WIERZE UFAM MIŁUJĘ

„W KAŻDEJ CHWILI MEGO ŻYCIA WIERZĘ, UFAM, MIŁUJĘ” — ZOFIA KOSSAK-SZCZUCKA

  • Słowo Boże na dziś

  • NIC TAK NIE JEST POTRZEBNE CZŁOWIEKOWI JAK MIŁOSIERDZIE BOŻE – św. Jan Paweł II

  • Okaż mi Boże Miłosierdzie

  • JEZU UFAM TOBIE W RADOŚCI, JEZU UFAM TOBIE W SMUTKU, W OGÓLE JEZU UFAM TOBIE.

  • Jeśli umrzesz, zanim umrzesz, to nie umrzesz, kiedy umrzesz.

  • Wspólnota Sióstr Służebnic Bożego Miłosierdzia

  • WIELKI POST

  • Rozważanie Drogi Krzyżowej

  • Historia obrazu Jezusa Miłosiernego

  • WIARA TO NIE NAUKA. WIARA TO DARMO DANA ŁASKA. KTO JEJ NIE MA, TEGO DUSZA WYJE Z BÓLU SZUKAJĄC NAUKOWEGO UZASADNIENIA; ZA LUB PRZECIW.

  • Nie wstydź się Jezusa

  • SŁOWO BOŻE

  • Tak mówi Amen

  • Książki (e-book)

  • TV TRWAM

  • NIEPOKALANÓW

  • BIBLIOTEKA W INTERNECIE

  • MODLITWA SERCA

  • DOBRE MEDIA

  • Biblioteki cyfrowe

  • Religia

  • Filmy religijne

  • Muzyka religijna

  • Portal DEON.PL

  • Polonia Christiana

  • Muzyka

  • Dobre uczynki w sieci

  • OJCIEC PIO

  • Św. FAUSTYNA

  • Jan Paweł II

  • Ks. Piotr Pawlukiewicz

  • Matka Boża Ostrobramska

  • Moje Wilno i Wileńszczyzna

  • Pielgrzymka Suwałki – Wilno

  • Zespół Turgielanka

  • Polacy na Syberii

  • SYLWETKI

  • ŚWIADECTWA

  • bEZ sLOGANU2‏

  • Teologia dla prostaczków

  • Wspomnienia

  • Moja mała Ojczyzna

  • Zofia Kossak

  • Edith Piaf

  • Podróże

  • Czasopisma

  • Zdrowie i kondyncja

  • Znalezione w sieci

  • Nieokrzesane myśli

  • W KAŻDEJ CHWILI MOJEGO ŻYCIA WIERZĘ, UFAM, MIŁUJĘ.

  • Prezydent Lech Kaczyński

  • PODRÓŻE

  • Pociąga mnie wiedza, ale tylko ta, która jest drogą. Wiedza jest czymś wspaniałym, ale nie jest najważniejsza. W życiu człowieka najważniejszym jest miłość – prof. Anna Świderkówna

  • Tagi wpisów

    A.Zybertowicz A.Świderkówna Anna German Bł.K. Emmerich Bł. KS. JERZY Bł.M.Sopoćko Dąbrowica Duża Edith Piaf Jan Pospieszalski Jarosław Marek Rymkiewicz kard.Stefan Wyszyński Kardynał H. Gulbinowicz Kijowiec Kodeń Koniuchy ks.A.Skwarczyński Ks.Tymoteusz M.Rymkiewiecz Prof.Kieżun tv media W.Cejrowski Z.Gilowska Z.Kossak Z.Krasnodębski Św.M. Kolbe Żołnierze wyklęci
  • Cytat na dziś

    Dostęp do internetu ujawnia niewyobrażalne pokłady ludzkiej głupoty.

Wspomnienia zza Buga ~ 1921-1945 – Zofia Pawłowska

Posted by tadeo w dniu 1 września 2011


Kim jestem? Polką, ur. 1921 r., żyjącą do 1945 r. na terenie ZSRR. Przeżyłam głód, czystki, zesłania, II wojnę i PRL. Teraz chcę o tym opowiedzieć, bo pamięć jest najważniejsza. Elektroniczną wersję pamiętnika prowadzi mój wnuk. Wszystkie zapiski pamiętnika zrobione zostały ręcznie, w szkolnych zeszytach. On je przepisuje.


Redaktor

 Całość strony redaguje ja, od autorki pochodzi jeno tekst. Wspomnienia będę umieszczał w częściach co dwa dni, czasami może codziennie. Księga pierwsza ma ok. 100 stron A4, więc jest co dzielić. Jeżeli ktoś ma jakieś pytania do Zofii Pawłowskiej to proszę śmiało pytać, postaram się uzyskać na nie odpowiedź.

Kontakt e-mail: zofiapawlowska@tlen.pl

Spis treści:  

Wstęp

 – 1.1 – Piękne Podole i komunizm

 – 1.2 – Arużje jest? – pierwsze tortury

 – 2.1 – Rozkułaczanie

 – 2.2 – Zabili konie

 – 3.1 – Pani nie przyszła na lekcje

 – 3.2 – Msza pożegnalna

 – 3.3 – Rabunek do ostatniego ziarnka

 – 3.4 – Kot przy zamkniętej komórce

 – 4.1 – Ojciec ucieka

 – 4.2 – Rok 1933

 – 4.3 – Głód

 – 4.4 – Śmierć (i życie) w mieście

  –5.1 – Pora żniw

 – 5.2 – Orszak pogrzebowy

 – 5.3 – Dlaczego ocalałam?

 – 5.4 – Ojciec wraca

 – 6.1 – Błogosławieństwo pracy

 – 6.2 – Portret Pawlika Morozowa

 – 7.1 – Zepchani do bydlęcych wagonów

 –7.2 – Ognisko w cerkwii

 – 7.3 – Nowy „dom”

 – 7.4 – Szukając szkoły

 – 7.5 – Nowa zabawka

 – 8.1 – Wiosenna odwilż

 – 8.2 – Kolejna ucieczka

 – 8.3 – Mijając wymarłe wsie

 – 8.4 – Pociągiem do Połtawy

 – 9.1 – Machina terroru

 – 9.2 – Duch pod oknem

 – 9.3 – Umrzeć aby życ

– 10.1 – Znowu chce się żyć!

 – 10.2 – Wrzesień 1939 roku

 – 10.3 – Niewłaściwa narodowość

 – 11.1 – Bombowce nad miastem

 – 11.2 – Pakunki z chlebem

  –11.3 – W niemieckiej niewoli

– 11.4 – Na rodzinnej ziemi

– 12.1 – Śmierć z honorem

– 12.2 – Wracają „swoi”, a z nimi strach

– 12.3 – „Dobrowolne” zesłania

– 12.4 – Pociąg z polskim wojskiem

– 12.5 – W wojsku „polskim”

– 13.1 – Końce i początki

– 13.2 – Powroty

– Epilog

… -Stare zdjęcia

… – Interludium

Wstęp

W roku 1921 kiedy Rosję nękały najrozmaitsze zamieszki, powstania, bunty i rewolucje przyszłam na świat. Urodziłam się po to by powiększyć i tak już niemałą liczbę istnień ludzkich, których los był nie do pozazdroszczenia. I ja stałam się „szczęśliwą” obywatelką pierwszego państwa na kuli ziemskiej, które miało być Rajem na Ziemi, komunistycznym rajem. Jeszcze wówczas mieliśmy swój kościół pod wezwaniem świętej Anny. W księgach parafialnych zostałam zarejestrowana jako Zofia Okińska, z matki Karoliny i ojca Błażeja.

