WIERZE UFAM MIŁUJĘ

„W KAŻDEJ CHWILI MEGO ŻYCIA WIERZĘ, UFAM, MIŁUJĘ” — ZOFIA KOSSAK-SZCZUCKA

  • Słowo Boże na dziś

  • NIC TAK NIE JEST POTRZEBNE CZŁOWIEKOWI JAK MIŁOSIERDZIE BOŻE – św. Jan Paweł II

  • Okaż mi Boże Miłosierdzie

  • JEZU UFAM TOBIE W RADOŚCI, JEZU UFAM TOBIE W SMUTKU, W OGÓLE JEZU UFAM TOBIE.

  • Jeśli umrzesz, zanim umrzesz, to nie umrzesz, kiedy umrzesz.

  • Wspólnota Sióstr Służebnic Bożego Miłosierdzia

  • WIELKI POST

  • Rozważanie Drogi Krzyżowej

  • Historia obrazu Jezusa Miłosiernego

  • WIARA TO NIE NAUKA. WIARA TO DARMO DANA ŁASKA. KTO JEJ NIE MA, TEGO DUSZA WYJE Z BÓLU SZUKAJĄC NAUKOWEGO UZASADNIENIA; ZA LUB PRZECIW.

  • Nie wstydź się Jezusa

  • SŁOWO BOŻE

  • Tak mówi Amen

  • Książki (e-book)

  • TV TRWAM

  • NIEPOKALANÓW

  • BIBLIOTEKA W INTERNECIE

  • MODLITWA SERCA

  • DOBRE MEDIA

  • Biblioteki cyfrowe

  • Religia

  • Filmy religijne

  • Muzyka religijna

  • Portal DEON.PL

  • Polonia Christiana

  • Muzyka

  • Dobre uczynki w sieci

  • OJCIEC PIO

  • Św. FAUSTYNA

  • Jan Paweł II

  • Ks. Piotr Pawlukiewicz

  • Matka Boża Ostrobramska

  • Moje Wilno i Wileńszczyzna

  • Pielgrzymka Suwałki – Wilno

  • Zespół Turgielanka

  • Polacy na Syberii

  • SYLWETKI

  • ŚWIADECTWA

  • bEZ sLOGANU2‏

  • Teologia dla prostaczków

  • Wspomnienia

  • Moja mała Ojczyzna

  • Zofia Kossak

  • Edith Piaf

  • Podróże

  • Czasopisma

  • Zdrowie i kondyncja

  • Znalezione w sieci

  • Nieokrzesane myśli

  • W KAŻDEJ CHWILI MOJEGO ŻYCIA WIERZĘ, UFAM, MIŁUJĘ.

  • Prezydent Lech Kaczyński

  • PODRÓŻE

  • Pociąga mnie wiedza, ale tylko ta, która jest drogą. Wiedza jest czymś wspaniałym, ale nie jest najważniejsza. W życiu człowieka najważniejszym jest miłość – prof. Anna Świderkówna

  • Tagi wpisów

    A.Zybertowicz A.Świderkówna Anna German Bł.K. Emmerich Bł. KS. JERZY Bł.M.Sopoćko Dąbrowica Duża Edith Piaf Jan Pospieszalski Jarosław Marek Rymkiewicz kard.Stefan Wyszyński Kardynał H. Gulbinowicz Kijowiec Kodeń Koniuchy ks.A.Skwarczyński Ks.Tymoteusz M.Rymkiewiecz Prof.Kieżun tv media W.Cejrowski Z.Gilowska Z.Kossak Z.Krasnodębski Św.M. Kolbe Żołnierze wyklęci
  • Cytat na dziś

    Dostęp do internetu ujawnia niewyobrażalne pokłady ludzkiej głupoty.

Archive for 27 lipca, 2011

Wilno – Polskie korzenie

Posted by tadeo w dniu 27 lipca 2011

 

http://www.dailymotion.com/embed/video/xitziy

Posted in Moje Ukochane Wilno i Wileńszczyzna | Leave a Comment »

Szanujmy wspomnienia – Henryk Kożuchowski cz.2

Posted by tadeo w dniu 27 lipca 2011

Publikuję kolejną cześć wspomnien Henryka Kożuchowskiego, byłego mieszkańca Studzianki. Tym razem są to wspomnienia z lat nauki w Szkole Powszechnej oraz Liceum  Pedagogicznym w Leśnej Podlaskiej. Życzę przyjemnej lektury.

Dożyłem 6 roku mego żywota, posłano  mnie do szkoły. Trochę wcześnie, ale tato z panem nauczycielem (był jeden – p. Feliks  Pirogowicz, jeszcze sprzed wojny) uzgodnili, że mogę podołać trudom nauczania. Stałem się uczniem.

Dziwna to była szkoła. W wynajętej izbie u miejscowego gospodarza (w tym czasie był to p. Niczyporuk –  dom na samym końcu wsi) mieściła się czteroklasowa szkoła (za okupacji tylko takie szkoły mogły być organizowane) z około 50 uczniami w różnym wieku. Elementarza ani innych podręczników nie było, zeszytów też nie. Zamiast zeszytów, kupowało się tabliczkę z rysikiem. Była to gładka tabliczka z łupka, wielkości kartki od zeszytu. Z jednej strony tabliczki naniesiony był rysunek kratki, z drugiej linii. Całość oprawiona w drewnianą ramkę z dziurką na sznurek, umożliwiający powieszenie tabliczki na szyi. Napisany rysikiem tekst czy liczby, po sprawdzeniu przez nauczyciela, ścierało się wilgotną szmatką albo prościej – poślinionym palcem.

Przez cały okres edukacji w Generalnej Guberni, dozwolonymi do użytku w szkole była książka „Czterdzieści nowych bajeczek” i  gazetka  „Ster”  ukazująca się dwa lub cztery razy do roku, dokładnie nie pamiętam. Przez trzy lata nauki, jedyny podręcznik znałem na pamięć od deski do deski. Do nauki rachunków nie było żadnych podręczników.

Zadania wymyślał sam nauczyciel (może pomagał sobie podręcznikami z przed wojny, ale o tym nikogo nie informował). Ale nikt nie narzekał, ani nauczyciel, ani uczniowie, ani ich rodzice. Często w szkole pojawiały się jakieś książki historyczne, geograficzne (podróżnicze) zaczytywane przez kolejnych uczniów aż do ich fizycznego zniszczenia.

Mimo nie najlepszych warunków, poznałem podstawowe zasady pisowni, nauczyłem się czytać, pisać i liczyć. Po ukończeniu trzeciej klasy, spotkało mnie wielkie nieszczęście. Mój ojciec został zastrzelony przez Niemców.

Po zakończeniu wakacji, nadal uczęszczam do szkoły. Nadchodzi wyzwolenie. Szkołę w Studziance władze przemianowały na pięcioklasową. Następuje zmiana lokalu w którym odbywa się nauka – jest to dom p. Bańkowskiego (naprzeciw kuźni kowala Bańkowskiego, ale z innej rodziny). Ponieważ do tego domu przyznawało się  dwóch właścicieli, to też następowały przenosiny zajęć lekcyjnych z jednej strony sieni, na drugą, by na końcu wymówić dzierżawę lokalu. Było to pod koniec roku szkolnego. Przez prawie dwa miesiące lekcje odbywały się, w pustej na przednówku, stodole p. Stanilewicza.

Dotychczasowa siedziba szkoły w wyniku ciągnącego się sporu zwaśnionej rodziny, została podzielona – dosłownie, budynek został przepiłowany na pół  i jedna część rozebrana.

W  międzyczasie uczęszczałem na „naukę” przygotowującą do przystąpienia do Pierwszej Komunii. Nauka odbywała się w kościele w Łomazach. Nauczał miejscowy proboszcz, który na palcu prawej ręki nosił duży metalowy klucz od kościoła. Niesfornych lub tępawych uczniów chwytał za ucho lewą ręką, a kluczem na prawej ręce uderzał  w napięte ucho. Było to bardzo bolesne, a czy pomagało pojąć zawiłe tajemnice katechizmu, nie bardzo wierzę. Z obrzędu przyjęcia Pierwszej Komunii nie mam żadnych pamiątek (nie było zwyczaju zakupu obrazków) poza małym zdjęciem w stroju komunijnym.

Po wakacjach szkoła znalazła przytulisko u państwa Pirogowiczów. Lekcje odbywały się w jednym pokoju. Za szatnię i miejsce odpoczynku na przerwach służyła oszklona weranda, a latem lekcje biologii odbywały się w ogrodzie p. Pirogowiczowej przy sadzeniu, pieleniu, podlewaniu marchewki, pietruszki, groszku, itp.

Na następny rok szkoła przeniosła się do p. Gąski, który specjalnie wyciął osobne wejście, dobudował  przedsionek, a część placu koło budynku przeznaczył na boisko.

  Po skończeniu piątej klasy, na dalszą edukację muszę chodzić do szkoły siedmioklasowej, która mieści się w Łomazach. To prawie 3 km, które codziennie należy przemierzyć, ale co to dla młodego człowieka, zwłaszcza, że, chodzimy gromadą wspólnie z kolegami.

Na zabicie czasu, wymyśliliśmy sposób – każdy wypożyczał ze szkolnej biblioteki jeden tom Trylogii Sienkiewicza (w bibliotece było wydanie Trylogii w formacie kieszonkowym – mały format A5 rozbity na chyba 40 tomików) i po przeczytaniu opowiadał jego treść w czasie spaceru ze szkoły do granic Studzianki.

Szczególnym narratorem był Marczuk, Tadek albo Kazek, imienia nie pamiętam, którego opowiadania były ilustrowane gestami, mimiką i tworzeniem sytuacji jak w powieści.

Gorzej było gdy przyszła jesień i zima. Plucha, chłód     najgorszy czas wśród dochodzących dzieci. Nie wszystkich stać było na dostatecznie ciepłe ubrania i dobre buty. Do takich dzieciaków również należałem. W ramach oszczędności (czytaj braku pieniędzy) matka kupowała buty jak najtańsze a tym samym nie najlepsze. Po dość krótkim czasie zaczynały a to się pruć, a to podeszwy odklejać. Szczególnie wiele mogę zawdzięczać p. Janowiczowi, szewcowi ze Studzianki, który mi za darmo zaszywał, kleił i przybijał sfatygowane obuwie.

Z radości jakie przynosi zima, można mienić sposób podróżowania do szkoły w Łomazach. Ponieważ przed zimą rzeka Zielawa rozlewała się na okoliczne łąki, a mróz ścinał rozlewiska lodem, w większości dochodzący uczniowie, przypinali do nóg łyżwy i hajda do szkoły. Łyżwy to były bardzo specyficzne, tzw. kopytka, czyli kawałek drewna wielkości buta, podbity metalowym prętem, rączką od wiadra a w szczególnych wypadkach rantem od kosy. Te ostatnie to były bardzo luksusowe łyżwy. To drewienko przymocowywało się sznurkami do buta i jazda na lód. Droga mimo że dłuższa, przebiegała szybciej i przyjemniej.

Nie odbyło się też bez wypadków.  Zalewane łąki były terenem torfiastym, wydzielający gaz błotny. Dlatego w czasie zamarzania tworzyły się w lodzie bąble gazowe, nieraz umieszczone tuż pod powierzchnią lodu. Nad takim bąblem lód był cienki i kruchy.

