnienia tego, „kto tu rządzi”. W takich okolicznościach postulat codziennej nadrzędności interesu publicznego, który przecież nakazuje chronić nawet nielubianych podatników płacących podatki, popierać lokalne inicjatywy ekonomiczne, a przede wszystkim stać po stronie tworzących miejsca pracy, raczej nie ma szansy.
Ktoś kiedyś bardzo mądrze powiedział, że władza jest wielkim obowiązkiem nakazującym na co dzień urzeczywistniać dobro publiczne. Zapewne znów powiedziałem coś naiwnego. I niech tak już zostanie.
Autor jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, prezesem Instytutu Studiów Podatkowych.
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110711&typ=my&id=my03.txt