Jak to się stało, że najpierw Lenin, a po jego śmierci Stalin tworzyli to państwo rzekomego dobrobytu i równości, a powstał ogromny obóz niewolniczy?

Dlaczego tak się stało? Czy ich zamiary i pragnienia były szczere?

Jeżeli przeżyłam straszną gehennę, to chyba Bóg tak chciał. Dlatego muszę mówić, by świat dowiedział się, by poznał prawdę o ludziach mordowanych, głodzonych i torturowanych. Czy to nie zakrawa na cud, że jedynie mój ojciec ocalał spośród sześciorga rodzeństwa? Zginęli dziadkowie, zginęły rodziny z dziećmi. Dwóch kuzynów żyje jeszcze gdzieś daleko w stepach Kazachstanu – zapomniani przez Boga i ludzi. W tym czasie gdy ich rodzice ginęli byli jeszcze dziećmi, i o dziwo przetrwali, wytrzymali głód, chłód i poniewierkę!

Pragnę opisać dzieje mojej rodziny i dzieje jednej polskiej wioski na ukraińskim Podolu. Kiedyś w czasach mojego dzieciństwa wieś nosiła nazwę Greczany, powiat Płoskirów, województwo (po dzisiejszemu) Kamieniec Podolski. Była to duża i zamożna wieś. Obecnie wioski już nie ma, a miasto nosi nazwę Chmielnicki na pamiątkę rebelii, którą wzniecił Bogdan Chmielnicki.

1.1 – Piękne Podole i komunizm

Byłam jedynym dzieckiem moich rodziców, więc kochali mnie jak tylko jedynaczkę kochać można. Przeżyłam najpierw najszczęśliwsze, a później najokrutniejsze, najsmutniejsze lata dzieciństwa. Bardzo wcześnie nauczyłam się walczyć o życie i przetrwanie. Los chciał, że walkę wygrałam – po prostu miałam szczęście. Niewielu nas ocalało. Miłość i przywiązanie do rodzinnych stron pozostały mi na całe życie. Ciągle i ciągle powraca tęsknota za utraconą Ojczyzną, bo Podole ma coś w sobie takiego, że się o nim nie zapomina.Było to dawniej urodzajne, szczęśliwe i ukwiecone miejsce na ziemi. Każda pora roku była piękna, urokliwa i cudowna. Zima otulała idealną bielą osiedla ludzkie, otoczone drzewami owocowymi, na których śnieg i szron tworzyły koronkowy pejzaż. Błękitnawy lód na rzece Boh w promieniach porannego słońca mienił się wszystkimi kolorami tęczy. Dzieci z miasta i ze wsi ślizgały się po tym lodzie – nawet w niedzielę idąc do kościoła nie przechodziłyśmy przez most.Wiosna przychodziła również od rzeki. Pękały lody, kry odpływały do morza, a słońce grzało coraz mocniej. Wiosna szła z początku trochę nieśmiało, ze śpiewem ptactwa i klekotem bocianów, ale już w kwietniu królowała niepodzielnie na łąkach, w sadach i w polu.Cudownie pachniały pokryte bielą kwiecia – sady owocowe i białe czeremchy na łąkach. Pracowite pszczółki uwijały się zbierając miód i brzęcząc nieustannie. Łąki, pola, zagajniki i las żyły pełnią życia. Wszystko śpiewało, cieszyło się ciepłem i słońcem. Czarna jak heban ziemia parowała, pachniała wiatrem, świeżością i przyszłym urodzajem. Wokół wiejskich chat, w sadach owocowych śpiewały słowiki, a wtórował im głos kukułek. Staw i rzeka żyły również bujnym życiem. Żabki urządzały wieczorami swoiste koncerty, kumkając w różnych tonach i na wiele głosów. Tak było… Było wesoło, było pięknie. Moje wczesne dzieciństwo było szczęśliwe i wesołe.Gdy kukułki przestawały kukać – zaczynało się lato. Zbliżały się żniwa, sianokosy i zbiór owoców. Dawniej żniwa rozpoczynały się procesją. Pola pszeniczne lśniły w słońcu jak najprawdziwszy złoty kruszec. Cała wieś wyjeżdżała w pole. Sierpami i kosami zbierali ludzie plon swojej pracy. żaden kłos, żadne ziarnko nie miało prawa się zmarnować. Tu i ówdzie rozlegał się śpiew żeńców i kosiarzy.Tak było kiedyś – tyle zapamiętałam będąc dzieckiem. Doskonale pamiętam widok z okna mojego pokoju. Zimową porą podziwiałam zachody słońca. Ogniście czerwona tarcza wynurzała się zza kościoła. Cały kościół wydawał się płonąć czerwonym słonecznym blaskiem tak długo, aż słońce nie wzniosło się ponad nim. Wtedy wspaniałe zjawisko znikało. Patrzyłam na wschody słońca – cud budzącego się dnia – z ogromnym zachwytem i zauroczeniem. Był to dla mnie najprawdziwszy „cud”.Kiedy kościół przez komunistów został zburzony i pozostały jedynie sterczące mury i gruzy, zjawisko budzenia się dnia stało się niesamowicie makabryczne i upiorne. Słońce tak samo jak dawniej wynurzało się na horyzoncie, zapalając gruzy i kikuty zburzonych murów, krzyży. Letnie mgły znad rzeki tworzyły milczące postacie duchów białych i czerwonawych. Gdy słońce wznosiło się wyżej – duchy ginęły w obłokach, ulatywały do nieba. Wspomnienia radosne przeplatają się ze smutnymiW późniejszym czasie wesołych wspomnień już nie było. Lata 1928 i 1930 były już tak ciężkie i okrutne, że wspomnienia wywołują uczucie grozy. Tak jakby bajkowy potwór szedł i wszystko kruszył, niszczył i palił. Wielkimi i szybkimi krokami zbliżał się ten potwór do mojej rodziny, do mojej wsi. Bardzo hałaśliwe i kolorowe było to monstrum. Wszystkie słupy ogłoszeniowe w miastach, płoty i ściany wiejskich chat obklejano bardzo czerwonymi plakatami, na których widniał napis:

ELEKTRYCZNOŚĆ + KOLEKTYWIZACJA = KOMUNIZM

1.2 – Arużje jest? – pierwsze tortury

Zaczęło się wyniszczanie tego co zostało odbudowane po wojnie i rewolucji. Okres „NEPU”.Lata dwudzieste nie były takie niszczycielskie jak późniejsze. W okresie tej odwilży mieliśmy nawet polską szkołę, do której uczęszczałam. Rodzice moi wybudowali nową chatę murowaną i obszerniejszą niż stara. Wkrótce wszystko zostało zniszczone.Bardzo chytrze – za pomocą „ruskiej smykałki” zaczynała się kolektywizacja. Jak spowodować dobrowolne oddanie przez ludzi do kołchozu swojego mienia – nieraz dorobku kilku pokoleń? Najskuteczniejszy okazał się głód. Dalej wszystko odbywało się jak w upiornej bajce…Pamiętam niedzielne popołudnie wczesnej jesieni. Do naszego domu wtargnęli tak zwani aktywiści, w asyście uzbrojonych po zęby milicjantów.- Arużje u was jest? – rozległ się brutalny okrzyk.Towarzysze przyszli po broń. Szukali jej wszędzie, chociaż dobrze wiedzieli, że broni nie mamy. Niszczyli piece, wybijali okna, burzyli ściany. Po ich odejściu mieszkanie wyglądało jak po bombardowaniu, czy trzęsieniu ziemi. Pierze z podartych poduszek, pył ze zrujnowanych pieców i ścian fruwały po całym mieszkaniu i tamowały oddech.Okazało się, że moi rodzice mieli szczęście, ponieważ broni u nas nie znaleziono – oczywiście tej sprytnie podrzuconej przez aktywistów. Oznaczało to chwilowe odroczenie śmierci. W przeciwnym wypadku nie było już ratunku. Wtedy zginęli dwaj najstarsi bracia mojego ojca – Józef i Michał. Nigdy rodzina nie dowiedziała się jaką śmierć im zgotowano. Nie wiedzieliśmy czy byli torturowani, czy bardzo cierpieli, czy może od razu zostali rozstrzelani? Zwłok rodzinie nie oddano.Tej pierwszej rewizji nie zapomnę do śmierci. Będąc dzieckiem bita byłam jak osoba dorosła. Nie było dla mnie taryfy ulgowej. Co myśleli ci obcy ludzie, którzy tak znęcali się nad nami? Nigdy przedtem ich nie widzieliśmy. Zażądali od ojca długiego sznura. On pewnie myślał, że go powieszą, ale nie nadszedł jeszcze jego czas. Sznurem zbiry związały ojca i dziadka (razem). Leżeli teraz obaj na podłodze. Byli bardzo dobrym celem do kopania i bicia. My – kobiety klęczałyśmy twarzą do ściany. Starałam się nie płakać, ale moje wysiłki były bezskuteczne. Im boleśniej byłam bita tym głośniej płakałam. Może siepacze pragnęli bym straciła przytomność, bo moje jęki denerwowały ich. W końcu wywlekli nas z domu i zamknęli w kurniku.Dopiero głęboką nocą przyszedł sąsiad, który uniknął rewizji, rozwiązał ojca i dziadka, a nas wypuścił. Przy świetle zobaczyłyśmy jak zmasakrowani byli nasi panowie. Niszcząca rewizja, po której mieszkanie wymagało gruntownego remontu, była tylko „małą” próbą tego, co czekało nas w niedalekiej przyszłości.Sytuacja była niepewna i groźna. Nic nie wskazywało, że nastąpi uspokojenie, że ludzie poczują się choć odrobinę bezpieczniejsi. Strach i niepewność jutra były ciągle naszym udziałem. Najrozmaitszych rewizji było więcej. Aktywiści poszukiwali złota, biżuterii, obcej waluty. Wydrukowano ogromne arkusze obligacji państwowych. To był rzekomo bardzo „szlachetny cel”. Pieniądze miały być przeznaczone na uprzemysłowienie i elektryfikację kraju. Jeżeli ktoś nie był w stanie wykupić owych obligacji automatycznie stawał się wrogiem ludu, a los jego był przesądzony.

Wieśniacy sprzedawali inwentarz żywy i martwy, ale to na nic. Pieniędzy bowiem było wciąż mało. Ilość papierów rosła tak długo, aż nie pogrążyła biedaka w lochach GRU. Aresztowanych wywożono do miasta i ślad za nimi ginął. W tamtych ciężkich czasach sądów nie było. Ludzie ginęli, a upominać się o nich nie było u kogo. Jeżeli ktoś miał szczęście i został zwolniony lub uniknął aresztu to zyskiwał kilka dni życia, ale dług za niewykupione obligacje figurował w aktach miejscowych dygnitarzy.

Oprócz obligacji nakładano rozmaite podatki i sztrafy o tak wysokich kwotach, że uregulowanie ich stawało się fizyczną niemożliwością. Długi rosły w błyskawicznym tempie i w nieskończoność. Przeważnie przekraczały wartość całego mienia razem z gruntami.

2.1 – Rozkułaczanie

Rok 1930. Zbiory w tym roku zapowiadały się bardzo dobrze. Pola pszeniczne lśniły w słońcu i mogły cieszyć gdyby nie terror i prześladowania. Ogromne zadłużenia pożerały wszystko. Zboże już do nas nie należało. Ciężka praca na swoim była katorgą. Wylany pot i łzy były „zapłatą” za kilka dni życia.