Mnie zdarzył się wypadek, że najechałem na taki bąbel, jedna łyżwa przecięła lód, druga pojechała dalej, upadłem w tył na rękę, mały chrupot i ręka złamana. O szpitalach się nie myślało, tam jechało się umierać, a takie drobnostki jak złamanie ręki, leczyli miejscowi znawcy. Zostałem zaprowadzony do takiego wiejskiego specjalisty, ten obejrzał rękę, przy pomocy swego syna i mojej matki, ponaciągali mi złamaną rękę, owinęli bandażem z kawałka prześcieradła, obłożyli łupkami z drewnianych deseczek i kazali czekać aż się zrośnie. Ponieważ była to prawa ręka, musiałem szybko nauczyć się posługiwać łyżką, nożem i piórem lewą ręką.

Poza pisaniem, leworęczność nie przeszkadza mi do tej pory. Te kilka lat edukacji w szkole w Łomazach minęło szybko. Brałem czynny udział w życiu ZHP. Typowano mnie na obozy harcerskie, cóż sytuacja finansowa nie pozwalała na zdobycie odpowiedniego ekwipunku wymaganego przy wyjazdach. Na żaden obóz nie pojechałem.

Pamiątkowe zdjęcie klasy VII, uczniów wraz z nauczycielami przedstawiam we wspomnieniach. Nazwisk uczniów nie jestem w stanie wymienić, nauczyciele siedzą od lewej: p. Szyc, p. Maria Raczyńska, p. J. Kaczyńska, w środku kierownik szkoły p. Stanisław Danielak dalej p. Alojzy Graca, p. Kalita, p. A. Bańkowski.  Ja stoję powyżej p. Bańkowskiego. Zasób wiedzy zdobytej w szkole był sprawdzany przez niektórych nauczycieli w specyficzny sposób. Pan Graca wyciągał z nieodłącznej teczki kawałek gumowej izolacji z kabla elektrycznego i walił po plecach, zwłaszcza po ich dolnych partiach, natomiast pan kierownik używał do utwierdzania wiedzy, długiej półmetrowej linijki. Niesfornemu uczniowi kazał wyciągnąć lewą rękę i z zamachem przykładał linijką.

Tak zakończył się pierwszy etap mojej edukacji.  Stanąłem przed dylematem, co dalej?   Miałem ciągotki do ślusarki, majsterkowania. Chciałem dostać się do jakiejś szkoły mechanicznej. W pobliżu była takie szkoły – w Białej i w Zalutyniu. Do pierwszej nie było miejsc a druga cieszyła się złą opinią.

Mówiło się, że jak ktoś nigdzie się nie  dostał, to może iść do Zalutynia. Ja nie chciałem być takim ostatnim. W gazetach wyczytałem o szkole  mechanicznej z internatem w Jasieńcu koło Piaseczna. Po niewielkich naradach, razem z Władkiem Ejsmontem wyruszamy szukać szczęścia w świecie. A był to dla nas świat dotychczas nieznany.  Ze Studzianki wyruszamy na piechotę do Białej Podlaskiej gdzie po raz pierwszy w życiu wsiadamy do pociągu pędzącego do Warszawy. Pełni wrażeń z podróży dojeżdżamy do celu – Warszawa Gdańska. Dworcem nie jesteśmy onieśmieleni, drewniany barak jakich było pełno na obrzeżach lotniska w Białej. Gorzej z dalszą podróżą. Mamy z dworca Gdańskiego dostać się na dworzec Warszawa Służewiec, a to znaczy przejechać całą Warszawę z północy na południe. Z duszą na ramieniu wsiadamy do tramwaju (też po raz pierwszy) i po kilku przesiadkach osiągamy cel – dworzec kolejki grójeckiej, który już nazywa się Warszawa Południowa. Zajmujemy miejsca w ciuchci i dojeżdżamy do stacji Jasieniec. Wysiadka i poszukiwanie gdzie się znajduje ta wymarzona szkoła z internatem.

Na miejscu sprowadzono nas na ziemię, bo jak się okazało, do tej pory bujaliśmy w obłokach. Nikt na nas nie czekał z miejscami w szkole a tym bardziej w internacie. Zażądano wielu papierków, których siłą rzeczy nie mieliśmy, nie mieliśmy żadnej decyzji o przydziale miejsca w internacie ani o przyjęciu do szkoły. Na dokładkę nie było ani dyrektora ani jego zastępcy i jedyna urzędująca osoba – sekretarka, w prosty sposób wybiła nam z głowy naukę w tej szkole. Nie pozostało nam nic innego jak zwiewać na dworzec i wracać do domu. Podróż powrotna przebiegała raczej bez zakłóceń. Już byliśmy przecież bywalcami dworców i wagonów kolejowych, tramwajowych i wąskotorowych.

Doszło doświadczenie z nocowaniem na ławkach dworcowych. Były też momenty rozrywkowe. Czekając na dworcu Gdańskim, na pociąg do Białej, byliśmy świadkami jak na peron wjechał pociąg z wojskiem radzieckim. Zaraz zaroiło się na peronie od sołdatów, znalazła się harmoszka i rozpoczęły się tańce takie jak czastuszki, kazaczok i inne w wykonaniu i żołnierzy i oficerów. Ale parowóz zagwizdał, wszyscy szybko wskakiwali do wagonów i odjechali. My czekaliśmy dalej na naszą kolej do wsiadania, Trochę ponury nastrój wzbudzał widok zniszczonego miasta. Jak wsiadaliśmy do tramwaju jadąc na Służewiec, po obu stronach ulicy tylko z rzadka widać było domy, więcej hałd gruzu. Ulica którą jechaliśmy na południe, nosiła nazwę Marcelego Nowotki, leżała całkiem w gruzach.

Po zakończeniu eskapady po naukę, zacząłem rozglądać się co robić na miejscu. Na początek dla zabicia czasu pomagałem trochę murarzowi, p. Simonowiczowi, murującemu budynek szkoły w Studziance. Lasowałem wapno, układałem cegły, poszukiwałem kamieni. Z tym ostatnim wiąże się cząstka historii wsi. Szukaliśmy kamieni z fundamentów meczetu. Ostrym prętem trzeba było dźgać ziemię raz koło razu, aż szpikulec trafił  na głaz, wtedy za łopatę i odkopywać kamień. Były to solidne głazy.  Układały się te kamienie w kształt prostokąta, tak jak stał meczet. I co dziwne, w taki sam prostokąt rosły brzozy, które same się zasiały. Z między rosnących brzóz wydobywaliśmy kamienie stanowiące podstawę spalonego meczetu. Wydobyte kamienie wykorzystano jako wypełnienie dołów na fundamenty szkoły.

Za namową dalekiego krewnego, Antoniego Karwackiego, prowadzącego piekarnię w Łomazach, próbowałem szczęścia w zawodzie piekarza. Już wkładanie chleba do pieca, wyciąganie go z pieca, smarowanie „dla glanzu” wodą z mąką i cukrem szło mi nie najgorzej, to miałem duże kłopoty z zarabianiem ciasta. Kasta na ciasto była wysoka, ja niezbyt wyrosły, musiałem pod nogi podstawiać sobie stołeczek. Raz zagapiłem się, stołeczek się zachwiał i dałem nura do  kasty z ciastem.

Dalsza edukacja – szkoła średnia. Praca w piekarni miała jeszcze inną dobrą stronę.

Antek Karwacki był czynnym członkiem partii. Po kilku rozmowach z sekretarzem komitetu gminnego postanowiono wydelegować mnie na nauki do szkoły. Wybór padł na Liceum Pedagogiczne w Leśnej Podlaskiej. Na wybór złożyło się kilka przyczyn. Po pierwsze – dyrektorem był też działacz partyjny, po drugie – szkoła miała internat i jeszcze wolne miejsca. Komitet gminny wybrał dwie półsieroty ze swego terenu – mnie i Gienka Kłoczkę, którego ojciec zginął w utarczkach zwaśnionych grup partyzanckich.

Pojechaliśmy więc do Leśnej. Skierowania z Komitetu Gminnego okazaliśmy dyrektorowi, który akurat wybierał się bryczką do powiatu, ten zrobił  nam z bryczki egzamin wstępny, (termin właściwego egzaminu już dawno minął) i zostaliśmy przyjęci do szkoły. I stało się tak jak w piosence autorstwa p. Turkowskiego, późniejszego mego wychowawcy „ … wziąłem węzełek, żelazne łóżko, koc i to wszystko co znacie, powędrowałem pośpieszną ciuchcią, znalazłem się w internacie…”

I zaczęła się edukacja. Trafiłem do klasy „I D”. Wychowawczynią była pani, oj z pamięcią to nie jest za dobrze, ale popularnie zwana „ciotką”. Słynęła z tego, że za każdą wypowiedź stawiała ocenę w swoim notatniku. Tych ocen każdy z uczniów miał po kilkadziesiąt. Była to chyba pani Joanna Ostrowska.

Zaczęły się problemy finansowe. Za internat trzeba było płacić. Jakieś niewielkie pieniądze miałem, ale to wystarczyło na dwa czy trzy miesiące. Przez dyrekcję szkoły i kuratorium w Białej Podlaskiej zostałem wytypowany na wychowanka domu dziecka. Trafiłem do Państwowego Domu Dziecka w Bystrzycy. Na dobrą sprawę nawet nie wiedziałem gdzie ta Bystrzyca się znajduje. Ale od czego jest język. Powoli dopytując się, gdzie się dało. Ustaliłem, że Bystrzyca znajduje się koło Lublina. Trzeba dojechać do stacji Niemce i stamtąd już niedaleko na miejsce.

Za zgodą dyrekcji szkoły, wybrałem się na rekonesans przed zakończeniem roku szkolnego. Podróż to była jak wielka wyprawa. Z kilkoma przesiadkami, znalazłem się na stacji kolejowej Niemce k/Lublina. Wysiadłem i dalej szukać, gdzie jest ta Bystrzyca. Jakaś pracownica PKP przypomniała sobie, że to chyba gdzieś w tamtą stronę i tu pokazała palcem stronę świata. Ponieważ nie miałem innego informatora, udałem się we wskazanym kierunku. Drogami, dróżkami, miedzami i przez pola wędrowałem co pewien czas pytając spotkanych ludzi o cel mojej podróży.

O dziwo, po kilku godzinach stanąłem przed pałacykiem, trochę przypominającym Belweder, z czerwoną tablicą: Państwowy Dom Dziecka w Bystrzycy. Moje szczęście było ogromne.  Zostałem obskoczony przez kilkunastu maluchów, doprowadzony do kierownika, jak pamiętam, nazywał  się  Holtoś i po przedłożeniu posiadanych papierków, przyjęty do grona wychowanków.

Zanocowałem w zbiorowej sali, liczącej kilkanaście łóżek i powoli zawierałem dalsze znajomości. Trochę pomagałem przy pilnowaniu maluchów (bo przecież byłem zalążkiem przyszłego pedagoga!), trochę pomagałem przy uprawie ogrodu, nieźle jadłem i odpoczywałem. Po kilku dniach zebrałem manatki (jako wyposażenie otrzymałem coś z ubrania, jakieś buty i parę złotych na zakup reszty przyodziewku i pomocy szkolnych. Było to dużą pomocą, dla mnie nie mogącego liczyć na inne źródła dochodu.

