W moim rodzinnym domu zawsze było kilka obrazków, takich małych, zatkniętych za ramki wiszących na ścianach dużych obrazów. Nie przykładałam wagi do tego, dlaczego mamusia tak robi, np. po kolędzie. Ich ilość mnie czasami denerwowała, zwłaszcza przy sprzątaniu. Stąd też przy okazji malowania domu pochowałam je do jakiejś książki (liczyłam, że mamusia o nich zapomni, choć za jakiś czas zapewne powkłada nowe).
Minęły lata. Czworo z nas rozeszło się w swoje strony i pozakładało rodziny, tylko najmłodszy brat został z mamusią. I właśnie u niego rozpoznano trzeci stopień ziarnicy złośliwej. Kiedy po usłyszeniu tej wiadomości przyjechałam do rodzinnego domu, wszyscy na mnie krzyczeli: – Gdzie jest zdjęcie Ojca Pio? Musisz sobie przypomnieć, gdzie pochowałaś obrazki zza ramek! Tak ci przeszkadzały!?
Właśnie wtedy okazało się, jak ważne były obrazki, które schowałam. Jednym z nich było cudowne zdjęcie Ojca Pio. Moja starsza siostra wytłumaczyła mi, że gdy mnie i brata nie było jeszcze na świecie, mamusia bardzo poważnie zachorowała i wtedy po kolędzie przyszedł do nas brat z zakonu franciszkanów z Nowego Miasta nad Pilicą, który zbierał fundusze na klasztor. On podarował to zdjęcie mamusi i prosił o modlitwę za wstawiennictwem tego zakonnika (Ojciec Pio jeszcze żył). A później, wiadomo, mamusia wyzdrowiała i urodziłam się ja i mój brat. Trochę rozjaśniła mi się sprawa tych obrazków. Postanowiłam, że koniecznie muszę je odnaleźć. Przeszukałam dom, ale po zdjęciu nie było ani śladu.
Brat pogrążał się w chorobie – chemia, lampy… Poprosiłam więc koleżankę, która jechała na pielgrzymkę, żeby z Częstochowy przywiozła mi wizerunek Ojca Pio. I ona spełniła moją prośbę, ale obrazek był inny od tego, który tak skrzętnie ukryłam. Oprawiłam go jednak w ramkę i z radością jechałam do rodzinnego domu. A tam czekała na mnie niespodzianka – Ojciec Pio się odnalazł! Pomyślałam wtedy: – I co, Tatku, będzie z Tobą w tym obrazie, który ja przywiozłam? Zabieram Cię do siebie, widocznie to ja mam się modlić za brata.
Zaczęłam też czytać o Zakonniku z Pietrelciny. Kiedy już wiele o nim wiedziałam (tak mi się wydawało), pomyślałam, że dobrze by było pojechać do San Giovanni Rotondo. Ale za co? Nawet nie mam paszportu. Niedługo po tym usłyszałam w kościele, że w naszej parafii powstanie grupa modlitewna św. Ojca Pio i kto chce, może się zapisać. Byłam chyba pierwsza po tej pani, która została jej założycielką. Moje dane jako członka grupy same powędrowały do San Giovanni Rotondo. Tak w wielkim skrócie rozpoczęła się moja znajomość ze świętym Stygmatykiem.
Mój brat żyje już jedenasty rok od rozpoznania i walczy z chorobą, nie otrzymując nawet renty, ponieważ uznano go za zdrowego. Co prawda raz w roku jeździ na onkologię do kontroli, ale ja wiem, że to tylko formalność, już Ojciec Pio swoje robi.
Teraz ma nas obydwoje dla siebie i całą naszą rodzinę. Jest moim ulubionym świętym: rozmawiam z nim jak z ojcem (mój tata umarł, gdy miałam 14 lat), opowiadam mu o rodzinie, pracy. Jest cierpliwy, choć czasem skarżę się, że chciałam, aby było inaczej. Tak zwyczajnie modlę się z nim i do niego.
Zofia, córka duchowa Ojca Pio
Świadectwo wyróżnione w konkursie „Ojciec Pio w moim życiu”
„Głos Ojca Pio” (56/2/2009) – http://glosojcapio.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=2353&Itemid=105