Niektórzy łudzili się jeszcze, próbowali oszukać władze. Schowany woreczek pszenicy lub żyta stawał się śmiertelną pułapką. Aktywiści czujni i gorliwi zawsze znajdowali zboże schowane w słomie lub nawet w ziemi. Wiadomo czym to groziło! Takich przestępców rozstrzeliwano na miejscu zbrodni. I wówczas rodzina potajemnie, bez rozgłosu chowała nieboszczyka – jednego lub dwóch – w zależności od inwencji „dygnitarzy”.Taka śmierć miała nawet cechy dodatnie. Człowiek został po ludzku i w trumnie pochowany, a nie wrzucony do zbiorowych mogił gdzieś w stepie lub w głębi leśnej puszczy.Zima przełomu lat 1930/1931 była ciężka jak „ołów” i bardzo smutna. Czekaliśmy na wiosnę, na słońce łudząc się, że może w końcu coś się zmieni, przyjdzie opamiętanie. Owszem, wiosna nadeszła piękna i słoneczna. Ziemia wdzięczna za ludzki trud obiecywała dobry urodzaj. Sady kwitły i pachniały. Łąki, rzeka i staw pulsowały mnogością życia. Wieśniacy pomimo, że byli męczeni i zabijani wyszli w pole. Ciesząc się wiosną orali, siali i sadzili.Na wsi jednak było cicho i smutno. Młodzież nie zbierała się wieczorami i nie śpiewała. Jeszcze tak niedawno dziewczyny i chłopaki śpiewali piękne polskie piosenki, a w maju cała wieś śpieszyła na majowe nabożeństwo i śpiewanie pieśni maryjnych. Smutek i strach paraliżowały wszystkich – nawet dzieci. Śpiewanie polskich piosenek, a szczególnie pieśni religijnych było zabronione (srogo zapreszczeno).Baliśmy się więzienia, z którego nie było powrotu. Nawet za śpiewanie groziła śmierć, a w najlepszym wypadku obóz na dalekiej północy. Dużo młodzieży pożegnało się z życiem, a ci, którzy zostali bali się własnego cienia. Od czasu do czasu znajdowano zmasakrowane zwłoki, wrzucone do stawu, lub w zarośla. Winowajcy tych mordów byli oczywiście nieznani. Chowaliśmy więc te ciała na naszym wiejskim cmentarzu sparaliżowani strachem i bezsilnością.Minęła wiosna, przyszło gorące lato, a z nim żniwa. Ciężka praca w czasie żniw nie zdołała zagłuszyć tęsknoty do spokoju i bezpieczeństwa. Pragnęliśmy tego jak głodny chleba, a spragniony napoju. Nadchodziła następna zima, a z nią mrożące krew w żyłach wieści, które podawano sobie z ust do ust. Były one tak groźne, że zdawały się być nieprawdopodobne. Straszny był okres przymusowej kolektywizacji i niszczenia gospodarstw indywidualnych. Ze szczególną zaciekłością i furią niszczono zamożniejszych rolników. Byliśmy „wrogami ludu”, kontrrewolucjonistami,kułakami. Wciąż czekaliśmy, co będzie, co stanie się z nami – niepewni dnia, ani godziny.Mroźna i śnieżna zima nie powstrzymała aktywistów. I nadjechali od strony stacji ludzie obcy, mówiący po ukraińsku. Widocznie polskie wioski szły na pierwszy ogień. Cóż to byli za ludzie… Wyciągali z naszych obór krowy sztuka po sztuce, jak swoje własne. Nie pytali o pozwolenie! Nie pomagały prośby, ani płacz dzieci i kobiet. Aktywiści byli nieczuli. Oni robili co im zleciła „wierchuszka”. Robili swoje. Plan musiał być wykonany.Matka, klęcząc w śniegu błagała o litość. „Zostawcie chociaż jedną krowę!” Ale nic nie wybłagała. Ojciec czuł się bezsilny. Nie mógł jednak dłużej tego ścierpieć. Bierne patrzenie na jawną grabież w biały dzień było ponad jego siły. Długo się nie zastanawiając zamknął oborę z ostatnią krową, a klucz rzucił do śniegu.W tej rozpaczy nie pomyślał o sobie i o tym, co mogło się stać. A stało się. Towarzysze rzucili się na ojca jak sfora rozwścieczonych dzikich bestii. Bili, popychali, rzucili na śnieg i dalej kopali ciężkimi buciorami. Wszyscy byliśmy bici nie wyłączając mnie, ale ojciec ucierpiał najbardziej.Druga banda siepaczy rozkułaczała naszych bliskich sąsiadów – Ziembickich. Im udało się uniknąć bicia i znęcania fizycznego. Słychać jedynie było ryk wywlekanych krów. Z daleka sprawiało to wrażenie jakby gospodarze bardzo chętnie komuś oddawali swój dobytek. A oni nieszczęśni, powiązani sznurami, z zakneblowanymi ustami leżeli na śniegu i patrzyli bezsilni na to, co się działo. Kobiety z dziećmi były uwięzione w mieszkaniu. Jedynie przez okna mogły patrzeć na podwórze, jeżeli były jeszcze w stanie patrzeć na taką grabież i zniszczenie.

Nasze podwórze wyglądało jak pobojowisko. W zdeptanym, zakrwawionym śniegu musiałam szukać klucza.
– Szukaj bękarcie, szukaj, bo jak nie znajdziesz to cię zabiję! – odgrażał się wąsaty rudzielec.
Tej czerwonej, przepitej twarzy nie zapomnę nigdy! Drżałam ze strachu i zimna, grzebałam w tym śniegu, ale klucza nie znalazłam. Nawet, kiedy drzwi od obory zostały wyważone i ostatnią krowę wyciągnięto, ja dalej musiałam szukać i grzebać rękami w śniegu. Okrutny, półprzytomny, mongołowaty rudzielec prawie dotrzymał słowa. Nie zabił mnie, ale jego kopniak był tak potężny, że odleciałam kawałek jak gumowa piłka. Towarzysze do takich bezsensownych, bestialskich czynów brali ludzi nie za bardzo rozwiniętych umysłowo, ale za to rozwiniętych fizycznie.

Głęboki śnieg zamortyzował trochę mój upadek. Nie złamałam ręki, ani nogi, jedynie byłam posiniaczona i dosyć długo nie mogłam usiąść. Jakie to dziwne, ale nawet poczułam się zadowolona, gdy siepacze nareszcie odjechali ciągnąc za sobą nasze bydełko. Już ich nie było, już przestali się znęcać. Duża obora stała pusta. Nawet drzwi nikt nie zamykał – bo i po co? W stajni została jeszcze para koni i zdaje się, że był źrebak.

Ojciec był bardzo pobity. Do samej wiosny wylizywał się z ran. Wezwany lekarz nie stwierdził złamań. Kręgosłup był bardzo poturbowany. Na plecach widziałam ogromną siną plamę, która stopniowo zmieniała kolory. Musiało jednak być coś uszkodzone, bo „krzyż” bolał go do końca życia, a życie nie było słodkie ani łatwe. Boże, jak ja wszystko dokładnie pamiętam…

2.2 – Zabili konie

Życie nie tylko na wsi stało się koszmarem, ale i w mieście nie było inaczej. Zamożni kupcy, rzemieślnicy, a nawet lekarze zostali pozbawieni własnego mienia i wywiezieni do obozów lub zabici. Sklepy, pracownie i zakłady rzemieślnicze stały się własnością państwa i równocześnie przestawały pełnić swoje funkcje. Wszystko nagle zszarzało, zbiedniało, a sklepy pozamykano, bo przecież nie było towaru.

Święta Bożego Narodzenia – dawniej uroczyste i rodzinne – minęły w smutku – były bardzo ubogie. Mroźna zima niosła ze sobą beznadziejność i zdawała się nie mieć końca. Kiedy wreszcie nadeszły święta Wielkiej Nocy, gdy było trochę cieplej, znowu zapomniałam o wszystkim i próbowałam cieszyć się słońcem i ciepłem.

Śpiewaliśmy „Wesoły nam dziś dzień nastał..”, chociaż wesoły to on wcale nie był, ale przyszła utęskniona wiosna. Znowu jak zawsze, jak od wieków wieśniacy pracowali w polu, jakby nic się nie wydarzyło. Mały promyczek radości błyszczał jeszcze w ciemnym tunelu rzeczywistości. Gdzieś w środku lata ten mały promyczek nagle zgasł. Calutką wieś ogarnęło przerażenie i rozpacz. To już nie było rozkułaczenie kilku gospodarzy, jak to się działo na początku zimy. Tragedia dotknęła prawie wszystkich.

Otóż służba weterynaryjna – już państwowa, nie prywatna – otrzymała zadanie zlikwidowanie nosacizny u koni w naszej wsi. Nikt się takiego czegoś nie spodziewał i nie przeczuwał, zwłaszcza, że konie były zdrowe. Chyba nawet diabli nie wymyśliliby czegoś okrutniejszego. Rzekomo zapanowała epidemia nosacizny. „Spece” w białych kitlach chodzili po wsi i wyprowadzali ze stajni co ładniejsze i młodsze zwierzęta. Konie stare, wypracowane pozostały. Ten straszliwy i makabryczny czyn nie oszczędził żadnego gospodarza, a żniwa były tuż, tuż.