Wspomnę jeszcze, że Dom Dziecka opłacał mój pobyt w internacie. Zostałem zaproszony na całe wakacje do Domu Dziecka. Ponieważ do wyboru miałem pobyt w miejscu zamieszkania i pozostawanie na utrzymaniu matki albo pobyt w Domu Dziecka wybrałem to drugie.

W czasie wakacji, wszyscy mieszkańcy Domu Dziecka, brali udział w zbiorze chmielu u miejscowych plantatorów. Praca ta nie była fizycznie ciężka, miała tylko jeden feler, ręce stawały się tak lepkie, że nie można było niczego dotknąć. Po zakończonej pracy, umycie rąk nie było sprawą prostą, najlepszym środkiem był piasek i bieżąca woda. Ale cóż to znaczy dla młodych, chętnych do pracy, wesołych uczniaków. Zwłaszcza, że w perspektywie zarobione pieniądze miały zaowocować jakąś wycieczką. I tak się stało.

Po zakończeniu sezonu zbioru chmielu, wszyscy wychowankowie, wraz z opiekunami, pojechali na wycieczkę do Warszawy i okolic. Och co to była za frajda.

Po powrocie z wycieczki, pożegnałem się z bardzo miłymi wychowawcami i sympatycznymi wychowankami i wróciłem na krótki czas do rodzinnego domu, do matki aby z początkiem roku szkolnego ponownie znaleźć się w internacie i zabrać się do nauki.

Szczęście się do mnie trochę uśmiechnęło. Jako że byłem posiadaczem aparatu projekcyjnego po ojcu, dostałem propozycję posady operatora Wiejskiego Kina Półstałego Nr 25. Oczywiście posadę tą przyjąłem z zachwytem. Z Lublina przywieziono nową aparaturę kinową (AP-11) do tego stary agregat prądotwórczy, udzielono mi instruktażu jak zakładać taśmę filmową na projektor,  jak włączyć projektor a w razie jak coś się popsuje „to proszę przyjechać do Lublina z uszkodzonym sprzętem”. Z tej propozycji niedługo musiałem skorzystać.

Po kilku seansach aparat odmówił posłuszeństwa. Zabrałem blaszaną skrzynię z aparatem, ważącą dość sporo i z pewnym strachem pojechałem do Lublina. Szczęściem w nieszczęściu była niewielka odległość od dworca kolejowego do warsztatów, bo targanie aparatu było dość uciążliwe. Po przybyciu na miejsce, mechanicy obejrzeli aparat, pozaglądali od dołu i z boku i z groźną miną orzekli : „A coś Pan robił sobie z kina dyskotekę czy co?, podłączyli aparat do prądu i ten zaczął wygrywać melodie popularnych piosenek. Zdębiałem, bo przecież nic sam nie robiłem a tu masz babo placek, z aparatu filmowego zrobił się radiowęzeł.

Po pewnej chwili, mechanicy widząc moją przestraszoną i zakłopotaną minę, zaczęli się uśmiechać i wyjaśnili, że w aparacie przepalił się bezpiecznik, który mogłem sam wymienić i nie musiałem fatygować się do warsztatów.  Tak, dobrze mówić jak ktoś wie, a dla początkującego, frycowe trzeba zapłacić. Trochę pouczono mnie jak postępować w drobnych awariach, trochę wypisano części do napraw i zabrałem się z powrotem do Leśnej. Oczywiście po powrocie nikomu się nie przyznałem jaką miałem nauczkę w Lublinie i udawałem dobrego „fachurę”, któremu byle co się nie popsuje.

W Leśnej nie korzystałem z dostarczonego mi agregatu, ponieważ szkoła była zasilana z własnej elektrowni obsługiwanej przez zamieszkałego w budynkach szkolnych, p. Mankiewicza. Ten mechanik, trochę przygłuchy, codziennie po południu uruchamiał silnik – jednocylindrowy, dieslowski PERKUN, włączał najpierw pompy i uzupełniał wodę w zbiornikach nad internatem, a następnie przełączał napęd na dynamo wytwarzające prąd.  Czasami p. Mankiewiczowi zdarzało się gdzieś wyjechać i trzeba było za niego wykonać wymagane czynności.

Pan Mankiewicz wybrał na swego pomocnika mnie. Trochę mnie przeszkolił i gdy była potrzeba starałem się wykonać wszystkie czynności tak jak mój nauczyciel. Silnik uruchamiało się na knot, czyli we wkręcanym do głowicy uchwycie, wkładało się kawałek zwiniętej szmaty, namoczonej w ropie i podpalonej. Po chwili gdy szmatka rozżarzyła się odpowiednio, zakręcało się uchwyt w głowicy i silnym ruchem kołem zamachowym uruchomiało silnik.

I tak leciał czas pomaluśku dzień za dniem wg ustalonego schematu – pobudka, mycie poranne, wymarsz na śniadanie, potem apel, a propos samego apelu. Tradycyjnie, jeżeli pogoda na to pozwalała, apel odbywał się przed wejściem do szkoły, wokół ogrodzenia placyku z masztem i… i tu pragnę coś wyjaśnić. Na placyku tzw. apelowym stał maszt, na który wciągało się flagę państwową.

W pierwszych latach mojej bytności w szkole, obok masztu znajdował się głaz z wyrytym napisem: OJCZYŹNIE W ROCZNICĘ NIEPODLEGŁOŚCI  UCZNIOWIE SEMINARIUM 11-XI-1934.  W dwa lata później, pewnej nocy, głaz zginął, po prostu wieczorem był, nazajutrz rano nie było. Nie wiem za czyją zgodą głaz usunięto z placu apelowego. Wszystko odbyło się bez większego rozgłosu, było i nie ma.

Pragnę przypomnieć, że na terenie szkoły bardzo prężnie działał Związek Młodzieży Polskiej. Wielu członków zrzeszało Towarzystwo Przyjaźni Polsko – Radzieckiej. Większość nauczycieli było członkami Polskiej Zjednoczone Partii Robotniczej. Aktywiści prześcigali się w czynach społecznych, zobowiązaniach. Organizowano wiece, masówki, akademie „ku czci”  i  „z okazji” , podejmowano akcje i czyny, i wiele, wiele innych. I tam, wśród najgorliwszego aktywu, powstała myśl pozbycia się „reliktu sanacyjnej propagandy” czyli głazu upamiętniającego wyzwolenie Ojczyzny.  Nocą grupka zaufanych działaczy ZMP-owskich, zaopatrzona w łopaty, usunęła z niewielkiego kawałka placu darń, wykopała w tym miejscu dół, przetoczyła głaz do dołu, zasypała ziemią, miejsce pokryła zdjętą darnią i w ten sposób zginęła z socjalistycznego otoczenia jeszcze jedna pamiątka po zgniłej sanacji. Cdn.

                                         Henryk Kożuchowski

                                 (Zgorzelec, woj. dolnośląskie)

                                   Fot. ze zbiorów autora

Echo Studzianki nr 8

Przeczytaj także:

Szanujmy wspomnienia – Henryk Kożuchowski cz.1

Szanujmy wspomnienia – Henryk Kożuchowski cz.3

 

Zobacz: 

Album Henryka Korzeniowskiego

Posted in Moja mała Ojczyzna, Wspomnienia | 3 Komentarze »

III Dni Kultury Tatarskiej w Studziance

Posted by tadeo w dniu 27 lipca 2011

W programie festynu warsztaty łucznictwa i kuchni tatarskiej oraz zmagania sportowe – Tatarski Turniej Rodzinny i Strong Men Studzianka. Miejscowy przewodnik oprowadzi po zabytkowym cmentarzu tatarskim, a podczas panelu dyskusyjnego będzie można pogłębić wiedzę o historii i kulturze tego ludu. A ponadto: koncerty muzyki orientalnej, wystawa „Znani zapomniani ze Studzianki”, konkursy, przejażdżki konne i występy regionalnych grup artystycznych.

Posted in Moja mała Ojczyzna | Leave a Comment »

Jak rozpoznać chamstwo w życiu

Posted by tadeo w dniu 27 lipca 2011

Krótki film dydaktyczny. Inspiracja, a także więcej o chamstwie w świetnym felietonie śp. Macieja Rybińskiego pt. Cham, Wprost nr 13/2008
http://www.wprost.pl/ar/126461/Ryba-po-polsku-Cham/?I=1318

Posted in Kabarety i rozrywka | Leave a Comment »

Upadek Donalda

Posted by tadeo w dniu 27 lipca 2011

Posted in Kabarety i rozrywka | Leave a Comment »

Miniwykład pod namiotem – 23.07.2011 – Piotr Szubarczyk

Posted by tadeo w dniu 27 lipca 2011

Piotr Szubarczyk był gościem Miniwykładów przy namiocie Solidarnych 2010 na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie.
Autor: BChojnacka, wpisał dnia 24.07.2011r.
Foto:BC
O naszym gościu:
Piotr Szubarczyk – publicysta i edukator historyczny, autor ponad 400 artykułów popularnonaukowych, poświęconych najnowszej historii Polski. Autor i współautor kilkunastu książek, m.in. „W cieniu czerwonej gwiazdy. Zbrodnie sowieckie na Polakach 1917-1956”. Współpracuje z radio i TV, był m.in. konsultantem historycznym filmu TVP „Inka 1946”.
Pod koniec lat 70. był działaczem Studenckiego Komitetu Solidarności w Gdańsku, współpracował z Ruchem Młodej Polski i z Ruchem Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Był delegatem na I Zjazd NSZZ „Solidarność” Regionu Gdańskiego. Po roku 1990 był m.in. przewodniczącym Rady Konsultacyjnej Stowarzyszenia Prasy Lokalnej w Polsce.
Pierwszy „nielegalny” wykład wygłosił 33 lata temu dla swoich koleżanek i kolegów – studentów Uniwersytetu Gdańskiego. Dotyczył on cenzury w PRL i jej nieznanych Polakom zapisów, wywiezionych do Szwecji przez Tomasza Strzyżewskiego z Krakowa. Treść tego wykładu opublikował w tym samym roku, w drugim obiegu, pod własnym nazwiskiem.To było niezwykłe spotkanie, pełne wzruszających wspomnień o wspaniałych Polakach: Prezydencie Lechu Kaczyńskim i uhonorowanych przez Niego osobach. Pan Szubarczyk zaprosił także swojego gościa, aktora Wojciecha Habelę, który recytował poezję o Lwowie i śpiewał lwowskie piosenki.

dscn0016_640_550_01
Piotr Szubarczyk (po lewej) i Wojciech Habela, recytujący któryś z wierszy o Lwowie

Znakomitą relację ze spotkania można przeczytać na portalu blogpress.pl. Oto kilka fragmentów, ale zachęcamy do zapoznania sie z całością.

– „Ja traktuję ten namiot jako pewną figurę” – powiedział na początku Piotr Szubarczyk – „pewną alegorię, jako miejsce, gdzie można rozmawiać, nawet w niewielkim gronie, ale można rozmawiać, o sprawach bardzo ważnych. Tak się sprawy ułożyły, że nasze media nie spełniają oczekiwań, może dlatego to miejsce wzbudza takie zainteresowanie, lęk, ale także nadzieję. Dla mnie ten namiot to jest pewna alegoria, to miejsce rozmów Polaków”.