Spontaniczny opór i walka bezbronnej ludności z milicją uzbrojoną po zęby skończyła się bardzo tragicznie. I znowu chowaliśmy na naszym wiejskim cmentarzu, który błyskawicznie się rozrastał, następne ofiary nierównej walki. Dla zwiększenia strachu i rozpaczy towarzysze przywiązywali bardziej opornych do koni. Galop dla uwiązanej ofiary kończył się śmiercią. Zmasakrowane zwłoki leżały w przydrożnych rowach i nawet ich pochować nie było wolno. Martwe ciała ludzkie obdarte ze skóry stały się żerem dla mrówek i much.

Konie również pomordowano w bestialski sposób. Daleko od wioski, w polu, wykopano ogromny dół. I to nie jeden, aby wszystkie konie mogły się zmieścić. Koni było dużo, bo i wieś była duża. Fachowcy znający się na rzeczy zrobili nawet drewniany pomost, po którym wpędzano konie do dołów.

Utratę koni przeżyłam bardzo boleśnie, ponieważ rosłam wśród ludzi, którzy kochali te zwierzęta. Ja również je kochałam, szczególnie kasztan był moim ulubieńcem. Zawsze uważałam, że konie są najbardziej inteligentnymi i pojętnymi stworzeniami. Zawsze nosiłam w kieszeni fartuszka kilka kostek cukru. Łakomczuchy wiedziały o tym i upominały się o swój smakołyk. Nie mogłam się pogodzić z tym, że tych stworzeń już nie było. Zdawało mi się, że to jakiś makabryczny sen, że gdy się przebudzę, znowu będzie jak dawniej.

Ale niestety nie był to sen. Wchodziłam do pustej stajni, stawałam przy żłobie, w którym leżały jeszcze resztki siana i płakałam, a łzy były gorzkie i piekące. O Boże, jak mi było ciężko, smutno i bardzo źle. Po tylu latach, gdy obecnie o tym piszę nie mogę powstrzymać łez. Okrutne to były czasy.

Od pewnego czasu działo się ze mną coś okropnego. Od kiedy leżałam w cuchnącym kurniku, a później kiedy patrzyłam na zmasakrowaną, okrwawioną twarz ojca, którego uwielbiałam, zapalił się we mnie płomień nienawiści. Nienawidziłam ludzi w mundurach, nienawidziłam miejscowych działaczy partyjnych, których czasami spotykałam na drodze idąc do szkoły. Po ostatniej zbrodni koniobicia do grona znienawidzonych doszli jeszcze ludzie w białych kitlach.

To było straszne. Dziecko potrafiło tak bardzo nienawidzić. Mimo woli ściskałam pięści aż do bólu, a łzy męki płynęły z oczu i jęk wydobywał się z piersi. Na całe długie życie zapamiętałam wszystkie doznane w dzieciństwie krzywdy. Bardzo bolesne i nigdy nie zagojone rany bolą do dziś i uwierają gdzieś głęboko w sercu jak zapiekłe guzy.

Bardzo ciężkie żniwa były tego lata, a szczególnie ciężka była zwózka zboża do stodoły. Ojciec z dziadkiem zaprzęgali się do wozu drabiniastego zamiast koni i ciągnęli urodzaj do domu. My kobiety popychałyśmy z tyłu ten pojazd z ludzkim zaprzęgiem. Nie wiem czy pomagałam, czy przeszkadzałam, ale musiałam tam być. Żadne trudności nie zdołały przeszkodzić w sprzątaniu urodzaju. To już leżało w naturze chłopa. Nic się nie zmarnowało! Jesienna orka i zasiewy zbóż ozimych stały się niemożliwe. W żadnej wsi ukraińskiej nie traktowano ludzi tak brutalnie jak nas. To nas wcale nie dziwiło – byliśmy przecież Polakami. Łachymazurypolskie świniekułaki to przezwiska, które nam doklejano w każdej sytuacji.

W naszych stronach zimy były zawsze mroźne i śnieżne. W lepszych czasach to ludziom nie przeszkadzało, ale w tamtych – było dodatkową udręką. Ziębiła zima, ziębił wschodni i północny wiatr. Zimno promieniowało z Moskwy – z Kremla. Wszystkie nowe zarządzenia, ukazy tchnęły mrozem. Dygnitarze na Kremlu mieli serca z lodu. Towarzysz Stalin wyróżniał się wśród swoich pomocników szczególnym okrucieństwem. Tak widocznie musiało być.

Tak więc zaczynała się chłodna i głodna zima. Zboże wprawdzie w stodole jeszcze było, ale już do nas nie należało. Mieliśmy przecież masę długów za niewykupione obligacje. Wszystkie młyny i wiatraki – dawniej prywatne, również zarekwirowano, a więc nie było gdzie zemleć mąki. W wielkiej tajemnicy ojciec skonstruował prymitywny młyn – żarna, na których mieliliśmy mąkę. Ten prowizoryczny młynek schowany był w ciemnym kątku spiżarni. Podczas mielenia mąki siadałam przy oknie i pilnowałam, by ktoś niepewny nie zjawił się w pobliżu. Była również stępa – prymitywne urządzenie do robienia kaszy.

Chleb i kaszę więc robiliśmy sami. Gorzej było z omastą. Nie było mleka, nie było tłuszczu, bo trzodę też zabrano – pusta obora, pusta stajnia i puste chlewy. O przepraszam – zostały kury.

3.1 – Pani nie przyszła na lekcje

Rok 1931/32. Znowu wspominam zimę bardzo mroźną i śnieżną, a święta Bożego Narodzenia smutne i coraz bardziej uboższe. Oprócz grubej mąki mielonej na żarnach i kaszy nie mieliśmy nic. Przymusowy post przez całą zimę nie był najlepszy dla zdrowia. Z nastaniem wiosny byłam blada i skłonna do omdleń. Ale nikt się tym nie przejmował.

Jednak na przekór wszelkiemu złu chłop znowu pojawił się w polu. Jeszcze nie został ostatecznie złamany, jeszcze podniósł się z klęczek i poniżenia. Uprawialiśmy swoją ziemię, bo kochaliśmy ją bardzo. Bez niej nie wyobrażaliśmy sobie życia. Cała wieś sobie pomagała. Nasza praca obficie zroszona potem, była zawsze ciężka. Teraz ten ciężar był podwojony. Na wsi pozostały jedynie stare szkapy. Na polach pojawiły się wychudzone krowy, orzące czarną ziemię. Ciepła, deszczowa wiosna sprzyjała biednym ludziom. I znowu jak za dobrych czasów pola pokryły się zielenią. Odłogów było mało. Zapowiadał się umiarkowany urodzaj.W naszym domu było bardzo smutno. Ojciec, mama oraz dziadkowie (rodzice mamy) byli tak zmęczeni ciężką pracą, że zwalali się z nóg. Moja pomoc była niewielka. Miałam wyrzuty sumienia, że nie mam tyle siły by być pożyteczna, by im dorównać. Wolnego czasu nie marnowałam jednak na zabawy. W tamtych czasach dzieci nie umiały się bawić, nie umiały się śmiać. Czasy przypominające bajkowy koszmar nie sprzyjały beztroskiej zabawie, baraszkowaniu.Po drugich dziadkach (rodzicach ojca) został drogocenny spadek – dużo polskich książek. Były tam również książki rosyjskie (poezja Puszkina, Lermontowa i innych oraz powieści Gogola, Turgieniewa, Tołstoja, Leskowa). Wszystkie te skarby trzeba było ukryć w bezpiecznym miejscu. Dorośli nie mieli na to czasu, ani sił. Ja i mój stryjeczny brat Staś zobowiązaliśmy się zająć schowaniem tych zbiorów.Miejsce w samym szczycie strychu, gdzie światło z okna już nie sięgało wydało nam się doskonałym schowkiem. Przykryliśmy je starymi meblami, powypychanymi fotelami oraz różnymi niepotrzebnymi rupieciami. Wtedy to zaczęło się nasze dokształcanie, czyli czytanie pięknej literatury polskiej. Każdą wolną chwilę wykorzystywaliśmy na czytanie. Najmilszą mi była Maria Konopnicka, nowele Bolesława Prusa i Henryka Sienkiewicza. W zimie czytałam w domu przy świetle kopcącej naftowej lampy. Ani zaczerwienione łzawiące oczy, ani zakopcona twarz nie powstrzymały mnie przed czytaniem. Chłonęłam słowo polskie całą swoją istotą, całym sercem i duszą. Im bardziej byliśmy prześladowani za polskość, tym dobitniej podkreślaliśmy swoją narodowość. To samo odczuwały dzieci. Dlatego też i czytanie było takie zachłanne. Liczyło się każde słowo, każda zapamiętana na całe życie myśl, treść i sens przeczytanej lektury.W późniejszych latach, kiedy zostaliśmy wywiezieni ze stron rodzinnych i już nie mieliśmy prawa rozmawiać po polsku, ja wciąż wspominałam chwile na zacisznym strychu i przy kopcącym płomyczku – jako najmilsze.Czytania i pisania w języku polskim nauczyłam się w czasie „odwilży”, w okresie NEP-u. Wtedy jeszcze mieliśmy polską szkołę i nauczycieli z prawdziwego zdarzenia. Właśnie z nimi poznawaliśmy piękno języka polskiego, mowy naszych ojców i dziadów – mowy ojczystej.Ale już z początkiem lat trzydziestych polskie szkoły przestały istnieć, utraciły swoje funkcje i przeznaczenie. Stały się ogłupiającymi stalinowskimi zbiorowiskami małych obywateli, z których mieli wyrastać ludzie bez woli, ludzie bez sumienia i bojaźni Bożej. Nie myślące istoty po ideologicznym „praniu mózgu”, zdolne tylko do ciężkiej pracy. Zatrudniały one licznych agitatorów, pseudopedagogów; prawdziwi nauczyciele nie mieli w nich prawa bytu. Większość z nich została wymordowana, państwa Majewskich również spotkał ten los.Mój Boże… ileż to narodu tak wyginęło, ile zwłok pospiesznie chowanych kryje ziemia na Podolu.Pani Majewska, moja nauczycielka była piękną kobietą. Miała w sobie wiele ciepła i uroku, którymi jednała sobie dorosłych i dzieci. Praca z dziećmi i młodzieżą była jej prawdziwą miłością. Oprócz nauczania z pasją oddawała się prowadzeniu chórku i kółka tanecznego. Uczyła śpiewać polskie piosenki. Wieczorami w świetlicy szkolnej zbierała się wiejska młodzież. Śpiewano, tańczono, recytowano wiersze i wszystko po polsku.

Pan Majewski – dyrektor szkoły, oprócz nauczania zajmował się sprawami wsi, sprawami rolniczymi, dokształcaniem chłopów. Uczył nowoczesnego gospodarzenia, hodowli bydła i trzody. Ale to minęło bezpowrotnie. Pozostało tylko wspomnienie.

Tej samej nocy, kiedy w naszym domu była pierwsza rewizja zginęli zamęczeni na śmierć. W poniedziałek po pamiętnej niedzieli, gdy przyszłam do szkoły, naszej pani nie było, nie zjawiła się w klasie. Z początku czekaliśmy na nią. Kiedy czekanie coraz bardziej się wydłużało dzieci straciły cierpliwość, zaczęły wychodzić z klasy i szukać opiekunki. Podsłuchiwaliśmy, co się dzieje w innych klasach, w innych pomieszczeniach. W pokoju nauczycielskim nie było nikogo. Meble i książki leżały porozrzucane w nieładzie, a krzesła były połamane i porozrzucane. Po drugiej stronie podwórza-boiska w mieszkaniach nauczycieli panowała złowroga cisza. Zgromadziliśmy się przy drzwiach wejściowych, ale żadne nie miało odwagi przekroczyć progu.

Dopiero z ojcem, którego wezwałam weszliśmy do mieszkania państwa Majewskich. To co zobaczyłam odebrało mi mowę, a serce „podeszło do gardła”. Mieszkanie wyglądało jak pobojowisko. Wszędzie była krew i rozsypane pierze. Na nodze przewróconego stołu zauważyłam strzępy sukni, w której tyle razy widziałam naszą Panią. W kuchni, na drzwiach, na ścianach była zakrzepła krew. Zwłok w mieszkaniu nie było. Dużo krwi na podłodze i ślady przy drzwiach wskazywały, że ciała z mieszkania zostały usunięte.

Słodko-mdły zapach krwi paraliżował oddech i zmysły. Byłam bliska omdlenia. W naszej szkole było więcej nauczycieli, ale oprócz państwa Majewskich nie pamiętam nikogo więcej. Nie wiadomo dlaczego?
– Z nauczycieli pewnie nikt nie ocalał – powiedział ojciec – za dużo jest krwi.

Po drugiej stronie ulicy w „kułackim” domu, którego właściciele zginęli, mieścił się „sielsowiet”, czyli cała władza. Tam zakomunikowano nam, że nauczyciele pochodzili ze Lwowa, z faszystowskiej Polski, że byli oni szpiegami, wrogami władzy radzieckiej. Dlatego właśnie spotkała ich zasłużona kara. Na pytania gdzie znajdują się ciała odpowiedzi nie było.

Taki był koniec. Nie było już nauczycieli polskich i szkoła już nie była polska. Dopiero na wiosnę zjawili się nowi nauczyciele. Rozpoczęła się nauka w języku rosyjskim i ukraińskim jako dodatkowym. Niewiele nas nauczono, ale regularnie przepychano do następnych klas. Nikogo nie obchodził los polskich dzieci. Najlepiej by było gdybyśmy poumierali. Hitler inaczej postępował. On przynajmniej nie udawał dobroczyńcy i nie maskował się. Truł i palił w krematoriach. My umieraliśmy sami, nie sprawialiśmy kłopotu naszym władzom.

   

3.2 – Msza pożegnalna

Tej samej zimy aresztowano księdza Kwaśniewskiego – duszpasterza z kościoła pod wezwaniem świętej Anny w Płoskirowie. Ksiądz był bardzo odważny, bo często modlił się publicznie za spokój dusz państwa Majewskich i innych ofiar. W kazaniach potępiał przemoc i bezprawie.