O Prezydencie Lechu Kaczyńskim:

– Zacytował wypowiedzi różnych osób, takich jak prof. Michał Kleiber – ówczesny doradca prezydenta – który powiedział:
„Gdyby nie środowisko polityczne Lech Kaczyński byłby nie politykiem, lecz wybitnym profesorem, czytał książki, rozmawiał z ludźmi, opiekował się studentami, miał duszę profesora i to nie profesora prawa, pasjami zajmował się historią. Jego wiedza historyczna dorównywała w niektórych obszarach wiedzy najwybitniejszych specjalistów od historii. Chyba najwięcej satysfakcji miał, kiedy zasiadał w fotelu, brał ciekawą książkę, dotyczącą historii i ją czytał. Miał genialną pamięć”.

Także Craig Kennedy (przewodniczący fundacji Marshalla), który był pod wrażeniem pierwszego spotkania z prezydentem Polski, powiedział: „Lech Kaczyński wydał mi się politykiem bardzo refleksyjnym, który jest zwolennikiem ścisłej współpracy z USA, ale z drugiej strony ma też bardzo jasną świadomość polskich interesów i silną wolę ich obrony. To nie jest człowiek, który pozwoli sobą pomiatać.”

„Czy pamiętacie Państwo, która polska gazeta cytowała Craiga Kennedy`ego?” – zapytał retorycznie Piotr Szubarczyk. – „Bo ja nie mogę sobie przypomnieć. A przecież, jeśli znana na świecie osoba chwali prezydenta RP, to powinniśmy być z tego dumni”.

Inna bardzo znana osoba, prof. Richard Pipes, wybitny sowietolog, pod wrażeniem wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Gruzji powiedział: „Jest świetny, w pełni go popieram, zwłaszcza, że w Gruzji jest też prezydent Sarcozy, bo w tej sytuacji Rosjanie nie mogą pójść na Tbilisi. Jeśli w gruzińskiej stolicy będzie tyle głów państw, Moskwa nie zdecyduje się na szturm”.

„Entuzjastyczna wypowiedź” – ocenił Piotr Szubarczyk. – „I znowu, czy pamiętacie Państwo, żeby w pierwszym programie telewizji cytowano sławnego profesora? Bo ja sobie tego nie mogę przypomnieć”.

15 sierpnia prezydent Lech Kaczyński powiedział: „Musimy mieć siły godne 40-milionowego kraju w środku Europy, o trudnym położeniu geograficznym. Mamy świetnych sojuszników, ale bronić musimy się sami”. A 1 września 2009 roku na Westerplatte: „Prawda jest jedna. Prawda, zdaniem nas, chrześcijan, nawet najgorsza, wyzwala, a nie niewoli. Wyzwala, a nie upokarza, pod warunkiem, że dotyczy wszystkich”.

„Chciałem Państwu te ważne słowa przypomnieć” – powiedział Piotr Szubarczyk. – „Może one kiedyś będę w podręcznikach historii. Może nasza młodzież będzie tych słów uczyła się na pamięć. Dałby Bóg, by tak było”.

O odznaczonych przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego:

– Następnie Szubarczyk omówił politykę orderową prezydenta Lecha Kaczyńskiego, wymieniając osoby, które zostały wyróżnione przez niego najwyższymi odznaczeniami państwowymi: Orderem Orła Białego i Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski. Historyk wybrał te osoby, które wydawały się szczególnie ważne dla prezydenta a pochodziły z różnych okresów historycznych. Byli wśród nich: ks. Stanisław Brzózka (bohater powstania styczniowego), prezydent Warszawy Stefan Starzyński, rotmistrz Witold Pilecki, Emil Fieldorf ps. Nil, ks. Jerzy Popiełuszko, Anna Walentynowicz, Ronald Reagan, Paweł Jasienica, Hieronim Dekutowski ps. „Zapora”, Zygmunt Szendzielarz ps. „Łupaszka”, sanitariuszka Danuta Siedzikówna „Inka”, Janek Rodowicz ps. „Anoda”, kpt Władysław Raginis.
– Co ciekawe, 21 odznaczeń zostało przyznanych pośmiertnie.
„Przeszłość to dziś tylko cokolwiek dalej” – Piotr Szubarczyk zacytował słowa Cypriana Kamila Norwida.
„Prezydent Lech Kaczyński miał świadomość czasu, miał świadomość, że trzeba nadrobić pewne niesprawiedliwości. Chciał tych ludzi, w przeszłości sponiewieranych, odsyłanych do lamusa, skazanych na zapomnienie, nieustannie przypominać”.

Za: blogpress-49 http://www.blogpress.pl/node/9221

Wideo relacja ze spotkania (blogpress.pl)
Cz. 1
YouTube Video

Cz. 2
YouTube VideoYouTube Video

Audio relacja ze spotkania:
www.wrzuta.pl/images_2/audio_new.gif

Nasza galeria:
http://solidarni2010.pl/photogallery.php?album_id=130

http://solidarni2010.pl/n,639,8,miniwyklad-pod-namiotem-23072011-piotr-szubarczyk.html

http://solidarni2010.pl/news.php?id=8&cat=14

Posted in SOLIDARNI 2010 | Leave a Comment »

KRESY PAMIĘCI – Wilno i Lwów

Posted by tadeo w dniu 27 lipca 2011

Podole, Wołyń, Polesie, Nowogródczyzna, Wileńszczyzna… Ogromny pas ziem na wschodzie II Rzeczypospolitej. Ziemi zrośniętej z Koroną wielosetletnią historią . Dla pokoleń naszych dziadów i ojców były źródłem wielkiej dumy . Na tym szmacie ziemi przez wieki działy się bowiem rzeczy wyjątkowo ważne dla całej Polski. Tu zatrzymywano niezwykle groźne nawały wrogów , tu tworzono rzeczy niespotykane gdzie indziej , tu rodzili się także ci ,bez których dzisiaj nie sposób wyobrazić sobie naszej historii i kultury. Ten obszar ziem skrzących się wszelkim bogactwem, głównie kulturowym , był także szczególnym natchnieniem dla wszelkiego rodzaju sztuki. Słowem, przez bezmiar wieków, było to miejsce szczególnie płodne i znaczące.

Czy jednak dzisiaj powinno się powracać ,choćby myślą, do czegoś, co już od ponad półwiecza znajduje się poza granicą naszego państwa? Czy taka retrospekcja nie jest wynikiem jedynie śmiesznych wręcz niezdrowych sentymentów tych, którzy nie potrafią żyć w normalnej rzeczywistości ?

 Otóż trzeba sobie uzmysłowić, że pozostawiliśmy tam nie tylko serce, jak uczyniło to odchodzące już pokolenie Hemara czy Makuszyńskiego, ale wiele konkretnych ,materialnych, zabytków, które przetrwały nawet niszczycielskie czasy ZSRR i o które  często dbają teraz ich obecni właściciele ,a o których istnieniu – nie wie często nie tylko nasza młodzież, ale i jej rodzice. Te zabytki są naszą przepustką do europejskiej historii kultury. Naszym wielkim wkładem w to, z czego Europa może być dumna.

 Są nimi nie tylko poszczególne obiekty architektoniczne, jak choćby kościółek w Podhorcach, do zwiedzenia którego przyjeżdżały niegdyś zachodnie wycieczki, ale wielkie miasta ,jak np. Lwów, czy Wilno, przed wojną nazywane Paryżem Europy.

Czy można o tym zapomnieć? Czy należy o tym zapomnieć? Jak można nie pamiętać o uśmiechniętej Najświętszej Pannie w obrazie nowogródzkiegokościoła , do którego szedł za zwrócone życie podziękować Bogu Mickiewicz? Jak zapomnieć ten niezwykły klejnot zwany kościołem świętej Anny, który w poetycki sposób Napoleon chciał przenieść z Wilna do Paryża? Jak nie pamiętać murów Chocimia czy Kamieńca, Okopów Świetej Trójcy, czy Międzybóża?

Po co odwracać się plecami od niezwykłego Oleska, w którym urodził się Jan III Sobieski, czy Żółkwi, którą uczynił ,dla pamięci swego wielkiego pradziada, naszym narodowym sanktuarium ?

Tej Żółkwi, która aż tak bardzo kłuła w oczy sowietów, że przemianowali ją na Nesterow.

Mamy zapomnieć o dworku Słowackiego w Krzemieńcu wtulonym w cień Góry Królowej Bony, którym szczycą się Ukraińcy , czy o pieczołowicie odtworzonym rodzinnym domu Mickiewicza w Zaosiu, który podźwignęli z niepamięci Białorusini?

 Komu zagraża nasza pamięć skoro niczego nie żąda poza nawoływaniem do poznania?

A przecież, jak mawiał Gloger „ Obce rzeczy wiedzieć dobrze jest – swoje ,obowiązek.” Czemu więc tak niewiele wydaje się albumów prezentujących wspominane miejsca? Czemu prawie milczy telewizja, która powinna propagować nasze narodowe osiągnięcia?

Skąd młodzież ma wiedzieć skoro starsi nie wiedzą?

Z czego ma być dumna, skoro nie ma żadnych punktów odniesień, nie zna ,nie rozumie polskiego dorobku.

Puste właściwie dla współczesnego Polaka nazwy : Buczacz, Brześć , Grodno, Łuck, Tarnopol,  Stanisławów, Podhorce,  Podkamień, Jazłowiec,  Świrz, itd. z trudem bywają odnajdywane na mapie . Zresztą po co je odnajdywać? ”To gdzieś tam w Rosji, czy na Ukrainie, Białorusi…”- obrusza się lekceważąco uczeń, całkiem nie pojmując po co ma zapamiętywać tak nie istotne według niego miejsca.

 Trudno się więc dziwić, że w zestawieniu tej często porażającej niewiedzy o własnym dziedzictwie, z pięknem Zachodniej Europy rodzą się paraliżujące, niszczące go kompleksy. Jest wtedy szczególnie podatny na wmówienie sobie, znikomości i pogardy dla własnego narodu. By temu chociaż trochę zaradzić spróbujemy  odbyć wędrówkę po miejscach i zdarzeniach, po kresach naszej narodowej pamięci, by zburzyć ich egzotykę i przywrócić je wreszcie codzienności.

Z cyklu: Wspomnienia – /3/ ( monotypia )- Ryszard Sziler

WILNO

Z cyklu: Wspomnienia – /3/ ( monotypia )- Ryszard Sziler

 To jedno ze szczególnych miejsc porzuconych przez naszą zbiorową pamięć i poniekąd naszą wyobraźnię . Miejsc, od których odwracamy się plecami już od blisko siedemdziesięciu lat.

Tam w perspektywie oddalenia, ponad naszym zapomnieniem nieodmiennie od wieków , jakby na przekór historii, góruje Ostra Brama , ze Złotą Panną pochyloną w serdecznym zamyśleniu nad nami wszystkimi i szczególnie nad swoim miastem.

To w tym miejscu Mater Misericordiae, jak na obrazie Piotra Stachiewicza „ Modlitwa pielgrzyma” wsłuchuje się bez odrazy w nasze odwieczne prośby. Tuli nas do siebie i oddaje swemu Synowi.

Ciągle Ta sama…Ta, do której zwracał się ,nie tak dawno zresztą ,wielki poeta polski zapomniany dziś przez nas prawie tak samo jak i Wilno :

 Maryjo, Bogarodzico,

Matko cierpiących nędzarzy,

Co nad Jagiełłów stolicą

W bramie stanęłaś na straży!