Bardzo „modne” w tym okresie rewizje odbywały się również w kościele i na plebani. Konfiskowano książki, rabowano mienie. Ksiądz był bity i poniżany. Bardzo często odprawiał mszę świętą z posiniaczoną i opuchniętą twarzą, z obandażowanymi rękami, silnie utykając. Wierni doradzali mu, aby się ratował ucieczką do Polski. Do granicznej rzeki Zbrucz było bardzo blisko, a po drugiej stronie rzeki już inny świat.Jednak ksiądz o tym nie chciał słuchać.
– Dobry pasterz nie zostawi swojej owczarni – mówił.
Został z nami do końca. Twierdził, że nie boi się niczego. Z podziwem patrzyłam na jego odwagę, na wielkie poświęcenie dla nas, dla idei. On musiał dać przykład oporu, naród bowiem został całkowicie ubezwłasnowolniony. Strach przed cierpieniem, przed śmiercią przeważał nad godnością i rozsądkiem. Taka postawa, takie zachowanie księdza dodawało siły. Do niego zwracaliśmy nasze serca i umysły. Będąc w kościele czułam się bezpieczna.Mimo zakazu władz, myląc czujność tajniaków chodziliśmy na lekcje religii. Cały rok 1931 trwały przygotowania do I Komunii Świętej. Narażeni na niebezpieczeństwo ukradkiem przystąpiliśmy do pierwszej spowiedzi i przyjęliśmy Najświętszy sakrament. Wszystko odbywało się potajemnie, późnym wieczorem. Kościół na noc został zamknięty, ale w zakrystii przy nikłym promyczku świeczki odbywała się nasza uroczystość, nasze pierwsze w życiu przyjęcie sakramentu I Komunii Świętej.Dziewczynki nie miały na sobie białych szat, ani wianków na głowach, chłopcy również ubrani byli w codzienne ubranka. Wszystkie ubiory były ciemne i ponure jak jesienny późny wieczór. Nawet niebo nam sprzyjało. Nie było na nim ani księżyca, ani gwiazd. Jakże ponure, a jednocześnie wzniosłe uczucie przepełniało moje serce.Odczuwałam również radość, że wszystko udało się, że tajniacy nie zdołali nas zaatakować. Z pewnością siedzieli gdzieś w zacisznym miejscu i raczyli się gorzałą. Oni zawsze byli pijani. To im dodawało odwagi. Każda rewizja, każda grabież, zabójstwo nie odbyłoby się tak bezwzględnie, bezczelnie, z tak chamskim tupetem, gdyby nieruskaja wodka.Tej samej ciemnej, zapłakanej jesieni stało się to, czego najbardziej się obawialiśmy. Ksiądz Kwaśniewski został uwięziony. Czuliśmy się tak jakby zabrano nam serce i duszę. Nie pomagały żadne prośby i pisma z ogromną ilością podpisów. Księdza nie wypuszczono. Udało się tylko uprosić, by odprawił mszę pożegnalną.Tego dnia był siarczysty mróz i zamieć śnieżna. Ludność miasta i wsi potokiem płynęła do kościoła. Jeszcze na dworze była noc, gdy i nasza rodzina tam przyszła. Świątynie ogrzewaliśmy własnymi oddechami, toteż mrozu nie odczuwało się. Czekaliśmy na rozpoczęcie nabożeństwa modląc się i śpiewając. Wokół kościoła i na placu rynkowym zebrały się ogromne rzesze wiernych. Kościół nie mógł wszystkich zmieścić. W czekaniu trwaliśmy, aż słońce na niebie uniosło się wysoko, była to z pewnością pora obiadowa.Słońce cudownie oświetlało wnętrze świątyni i rozmodlonych ludzi. Obrazy na ścianach: Pan Jezus ukrzyżowany, Matka Boża, Św. Anna – patronka kościoła mieniły się w promieniach zimowego słońca złocistym blaskiem. Nagle ustał śpiew, a rozległ się głośny szept. Ze wszystkich prawie ust jednocześnie wyrwało się: ksiądz. A on blady, wychudzony, z zapadniętymi policzkami i zawiązanym okiem, chwiejąc się przechodził przez kościół. Po chwili rozpoczęła się msza święta.Najmniejszy ruch księdza powodował ostre niesamowite brzęczenie kajdan, którymi był skuty. Szaty liturgiczne jakoś dziwnie i żałośnie luźno wisiały na wychudzonej postaci. To, co wówczas przeżyłam nie potrafię opisać. Nawet płakać nie mogłam. Usta miałam wyschnięte, język zesztywniał tak, że nie mogłam z siebie wydusić słowa. Po twarzach obecnych płynęły łzy. Pomimo wszystko kościół grzmiał śpiewem i modlitwą.

Ja oniemiała i skruszona zastanawiałam się czy Bóg to widzi, czy słyszy? Czy wołanie nasze do niego dotrze? Msza święta bardzo szybko dobiegła końca. Nie było kazania, na które tak bardzo wszyscy czekali, nie otrzymaliśmy komunii św. Umundurowani despoci, którzy stali po obu stronach ołtarza, natychmiast włożyli kapłanowi kajdany na ręce i szybko zaciągnęli do zakrystii. To wszystko odbywało się błyskawicznie i w popłochu. Towarzysze bali się nas i mieli rację.

W kościele powstało zamieszanie. Wzburzona ludność usiłowała uwolnić księdza, odebrać go oprawcom, ale natychmiast odezwali się szpicle i agenci znajdujący się wśród nas w kościele. Rozpoczęła się walka. Poszły w ruch kolby rewolwerów, „dubinki” i baty. Wokół kościoła, na rynku rozgorzała nierówna walka na śmierć i życie. Żołdaki konno wjechały w klęczący, rozmodlony tłum. Tratowali bezbronnych. Zamiast śpiewu odezwał się pisk kobiet, dzieci i trzask karabinów. W tym czasie księdza wciągnięto do samochodu i wywieziono.

Ta smutna i tragiczna uroczystość była ostatnim spotkaniem z księdzem. Wiosną 1932 roku rozniosła się pogłoska, że Polska wykupiła go od ZSRR za grube pieniądze. Myślę, że niewielu w to wierzyło. Jakiś czas potem kościół ogołocono ze świętych obrazów i wystroju. Następnie, by nie dopuścić do gromadzenia się wiernych cały przykościelny plac otoczono drutem kolczastym. Byliśmy sami, bezbronni, a świat o nas nic nie wiedział.

Aż pewnej nocy rozległ się okropny huk wybuchu. To władze wysadziły w powietrze kościół. Pozostał po nim głęboki lej i gruzy, sterczące jak uniesione ręce wołające o pomstę do nieba. Pomimo, że nie było kapłana i nie było świątyni, my nadal zbieraliśmy się, klękaliśmy wokół gruzów i modliliśmy się. W miejscu, gdzie znajdował się ołtarz nieznane ręce stawiały duży drewniany krzyż. Stał tylko jeden dzień. Na następny ktoś stawiał nowy.

Pokonali nas, ale kłopotu również mieli sporo. Walka z nami trwała dosyć długo.

3.3 – Rabunek do ostatniego ziarnka

Władze nie pozwalały również gromadzić się na naszym cmentarzu, w małym kościółku. Drzwi zostały zabite ogromnymi gwoździami, a drut kolczasty na zewnątrz pełnił odstraszającą rolę. Taki sam los spotkał prawosławną cerkiew oraz żydowską synagogę. W naszej miejscowości towarzysze byli bardzo gorliwi. W całej Rosji dużo kościołów ocalało, i chociaż nie pełniły one roli świątyni to jednak istnieją do dnia dzisiejszego. My nie mieliśmy tego szczęścia. Myślę, że gdyby nie istniało tylu nadgorliwców to ludzi zginęłoby o wiele milionów mniej. Bardzo ciężkie to były czasy.