Spojrzyj na tłumy skruszone,

Co klęczą u stóp tej bramy:

Matko! Pod Twoją obronę

Z pokorą się uciekamy…

Człowiek , który to napisał leży teraz w cmentarnej ziemi Rossy i nadal modli się za nas pozostawionymi przez siebie strofami, których, dodajmy, nikt już prawie nie chce czytać . Co , powiedzmy sobie szczerze, bierze się stąd, że szkoła polska od lat uporczywie nie chce pamiętać o Ludwiku Kondratowiczu – Syrokomli.

Okazuje się , że po czasie wielkiego wynarodowienia Polaków, można zapomnieć prawie o wszystkim, w tym nawet o znaczeniu Wilna dla naszej kultury, nie sposób jednak zapomnieć o Pani Ostrobramskiej, zawsze w jakiś sposób obecnej w polskiej świadomości.

Bo Ją to przede wszystkim zabrali w swoich sercach, uważając za największy swój skarb, tułający się od 1945 roku wilnianie i przekazali go nam w rozlicznych kopiach, na przekór wszystkiemu, co się wydarzało .

O Wilnie pisano przez całe wieki, właściwie od chwili jego powstania.

Zachwycano się jego położeniem i zabytkami. Ze wzruszeniem wspominano znaczących dla Polski ludzi z nim związanych , jak też i wydarzenia historyczne, których było świadkiem. Ślady tych poczynań można znaleźć wszędzie od literatury pięknej po publicystykę . Od chociażby „Wilna” Jerzego Remera w znaczącej serii „Cudów Polski”, po resztki tych działań przedstawionych chociażby w „Małym leksykonie wileńskiej Rossy” prezentowanym przez Wydawnictwo Polskie w Wilnie w 1998 roku, więc każdy może po nie sięgnąć.

Rzecz jednak nie w ilości wydawnictw , a w zainteresowaniu tematem. W tym, że dla współczesnego Polaka, a dla młodzieży szczególnie, wychowanej bez mocnego poczucia przynależności historycznej i jedności ze światem swoich dziadków, Wilno staje się coraz bardziej miejscem egzotycznym, takim jak Lwów ,Grodno czy Łuck. W najlepszym wypadku jednym z pojęć kwitowanych słowami : „Coś tam może i było, ale się skończyło.”

Otóż niekoniecznie, bo przeszłość albo jest w nas, albo nie ma jej wcale.

Naszą tragedią jest teraz to, że poza obecnymi granicami Polski pozostały ważne, jeśli nie największe, polskie osiągnięcia w dziedzinie kultury. Przez wieki bowiem z różnych powodów inwestowaliśmy w rozwój ziem, które leżały na peryferiach kraju. Tu więc pozostały resztki naszej rzeczywistej wielkości, którą koniecznie należy przypominać pro publico bono.

Jej wyznacznikiem są dzisiaj najczęściej tylko zabytki architektury, a to dlatego, że one najdłużej opierają się destrukcyjnej działalności czasu i ludzkiej niegodziwości.

Zniknęło więc wszystko to co ulotne, a rzeczywiście ważne, niestety łącznie z ludźmi; a pozostała pamięć zamknięta w kamieniu. Trochę podobna do malowanego kiedyś akropolu w Atenach, szarego dziś, choć być może szlachetniejszego przez tę właśnie szarość.

Wędrując więc teraz po Wilnie i wyzbywając się niepotrzebnej raczej nostalgii ; bo nie o to tu przecież chodzi do kogo miasto należy , ale co zawiera – zachwyćmy się pięknem, które nasi przodkowie potrafili stworzyć lub inicjować i które, jak chociażby znane nam na co dzień zabytki Krakowa, świadczą dobitnie o naszej przynależności do rodziny wielkich twórców kultury europejskiej. Czego jakby szczególnie ostatnio oduczono naszą młodzież.

Wiec chlubą miasta są głównie kościoły. Tak jak i w całej Polsce. To one znaczą nasze ślady po wszystkich miejscach ziemi. Są też naturalnie na Podolu, Wołyniu , w Koronie i na Litwie. Głównie te siedemnastowieczne , kiedyśmy uwierzyli wreszcie w swoją szczególną wartość, zanim ją zabrał zaraz wiek następny.

Opowiedzmy tu o nich trochę, choć naszym celem nie jest tworzenia tutaj bedekera po Wilnie . W oczy rzuca się głównie barok ( kierunek, który tak mocno odcisnął się w polskiej kulturze, że mimo ciągłego pomniejszania jego roli, trudno ją sobie bez niego wyobrazić ) , więc Katedra, a w niej kaplica św. Kazimierza (C.Tencalla), dekoracja stiukatorska P.Perti`ego, freski Danckersa de Rij i Palloniego „ Otwarcie trumny św. Kazimierza” i „Wskrzeszenie dziewczynki”, a także popiersie biskupa Jerzego Tyszkiewicza.

Następnie kościół Bernardynek z nagrobkiem Krzysztofa Sapiehy.

Potem kościół św. Piotra i Pawła na Antokolu z amboną a także ołtarzami głównym i ołtarzem w transepcie oraz unikatowymi dekoracjami stiukowymi : figuralną P.Perti`ego i ornamentalną J.Galli`ego. Wreszcie kościół św. Teresy według projektu Tencalla no i – Ostra Brama w resztce murów, które kiedyś broniły wrogom dostępu do miasta.

Że miejsce miało z dawna swój niepowtarzalny klimat wynika po części z ujmującego serce krajobrazu . Jedynego i niepowtarzalnego, który zapełnialiśmy przez wieki, tak jak całe Kresy, naszymi marzeniami . Mniej lub bardziej mądrymi.

Trzy góry sterczą nad miastem : pierwsza najniższa, okrągła u podstawy, szpiczasta u szczytu, to Zamkowa, z tą Gedyminową basztą i szczątkami murów( którą teraz uważa się za symbol Republiki Litewskiej – ( R.Sz. ) Druga, oddzielona od niej wąskim korytem Wilejki, wyższa, dość stroma, u góry rozległa i płaska, to Trzykrzyska, zwana tak od trzech krzyży, które tam od wieków stawiano na pamiątkę trzech Franciszkanów, których pogańscy Litwini na tej górze do trzech krzyży przywiązali i zrzucili do Wilejki/…/Trzecia góra , mniejsza znowu nazywa się Bekieszową od Bekiesza przyjaciela króla Stefana Batorego – pisano kiedyś.

 

Wilno było sercem Litwy i Mekką Korony .

Przykładem choćby album zdjęć ( 1858 – 1915 ) Stanisława Filiberta , gdzie czytamy :

„ Wilno przełomu XIX i XX wieku było miastem o atmosferze dworu ziemiańskiego. Ton nadawała mu drobna szlachta i wywodząca się z tej warstwy miejska inteligencja…”

 

Ziemianie przez cały wiek poprzedni tutaj się zbierali, kiedy musieli z jakiś powodów porzucić swe siedlisko.

To tu kwitła kultura, którą chciała zabić Rosja. Raz wreszcie i na zawsze, żeby nie drażniła…

Pamiętacie Państwo tę niegdyś popularną podmiejską piosenkę lwowską z lat trzydziestych ubiegłego wieku? Tą , która wiele tłumaczy, chociażby w tej strofie : ” On jest ś Wilna – szyk bon ton„…Cóż, no tak właśnie do niedawna było…

A teraz, co można ważnego powiedzieć o Mieście ?

Chyba to, że po prostu – jest jeszcze. Bliskie chociaż odległe ? Dziwne lecz domowe. Takie samo ja Kraków tylko w obcej ziemi …

Wsłuchajmy się w echa dawnych zachwyceń, które więcej powiedzą niż najnowszy przewodnik, jaki można przecież zawsze przeczytać :

 „ Rozrzucone nad brzegami Wilji i Wilejki wśród wyniosłych wzgórz posiada Wilno najpiękniejsze położenie z wszystkich wielkich miast polskich, a zarazem tak wiele zabytków architektury, że czynią one z Wilna prawdziwe muzeum. W harmonijnym skojarzeniu pierwiastków piękna przyrody i sztuki leży niezwykły urok miasta. Lesiste wzgórza, strzeliste wieże i majestatyczne kopuły kościołów ( w liczbie 43 ), parowy i wąwozy obok labiryntu zaułków i ulic starego miasta, pnących się po zboczach wzgórz, oraz koloryt czerwieni dachów, tonących w zieleni ogrodów – oto elementy składające się na swoisty charakter grodu Jagiellonów”

Podaje Encyklopedia Powszechna Gutenberga z 1932 roku. Ten urokliwy klimat, możemy dziś odnaleźć może tylko już w Sandomierzu i Kazimierzu Dolnym.

O tym że nas Wilno pamięta, krzyczą tu kamienie.

Każdy kamień, to pamięć; a oto chyba najważniejszy zbudowany z niego pomnik : kościół św. Anny wzniesiony na jednym z zakoli Wilenki w latach 1495 – 1500.

O kościółku św. Anny nie ma co mówić, każdy wie, że to cacko tak misterne, jakby było relikwiarzem robionym ze złota, a nie budynkiem z cegieł; każdy słyszał, że Napoleon żałował, że go na ręku nie mógł przewieźć do Paryża, każdy widział ( dziś zapytalibyśmy, czy aby naprawdę wie , czy naprawdę widział ? – ( R.Sz. ) na rysunkach i rycinach jego prześliczne okno i te gałązki i włókna ceglane, które je otaczają , rozchodzą się, łączą znowu; w kamieniu nie widzi się piękniejszych gotyckich koronek , w cegle chyba nic równego nie ma na całym świecie. Jest to bujność i elegancja i fantazja kwiecistego gotyku, ale też utrzymana w mierze, tak daleka od hiszpańskiego zbytku i przeładowania, albo od zbytecznej manierowanej cienkości i delikatności, że nic bardziej harmonijnego, nic doskonalszego być nie może. I czemu ta doskonałość nie stała się wzorem , typem, czemu podług niej nie wyrobił się osobny styl gotycki polski ? – pisze i pyta St. Tarnowski we wspomnieniach „Z wakacji” wydanych w Krakowie w 1888 roku.

Polskość była tu, i jest jeszcze, choć biedna i pogardzana przez Polskę po 1945 roku.

Ale ona trwa nadal mimo straszliwych represji sowietów i niechęci Litwinów. Żeby to rozumieć trzeba pamiętać, że przecież według spisu ludności , który władze polskie przeprowadziły w 1919 roku na 128476 mieszkańców Wilno zamieszkiwało: Polaków 56,09 %, Żydów 36,2 %, Rosjan 3,15%, Litwinów 2,26%, Białorusinów 1,38 %, innych 0,92%. Tak było też i wcześniej.

A potem Polaków wywieziono na nieludzką katorgę, a miasto programowo zapomniano.

Chociaż przecież :

Wilno słynęło posiadaniem w katedrze grobu św. Kazimierza, królewicza polskiego, wnuka Jagiełły, obrazem cudownym Matki Bożej Ostrobramskiej i akademią jezuicką, z której utworzono potem za Śniadeckich i kuratorii księcia Adama Czartoryskiego znakomity uniwersytet. W Wilnie zasiadał trybunał Wielkiego Księstwa Litewskiego.– co zauważa Zygmunt Gloger w „Geografii historycznej ziem dawnej Polski”.

 

Kościół św. Jana! Dawny uniwersytecki, ten sam co z małego Jagiełłowego przebudował i powiększył Batory; ten sam przy którym osadził Jezuitów; ten sam gdzie mieszkał rządził i kazał Skarga./…/ Te mury , które go otaczają to Uniwersytet Wileński,/…/ może najbardziej wzruszający z wileńskich pomników. Więc to tu ? Tu Czacki i książę Adam, tu Śniadeccy i Grodek i Borowski, tu Gołuchowski i ten uczeń tyle od mistrzów większy (!) tu na tym dziedzińcu może młodzież litewska przyglądała się ciekawie po raz pierwszy „ koronnemu Lelewelowi”, kiedy do niej zajechał. Tu po tych gankach i korytarzach wołali ludzie jedni na drugich niezapomnianymi imionami Zana, Czeczota, Domejki, Odyńca. Tu i Euzebiusz Słowacki i doktor B`ecu i ta ciemna szkolna sala, którą wspomina ich syn i pasierb. I tu nade wszystko Mickiewicz. Tu kolebka polskiej poezji, dla niej nie ma miejsca pamiętniejszego, świętszego niż to! – pisze znów Tarnowski .

Powinniśmy to pamiętać, prawda ?

W końcu , albo jesteśmy spadkobiercami Wielkiej Polski, albo prawie nas nie ma. Chodzi tu, podkreślmy z całą mocą, nie o restytucję granic, a o przywrócenie pamięci, o co jeśli nie zaniedbamy, to przyszłe pokolenia mogą nam tego zaniedbania nie darować.

Więc znów, choć tylko myślą, wędrujmy za Niemen…, niech się nas nie wstydzą nasi pradziadowie .

Niech naszą pamięć prowadzi obwieszczający zmartwychwstanie wysmukły anioł, z grobu Izy Salmonowiczówny, ten który dobrze wie, gdzie leży serce Marszałka Piłsudskiego i jego matki, i wskaże je nam, bo my przecież nie całkiem już to wiemy. Pomyślmy też, może przez moment, jak daleko nam do tych harcerzy, którzy do końca swego młodego życia trwali przy tym grobie , aż je zgasiły kule sowieckich żołdaków…

LWÓW

 

Zacznijmy może od miasta, które obchodziło nie tak dawno 750 lecie swego powstania.

To na jego tarczy herbowej zapisano znamienne zdanie : „Leo semper fidelis” ( Lwów zawsze wierny).

Plik:M. Łaskawa.JPG

To tutaj 1 kwietnia 1656 roku w katedrze przed Obrazem matki Bożej Łaskawej padły, jedne z najważniejszych w naszych dziejach ,słowa:

„Wielka Boga-Człowieka Matko, o Przeczysta Panno! Ja, Jan Kazimierz (…) u stóp Twoich najświętszych na kolana padając , obieram Ciebie dzisiaj za Patronkę moją i moich państw Królową, i polecam Twojej szczególnej opiece a obronie siebie samego i moje Królestwo Polskie(…) i wszystek mój lud..”

Jak burzliwe są dzieje tego miasta świadczą chociażby nazwy, którymi go oznaczano : Lwihorod, Lwów, Leopolis, Lemberg, ponownie Lwów a obecnie – Lwiw. Mówią one znacząco o jego przynależności do wielo-kulturowej społeczności, która zawsze go zamieszkiwała, chociaż prawem swej lokalizacji należał pierwotnie do jednego z „grodów czerwieńskich „ a wiec polskich, zagarniętych nam przez Ruś w 981 roku ,jak podaje latopis Nestora, a odzyskanych definitywnie dopiero przez Kazimierza Wielkiego.

Niezależnie jednak do kogo formalnie należał Lwów, ze względu na swoje szczególne położenie na skrzyżowaniu prastarych szlaków migracyjnych i kupieckich zasiedlany był przez różne narodowości. Dane na przykład z 1927 roku mówią, że liczył on wtedy prawie ćwierć miliona mieszkańców ( było to przed przyłączeniem gmin podmiejskich), z czego około 65 % liczyła ludność polska, trochę ponad 10 % ruska, jak nazywano wówczas Ukraińców, około 24 % żydowska, a niewiele ponad 1 % przypadało na inne narodowości, głownie Ormian, Karaimów, Greków i Niemców. Wszystkie te nacje odcisnęły ty swój ślad, ten ulotny , w niezwykłym klimacie miasta, znanym już tylko z opisów i materialny , widoczny najbardziej w kamiennych budowlach.

Nie darmo już w średniowieczu nazywano Lwów Rzymem i Wenecją Północy. Bogacące się szybko na handlu z Bliskim i Dalekim Wschodem miasto z wieku na wiek rozrastało się i piękniało swymi budowlami. Jak mówi jego wielki miłośnik Jerzy Janicki : Lwowianom „ po latach przestały już wystarczać umiejętności rodzimych muratorów, zwabiać więc poczęli architektów z Italii, rzeźbiarzy z Niemiec, malarzy z Francji. Żyć im się zamarzyło nie tylko bogato, ale i kulturalnie, wystawnie i wygodnie zarazem, dzięki czemu już w końcu XIV wieku posiadał Lwów rzadkie podówczas w Europie urządzenia , jak wodociągi, łaźnie, szpitale, kanały i bruki. Kto tam wtedy do Lwowa nie zjeżdżał(…) I Włoch Pietro di Barbona, który wkrótce zasłynął budową wieży przy cerkwi Wołoskiej, zwanej powszechnie wieżą Korniaktowską, bo ją Grek rodem z Krety, Korniakt, ufundował, a którą to wieżę bez cienia przesady równają znawcy z najpiękniejszymi campanillami Florencji.Inny jeszcze Pietro – Italus .Ten też projektem wieży się wsławił , tyle że przy katedrze Ormianskiej.

Nawet jeśli nie opuszczając rynku poprzestać tylko na Czarnej Kamienicy albo domu Bandinellich, gdzie w 1627 pierwszą założono pocztę, czy kamienicy konsula weneckiego, pojąć można poetę Sebastiana Klonowica, który oniemiały pysznością budowli, strojnością mieszczek , bogactwem kramów, zachwyt swój zawarł w patetycznym wersecie :”Chyba wszystkie skarby świata zwożą w ten gród graniczny sanie północy i łodzie oceanu”. Nie masz epoki ani stylu, który by swej pieczęci odciśniętej na bruku lwowskim nie ostawił. Barokiem pieczętują się Jezuici i Dominikanie, gotykiem – katedra Łacińska, flamandzkim renesansem –Arsenał Królewski, orientalnym stylem – katedra Ormiańska, empire –Ossolineum, klasycyzmem – Kolegium Pijarów. Istnym klejnotem rokoka jest cerkiew świętego Jura, dzieło Bernardo Merettiniego, zwanego Meretynem.”

Jak czarodziejski tort przygotowany na ucztę dla naszych oczu prezentuje się Kaplica Boimów zbudowana w 1615 roku dla uczczenia Męki Pańskiej . Jej zewnętrzne ściany pokrywa niezwykła tkanka płaskorzeźb, której analogii trudno by szukać we współczesnej nam Polsce. Jakiejś jej przytłumione podobieństwa można odnaleźć jedynie w zdobnictwie kamienic Przybyłów w Kazimierzu nad Wisłą, powstałych zresztą w tym samym okresie.

Plik:Lwów - główna brama Cmentarza Łyczakowskiego około 1900 r.jpgW naszej wędrówce po Lwowie, nie można także pominąć Miasta Umarłych- Łyczakowskiego Cmentarza ,porównywalnego swym pięknem do paryskiego Pere Lachaise . Spacerując alejkami tego niecodziennego parku odnajdujemy  wśród wspaniałych nagrobków nazwiska z wielkiego panteonu narodowego. Leżą tu przecież Konopnicka, Zapolska, Grottger, Łoziński, Goszczński ,Wolska i wielu, wielu innych , a także- Orlęta …wszyscy spragnieni naszej pamięci, która jest przecież także formą modlitwy…

Żegnając to nasze niecodzienne miasto zamyślmy się przez chwilę nad słowami Kornela Makuszyńskiego wypowiedzianymi w „Uśmiechu Lwowa”,w 1934 roku : „ Lwów miał zawsze duszę radosną i rozśpiewaną. Przewalały się nad nim burze (…) żelaznym zębem wojna gryzła jego mury ,gromy biły w jego wieże, a jego dusza jakąś żarliwą wiarą przepojona zawsze śpiewała. Ledwie przygasła łuna pożarów(…)z niego już biła łuna radosnej dumy, że oto raz jeszcze nie wiadomo który spełnił swój rycerski obowiązek; ze postawiony na straży u kresów Rzeczypospolitej nigdy nie zasnął(…) Nie ma w Rzeczypospolitej miasta bardziej promienistego, choć wiele jest w niej miast bohaterskich z Warszawą na czele(…)Nie ma miasta bardziej gotowego do śmiertelnej ofiary, do zaparcia się do ostatniego tchu.(…)Lwowscy ludzie ,zaprawieni w srogich przeciwnościach(…)poznają się wszędzie po powadze w spojrzeniu i uśmiechu na ustach.(…) I trzeba wiedzieć, że nie ma takiej na świecie biedy, której by we Lwowie nie umiano zmienić w piosenkę!”

I jakże można zapomnieć Lwów ?

http://zmojejwyspy.salon24.pl/308296,kresy-pamieci

Zobacz także:

KRESY PAMIĘCI – Wilno

OBRAZY MATKI BOŻEJ PRZYWIEZIONE PO II WOJNIE ŚWIATOWEJ Z KRESÓW WSCHODNICH

Posted in Historia, Moje Ukochane Wilno i Wileńszczyzna, Polskie Kresy | 2 Komentarze »

Wstrząsający wywiad z Mariuszem Bulskim. Cena za prawdę o Smoleńsku. „Chcesz grać, zarabiać, masz kredyt to stul gębę”

Posted by tadeo w dniu 27 lipca 2011

Panowie spokojnieDni żałoby po smoleńskiej tragedii. Fot. prezydent.pl

„Tygodniku Solidarność” poruszająca, wręcz wstrząsająca rozmowa red. Krzysztofa Świątka aktorem Mariuszem Bulskim.

Człowiekiem, który po wypowiedzi w filmie „Solidarni 2010”, kiedy został nagrany stojąc pod Pałacem Prezydenckim w dniach żałoby po smoleńskiej tragedii, znalazł się w oku cyklonu. Choć lepiej powiedzieć – został dostrzeżony przez oko potężnego Saurona. Z miesiąca na miesiąc jego życie zawodowe zostało zakwestionowane, a on sam – jak mówi – wypchnięty na margines. Oczywiście, co podkreśla, to także jego wybór. Wybór wolności. Ale rozmowa w „Tygodniku Soldiarność” odsłania wstrząsającą, niemal peerelowską, twarz systemu III RP.

Bulski zaczyna od opowiedzenia w jaki sposób znalazł się w filmie Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego:

Drugiego dnia po katastrofie podeszła do mnie Ewa Stankiewicz i zapytała, dlaczego przychodzę pod Pałac Prezydencki. Spontanicznie opowiedziałem jej o swoich przemyśleniach i odczuciach. Nigdy nie wziąłem żadnych pieniędzy, ale dziś prawie nikogo to nie interesuje. Nie jestem w stanie zdjąć tej gęby, którą mi przyklejono. To przykład, jak łatwo zniszczyć człowieka.

Kiedyś biło się pałkami albo przychodziło do domu i mówiło: „Chcesz dalej studiować to podpisz te papiery”. A teraz: „Chcesz dalej grać, zarabiać, masz kredyt we frankach to stul gębę i siedź cicho”. Znamienne, że moja przyjaciółka Rosjanka, celebrytka ITI, w dzień po katastrofie zadzwoniła, mówiąc: „Mariusz, daj spokój, co będziesz siedział z tym oszołomstwem na Krakowskim Przedmieściu. Jak Stalin zmarł, to ludzie też płakali”.

Jak mówi Bulski, w mediach przedstawiono go jako nieopierzonego aktorzynkę, który zaczepił się przypadkowo w serialach, a przy okazji „Solidarnych 2010″ chciał się wypromować.

Projekcja filmu była 26 kwietnia. Dzień później zadzwonił reporter „Dziennika – Gazety Prawnej” z zastrzeżonego numeru. Pierwsze pytanie: „Czy pan Mariusz Bulski?”, drugie: „Czy wziął pan za występ pieniądze?”. W tym momencie powiedziałem, że przerywam rozmowę. Nie chciałem rozmawiać z nieznanym człowiekiem dzwoniącym z zastrzeżonego numeru. Na mojej odmowie wysnuto całą opowieść medialną na temat występu za pieniądze. Na Krakowskim Przedmieściu nagrano wypowiedzi setek osób, 300 godzin materiału. Mnie zaatakowano po to, by zniszczyć wymowę całego filmu.

Dwa dni po projekcji pojawiły się nieprawdziwe artykuły. Następnego dnia daliśmy sprostowanie, które zamieszczono gdzieś na blogu po tygodniu, nikt już tego nie zarejestrował. Najważniejsze było uruchomienie VIP-ów medialnych i nagonki. Tylko dlatego, że wiele osób odważyło się powiedzieć coś innego niż było w tzw. przekazie dnia: „Piloci zawinili”.

I tu dochodzimy do najbardziej poruszającego momentu wywiadu. Bulski opowiada jak przyjęło jego wypowiedzi w filmie środowisko aktorskie:

Jako aktor jestem totalnie rozczarowany postawą mojego środowiska. Oprócz mnie można na palcach policzyć artystów, którzy publicznie zabrali głos na temat 10 kwietnia. (…)Świadomie odchodzę z tego środowiska. Trochę z żalem, bo poświęciłem kilkanaście lat, żeby pracować w wymarzonym zawodzie. Ale gdy obserwuję hipokryzję, konformizm tych ludzi, zwyczajnie nie chcę do nich przynależeć. Nie trzeba być wyjątkowo lotnym człowiekiem, by zrozumieć, że po 10 kwietnia toczy się perfidna gra, że są dwie kompletnie rozmijające się interpretacje tego wydarzenia i jego konsekwencji.

Gdy Bulski opowiada o tym jak jest wypychany z zawodu, co słyszy, przypominają się sceny z filmu „Człowiek z żelaza” i frazy rzucane przez komunistycznego kierownika w telewizji, że nigdy niczego już nie nakręci. Bo podpadła politycznie, okazała się niepokorna.

Jestem wypchnięty z przestrzeni publicznej pod namiot „Solidarnych”. Przestrzeń oficjalna zarezerwowana jest na jedynie słuszną postawę rezerwy pod hasłem: nie wychylaj się za daleko, bo nigdy nie wiesz, co cię jutro spotka.

Szlaban, przestałem istnieć w środowisku zawodowym. Jednego dnia przyszedł do mnie kolega aktor i opowiadał: „Wiesz Mariusz, słyszałem na planie rozmowę o tobie dwóch reżyserów”. Zażartowałem: „I co, zagram coś w końcu?”. A on skwitował: „Nie, długo nic nie zagrasz”.

Aktor opowiada, że zaangażował się w kręcenie dokumentów, ale i nimi, po pilotażowym odcinku, telewizja przestała być zainteresowana. Był to materiał o powodzianach.

Jak zmienia się życie ludzi, którzy nagle stracili wszystko. Śpią po stodołach, bo jeszcze domów nie wyremontowali, a ubezpieczyciele straszą ich pozwami sądowymi, jeżeli będą się upominać o odszkodowania, bo przecież dostali już pieniądze od państwa. Chciałem pokazać, jak ci ludzie wracają do rzeczywistości. Złożyliśmy projekt do PISF-u i od razu został odrzucony. Miała to być historia w czterech odcinkach wstępnie zaakceptowana przez telewizję. Po zmianie warty w TVP w sierpniu zeszłego roku projekt wywalono do kosza. W dzień wyborów prezydenckich poszło 15 min pilotażu, ale od razu pojawiły się komentarze nadwornej drużyny komentatorów, że to PiS-owska propaganda. A ludzie po prostu opowiadali o swoim dramacie.

Cóż, może pytania były nie takie? Bulski opowiada, że stał się obiektem drwin:

Stałem się maskotką do rozbawienia towarzystwa przed wejściem na plan. Pełniąc dyżury na Krakowskim Przedmieściu, słyszę też, co mówi o mnie ulica: „A to jest ten nieudacznik od Pospieszalskiego”. Bo z jednej strony część ludzi za to, co zrobiłem, mi dziękuje. Z drugiej strony są reakcje podyktowane przez mainstreamowe media: „To ten karierowicz”.Te media nie podają, że sam robiłem dokumenty, uczestniczyłem w ciekawych projektach z pogranicza art-video, występowałem w filmach, które zdobywały nagrody na międzynarodowych festiwalach jak „Powtórzenie” Artura Żmijewskiego.

Przedstawiono mnie jako aktora, który desperacko szuka możliwości zaistnienia i sprzeda się za każdą cenę.

Co miesiąc dziesiątego podchodzą ludzie i mówią: „Pan wtedy wyrwał mi te słowa z serca, zastopował oficjalne kłamstwo”. Także na manifestacji Solidarności usłyszałem: „Pan był naszymi ustami pod Pałacem Prezydenckim, zastopował propagandę michnikowszczyzny”. Atmosfera na Krakowskim Przedmieściu była wtedy gęsta. Wszyscy zjednoczeni bólem, szokiem, wspólnymi emocjami. Kiedy w telewizji pokazano prezydenta Kaczyńskiego jako wspaniałego męża, ojca, dziadka, wtedy rozdzieliły się światy prawdy i fałszu.

Dlatego mainstream poszedł szybko w torpedowanie „Solidarnych”, Ewy Stankiewicz, Jana Pospieszalskiego, mnie.

Dziennikarz „Tygodnika Solidarność ” pyta też Bulskiego czego boi się zdaniem premier Tusk:

Jeżeli premier został przez własną głupotę wmanewrowany w ten prawdopodobny zamach – bo aktualnie jest badana sytuacja, że na 15 metrach stanęły silniki i wysiadła cała elektronika – to boi się Polaków. Donald Tusk lubi grać w piłkę i chwali się, że gra w ataku. W tej sytuacji się zadryblował. Starał się dryblować między prezydentem Kaczyńskim a premierem Putinem.

Zaimponowało mu to, że Rosja go zaakceptowała, poczuł się wspierany w grze przeciwko własnemu prezydentowi. Od wieków zresztą nasz wschodni sąsiad wspomaga bardziej spolegliwą stronę. Donald Tusk boi się nadchodzących wyborów i ceny politycznej, którą może zapłacić. Trzysta lat doświadczeń z Rosjanami i wiedza o KGB-owskich korzeniach członków rządu w Moskwie i pana Putina skłania mnie do przypuszczenia, że oni nigdy nie myślą dobrze o Polsce i Polakach.

Bulski opowiada o swoim obecnym życiu. Mówi, że przeżył metamorfozę. Ocenia, że aktorstwo to wspaniała przygoda, ale mocno egoistyczna.

Znam sporo aktorów, którzy mają problemy z własną tożsamością, bo tyle różnych masek zakładają. Ludzie, którzy kreują Konradów, Napoleonów, wielkich rewolucjonistów, nagle stulają uszy po sobie i prywatnie nie są w stanie powiedzieć nic. Więc do kosza te ich wielkie role, przeżycia, skoro jako ludzie nie mają odwagi, by wystąpić w imię Polaków, którzy zginęli w Smoleńsku a nawet po śmierci są niszczeni.

Gówno z taką sztuką, jeśli ta sztuka nie ma krztyny człowieczeństwa. Jeszcze w ’81 roku aktorzy mieli jaja, bo stwierdzili po wprowadzeniu stanu wojennego – nie gramy. Uznali, że prawda jest wartością bezcenną i bezdyskusyjną. Kiedy po 10 kwietnia stanąłem pod pałacem, uznałem, że zabawa się skończyła. Trzeba wziąć odpowiedzialność za ten kraj. No bo kto?

Ci, którzy poświęcili swoje życie dla tego kraju, polecieli tam i zginęli.

Warto zapamiętać te słowa z tego poruszającego wywiadu – jeśli nie my, to kto?

wu-ka, źródło: Tygodnik Solidarność

http://wpolityce.pl./view/15567/Wstrzasajacy_wywiad_z_Mariuszem_Bulskim__Cena_za_prawde_o_Smolensku___Chcesz_grac__zarabiac__masz_kredyt_to_stul_gebe_.html

Posted in Katastrofa smoleńska, POLECAM, Polityka i aktualności, SOLIDARNI 2010 | Leave a Comment »

Donald Wielki… Zadłużyciel

Posted by tadeo w dniu 27 lipca 2011

Polityka zadłużania skończy się tym, czym w Grecji, czyli utratą jakichkolwiek namiastek suwerenności Polski

Donald Wielki… Zadłużyciel

FOT. R. SOBKOWICZ

Marek Łangalis



Tak źle w kasie państwowej jak obecnie nie było w Polsce od przełomu lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Dług rośnie w zastraszającym tempie 1 mld co 3 dni, a premier z ministrem finansów nic sobie z tego nie robią, dalej zaciągając nowe pożyczki. Jeszcze 2-3 lata takich rządów i nasz kraj dołączy do bankrutujących państw europejskich: Grecji, Irlandii, Portugalii i Włoch.

Czteroletnie rządy Platformy Obywatelskiej doprowadziły finanse państwa do katastrofalnego stanu. W 2007 roku, gdy PO do spółki z PSL przejęła władzę, sytuacja była zupełnie inna. Reformy przeprowadzone przez minister Zytę Gilowską spowodowały, że dług publiczny przed wyborami zaczął spadać, a rząd Jarosława Kaczyńskiego nawet zostawił minimalną nadwyżkę (ok. 160 mln zł). Państwo wydawało mniej, niż miało wpływów. Wszystko zmieniło się wraz z nastaniem nowej ekipy. Donald Tusk w swoim exposé powiedział m.in.: „W projekcie budżetu na przyszły rok [2008 – M.Ł.] poprzedni rząd przewidywał, że koszty te [czyli deficyt finansów publicznych – M.Ł.] przekroczą 27 mld zł. (…) Dług publiczny nie może narastać w takim tempie jak do tej pory. W ciągu kilku lat budżet należy doprowadzić do stanu bliskiego równowagi”.

Pusta kasa państwa
Po blisko czterech latach rządów PO można stwierdzić, że premier się nie mylił. Dług publiczny nie narastał w takim tempie „jak do tej pory”. O ile w 2007 roku przyrost długu publicznego wyniósł ostatecznie 22,5 mld zł (z czego ponad 16 mld przypadło na ostatni miesiąc roku, gdy ministrem finansów był już ściągnięty z Londynu Jan Vincent-Rostowski), o tyle w następnym roku, w którym rząd PiS założył wzrost długu o 27 mld, PO zrealizowała obietnicę premiera Tuska i zamiast o 27 mld mieliśmy wzrost o prawie 20 mld więcej (czyli 46,8 mld zł). W kolejnym roku, kiedy to już Platforma sama przygotowywała budżet, wzrost zadłużenia wyniósł prawie 100 mld, by w 2010 r. ten rekord poprawić (dług wzrósł o 111,2 mld zł). Trzeba jasno powiedzieć: Donald Tusk obiecał w exposé, że dług już nie będzie wzrastał w tempie „jak do tej pory”, i słowa dotrzymał. Niestety na minus. Jeszcze nigdy w Polsce, wliczając w to również epokę największego dotychczas zadłużyciela kraju Edwarda Gierka, nikt nie zapożyczał Polaków w takim tempie jak Tusk. W ciągu trzech pełnych lat (2008-2010) zadłużenie kraju zwiększyło się o ponad ćwierć biliona złotych (a dokładnie 256,7 mld zł). Jeżeli zaliczyć jeszcze premierowi Tuskowi dwa miesiące rządzenia w 2007 roku (które były rekordowe pod względem wzrostu długu) oraz co najmniej 10 miesięcy 2011 r., to okaże się, że z całą pewnością można będzie mu przypisać przynajmniej 300-miliardowy wzrost długu. Gierek potrzebował 10 lat, by zadłużyć kraj na 70 mld USD. Tusk zaledwie czterech, by go przebić (100 mld USD długu). Jeżeli dodamy do tego niesamowitą propagandę prowadzoną przez środki antyprzekazu na rzecz obecnego rządu, to dostrzeżemy doskonałą analogię pomiędzy pierwszym sekretarzem a Tuskiem. I tak jak długi Gierka spłaciliśmy stosunkowo niedawno, tak i długi Tuska będą spłacane przez co najmniej 30 lat. Osoby bardzo młode i w średnim wieku będą głównymi „beneficjentami” takiej polityki rozpasania, dźwigając obsługę długu przez następne dziesiątki lat na swoich barkach.

Ile tego długu?
Podobnie jak Grecja oszukiwała Unię Europejską odnośnie do swojego zadłużenia (mechanizm polegał na przeliczeniu na inne waluty wyemitowanych obligacji przy pomocy banku inwestycyjnego Goldman Sachs, który stosował własny kurs wymiany, dzięki czemu Grecja mogła raportować do Komisji Europejskiej znacznie zaniżone dane o długu publicznym), tak Donald Tusk oszukuje polskie społeczeństwo, bo taki Europejczyk jak on oszukać Brukseli by się nie odważył. Na koniec 2010 roku mieliśmy w Polsce dwie kategorie zadłużenia kraju. Jedna, przygotowana przez Główny Urząd Statystyczny, a druga, PR-owa, przez Ministerstwo Finansów. Różnica polega na sposobie liczenia przyrostu długu. GUS wysłał do Komisji Europejskiej kwotę 111 mld zł deficytu finansów publicznych za 2010 r., podczas gdy rząd podaje, że deficyt wyniósł „zaledwie” 78,6 mld złotych. Różnica jest ogromna – 32,5 mld złotych. Na obronę narodową jako kraj wydajemy znacznie mniej, bo ok. 23 miliardów. Po pierwsze, trzeba stwierdzić, że gdyby przyjąć gusowskie dane za właściwe, to zadłużenie kraju na koniec 2010 r. wynosiłoby już 55 proc. produktu krajowego brutto, a to oznaczałoby dla rządu jedno – ogromne cięcia lub wzrost podatków. Nie jest tajemnicą, że przy deklaracji podwyżki VAT do 23 proc. rząd Platformy dopuszczał jeszcze większą podwyżkę, w przypadku gdyby dług publiczny przekroczył właśnie 55 proc. PKB. Ale w tym roku są wybory i elektorat PO prawdopodobnie nie przełknąłby kolejnego zwiększenia podatków. Dlatego też pewne jest, że po wyborach parlamentarnych (jeśli rząd będzie znów tworzyć PO) zostanie ogłoszony do wiadomości publicznej faktyczny stan finansów państwa, a wraz z nim podwyżka podstawowej stawki VAT do poziomu 24 proc. od 1 lipca 2012 roku i do poziomu 25 proc. od 1 lipca 2013 roku. 16 lipca w Sejmie Prawo i Sprawiedliwość oraz Sojusz Lewicy Demokratycznej chciały przeforsować ustawę blokującą podwyżki VAT, ale – jak wiadomo – przegrały głosowanie z koalicją rządzącą.
Rząd, dokonując manipulacji danymi (wykazał m.in., że cały sektor ubezpieczeń społecznych miał nadwyżkę w wysokości 5,8 mld zł, podczas gdy do Brukseli została wysłana informacja o deficycie 11,2 mld zł; rząd po prostu zaliczył składki przekazywane do otwartych funduszy emerytalnych jako składową finansów publicznych, o co osobiście walczył premier Donald Tusk w negocjacjach z przewodniczącym Komisji Europejskiej José Manuelem Barroso i zdążył nawet poinformować w listopadzie zeszłego roku opinię publiczną o uzyskanej zgodzie, mimo iż takowej do dziś nie ma), tak naprawdę odkłada problem w czasie. Może i na papierze dług publiczny nie przekroczył 55 proc. w stosunku do PKB, ale w rzeczywistości już dawno tak jest, a spłata długu jak najbardziej uderzy wszystkich Polaków po kieszeni. Już w tym roku na obsługę długu publicznego zostanie wydane prawie 40 mld złotych. Kwota ta jest jak najbardziej realna do zapłacenia, niezależnie od tego, ile długu na papierze zapisze Tusk z ministrem finansów Janem Vincentem-Rostowskim. Zamiatanie prawdziwych problemów pod dywan może jednak skutkować rozochoceniem do kolejnych, jeszcze większych oszustw.

Co wynika z pustej kasy?
Obecnie cała Europa boi się nadejścia dnia, gdy Grecja ogłosi swoje bankructwo. Polsce rzekomo niewypłacalność na razie nie grozi (tak przynajmniej mówią najważniejsze osoby w państwie). Ale na czym tak naprawdę bankructwo państwa polega? Otóż w pierwszej kolejności taki bankrut przestaje płacić wszystkie bieżące zobowiązania. W przypadku obecnego systemu największą bolączką będzie obietnica wypłacenia emerytur dla każdego, komu się ona należy. W związku z tym bankructwo kraju w obecnym systemie będzie przebiegać w taki sposób, że wszyscy wierzyciele, którzy otrzymali obietnicę wypłaty jakichś środków, jej nie otrzymają lub otrzymają w bardzo okrojonym zakresie. Znając możliwości obecnych rządów europejskich, uzależnionych od napływu kredytu z wielkich instytucji finansowych gotowych do sfinansowania wszystkich fanaberii polityków, należy liczyć się z tym, że to, co zostało przyrzeczone instytucjom finansowym, prawdopodobnie zostanie spełnione. Co innego z własnymi obywatelami w kraju. Przeznaczy się ogromne środki na badania zachęcające ludność do nieprzechodzenia na emeryturę. Następnym krokiem będzie zlikwidowanie jakichkolwiek przywilejów emerytalnych (co jest polityką zresztą słuszną, nie ma żadnych przesłanek ku temu, by jedni ciężko pracowali przez 45 lat, jak np. murarze, a inni przez 15, jak służby mundurowe). W ciągu maksymalnie 7-10 lat należy się liczyć również z tym, że zostanie zabrany przywilej wcześniejszego przejścia na emeryturę dla kobiet. Gdy już wszyscy w kraju będą mieli ten sam wiek emerytalny, czyli 65 lat, w ciągu następnych kilku lat poprzeczka ta zostanie podniesiona (jak np. u naszych zachodnich sąsiadów) o 2 lata. Wszystko po to, by politycy mogli jak najdłużej pobierać składki pochodzące z pracy, a jak najkrócej wypłacać świadczenia emerytalne.
Także bankructwo takiego kraju jak Polska nie musi wyglądać w ten sposób, że nagle nauczyciele czy urzędnicy nie dostaną swoich pensji. W perspektywie zaledwie kilku lat scenariusz jest dość prosty do przewidzenia. Politycy będą szukali wszelkich możliwych sposobów na zwiększenie dochodów państwa. Ponieważ jednak nie ma już za bardzo czego opodatkować (a przecież trzeba pamiętać, że przeciętnie zarabiający Polak już i tak oddaje ponad połowę swojego dochodu dla urzędników i polityków), to będzie się szukać oszczędności. A w tym momencie największe wydatki państwowe to inwestycje, które w 2011 roku mogą wynieść nawet ponad 100 mld zł, oraz renty i emerytury, na które państwo przeznacza ponad 160 miliardów. O ile inwestycje mogą i powinny się kiedyś skończyć, o tyle kwoty przeznaczane na emerytury i renty będą z każdym rokiem rosnąć, i to w tempie znacznie przekraczającym możliwości podatników do ich sfinansowania. Obecnie w Polsce jest ok. 5 mln 200 tys. osób w wieku powyżej 65. roku życia. Za 25 lat będzie to już ponad 8 mln 300 tys. osób, a więc o 60 proc. więcej, przy mniejszej liczbie osób pracujących. Chcąc wypłacić emerytury i renty nawet w dzisiejszej wartości (a więc bez żadnej waloryzacji ponad inflację), potrzebne będzie ok. 260 mld złotych. Zarabiający średnią krajową będzie musiał zapłacić ponad 12 tys. zł w różnych podatkach rocznie, tylko na emerytury i renty. Dziś jeszcze mało kto o tym myśli (a na pewno nie obecny rząd, który zrobił już drugi skok na kasę Funduszu Rezerwy Demograficznej), ale od samego niemyślenia problem nie znika, a nawet przeciwnie. Polskie państwo zorganizowane w obecnej formie przez ekipę rządzącą (urzędnicze rozpasanie i marnotrawstwo pieniędzy podatnika na niepotrzebne, poza drogowymi, inwestycje europejskie) na pewno nie zrealizuje obietnicy wypłaty przyszłych emerytur. Może dojść do sytuacji jak w Stanach Zjednoczonych czy Grecji, gdzie bieżąca wypłata świadczeń emerytalnych jest uzależniona od instytucji finansowych, które pożyczają pieniądze dla kraju. Uzależnienie od łaski wielkich banków inwestycyjnych grozi Polsce za kilka lat.
Oddanie władzy po raz kolejny w ręce Tuska grozi całkowitą zapaścią finansów publicznych. Cztery lata to dostatecznie długi okres, by móc już dokonać oceny nie na podstawie słów, ale na podstawie owoców. Zwiększenie zadłużenia kraju o co najmniej 50 proc. (gdy PO przejmowała władzę, zadłużenie kraju wynosiło ok. 510 mld, dziś jest to z pewnością ponad 800 mld) to polityka oddawania Polski w ręce wierzycieli kupujących bony skarbowe i obligacje. Skończy się tym, czym w Grecji, czyli utratą jakichkolwiek namiastek suwerenności kraju.


Autor jest ekonomistą, członkiem Instytutu Globalizacji.

Posted in Gospodarka i Ekonomia, Polityka i aktualności | Leave a Comment »