Wydaje mi się, że po prostu cudem ocalałam, że cudem żyję. Gorzej być przecież nie mogło. Zamykam oczy i myślę, szukam we wspomnieniach lepszych, spokojniejszych chwil, ale nie znajduję. Nic dziwnego, że ludzie popełniali samobójstwa i tracili zmysły. I chociaż granica na Zbruczu była bardzo blisko to ucieczki udawały się niewielu ludziom.Pojmany przez wojsko uciekinier umierał w strasznych męczarniach. Niektórych przybijano do krzyża jak Jezusa, albo do podłogi i zostawiano na tak długo, aż nieszczęśnik wyzionął ducha. Dlatego rzadko uciekaliśmy. Strach przed cierpieniem był silniejszy od pragnienia wolności.To była jesień, może listopad, a może początek grudnia 1932 roku. Noce były mroźne, ziemia zamarznięta, ale śniegu jeszcze nie napadało. Północny wiatr gonił zeschłe liście, a granatowe chmury na niebie wisiały nad nami bardzo nisko. Zapadła bardzo głęboka noc. Tylko wiatr huczał w kominie. Cała wieś pogrążona we śnie, ale to nieprawda, to tylko złudzenie.Coś się dzieje, bo psy szczekają zajadle. Już od rana zjeżdżało się mnóstwo furmanek z sąsiednich wsi. Stały w bojowym szyku obok sielsowietu. Wieś milczy i lękiem czeka na nowy cios. Kto go otrzyma? Rodzice i dziadek chcą uciekać, ale dokąd? Przecież wszędzie jest tak samo. Później okazało się, że nasz dom otoczony był ze wszystkich stron i ucieczka nie udałaby się.Na podwórze wjechały wozy. Pozaświecano naftowe lampy. Zrobiło się jasno jak w biały dzień. Towarzysze rozmawiają po ukraińsku, to znaczy, że nie są z naszej wsi. Jedynie Pytlak, bliski sąsiad i jego kompan od kieliszka są tutejsi. Obaj rządzą tu i dokazują. Wszyscy są pijani.Rodziców i dziadków natychmiast zakuto w kajdany i wyprowadzono tak szybko, że nie zdążyliśmy się pożegnać. Zostałam sama wśród pijanej, niebezpiecznej tłuszczy. Byłam więc mimowolnym świadkiem rabunku na ogromną skalę, całkowitego zniszczenia i ostatecznej ruiny naszego domu. Ta grabież nazywała się rozkułaczaniem, akcją pod „mietiołku”, czyli rabunek do ostatniego ziarnka.Długa, ciemna, późnojesienna noc i chłód złagodziły strach. Pozostała tylko piekąca nienawiść i ogromna pogarda dla tych ludzi. Pijani towarzysze nie zwracali na mnie uwagi, nie byłam bita. Obserwowałam co się dzieje i zapamiętałam to na całe życie. Byłam wówczas prawie dorosła, zresztą moje pokolenie na Ukrainie nie miało dzieciństwa.Kiedy towarzysze obładowani ubiorami wynosili je z domu na wóz, ja „kradłam” z kufrów co popadło i chowałam gdzie się dało – pod łóżka, za szafę, a nawet do pieca. Patrzyłam z nienawiścią i obrzydzeniem jak oni wyrywali sobie z rąk ubrania i inne rzeczy, które im się bardziej podobały. Szczególnie zawzięcie walczyli o moje ubiory. Pewnie w domu również mieli dzieci i chcieli je w te rzeczy ubrać.Napracowali się w ciągu długiej nocy. Zmęczeni, szczęśliwi i zadowoleni z dobrze wykonanego zadania szykowali się do odejścia. Dom został ogołocony ze wszystkiego. W pokojach było pusto i „głośno”, bo echo odzywało się z każdego kąta. Wszystko zostało zabrane – nawet meble. Nad ranem, gdy furmanki długo nie wracały po następny dobytek towarzysze niecierpliwili się i niszczyli wszystko pozostałe. Na środku kuchni leżały stosy pogiętych, pokaleczonych garnków i skorupy łatwo tłuczących się naczyń: szklanek, filiżanek, dzbanków i talerzy. Taborety, krzesła, półki i kredensy rozbijano siekierami. Nawet kwiaty doniczkowe poniszczono, połamano i wyrzucono. Wszędzie, w każdym pokoju leżały połamane krzesła, podarta pościel, a w oknach wisiały strzępy firan.

Wszystkie wozy odjechały. Teraz towarzysze ochoczo zabrali się do wiśniowej nalewki, którą znaleźli w kredensie. Gdy wypili całą zawartość butli to już z trudem utrzymywali się na nogach. W ten sposób uczcili koniec ciężkiej pracy. Pomimo, że byli pijani, pilnowali mnie bym nie uciekła. Naradzali się co ze mną zrobić. Mogli mnie nawet zabić, ale uniknęłam śmierci. Znowu miałam szczęście? Nie wiem.

– Zamknijmy ją w komórce – powiedział jeden z nich – niech siedzi i czeka wiosny.

Tak też się stało. Żebym od razu nie umarła z głodu, nasypali mi do kąta siemienia konopnego. Z komórki już wydostać się nie mogłam. Drzwi zamknęli i zabili gwoździami, a okna nie było. Strasznie ciemno, zimno i pusto było w tej komórce. Nie odczuwałam zmęczenia, chociaż nie spałam całą noc.

Ze śpiewem i pijanym bełkotem aktywiści opuścili nasz dom. Zapanowała złowroga cisza. Zaczęłam bać się tej ciszy i ciemności. W żaden sposób nie mogłam powstrzymać płaczu. Właściwie to ja nie płakałam, oczy same zachodziły mgłą, bardzo ciemną mgłą. Czułam niesamowite zimno, bo towarzysze na odchodnym zdjęli ze mnie sweter i rozzuli. Byłam tylko w bieliźnie i boso, a lodowata podłoga piekła mnie zimnym ogniem.

Po pewnym czasie poczułam głód i bolesny ucisk w dołku. Z zimna, głodu drżałam jak liść. Że też ja musiałam tego wszystkiego doświadczyć i to zapamiętać.

3.4 – Kot przy zamkniętej komórce

Nie wiem czy myślałam, czy nawet myśleć nie mogłam, ale coraz bardziej stygłam. Od rodziców i dziadków nie spodziewałam się ratunku. Byłam pewna, że już nie żyją. W końcu przypomniałam sobie, że gdzieś w kącie leży siemię. Usiadłam na nim, bo wydawało mi się, że jest cieplejsze. Gryzłam je wyciskając sok. Uczucie głodu znikało, źle poczułam pragnienie. Bardzo chciało mi się pić, ale wody nie było.

Nagle z pokoju obok usłyszałam miauczenie kota. Podczas grabieży wystraszone kocisko uciekło z domu. Prawdopodobnie głód zmusił je do powrotu. Domyśliłam się, że pewnie przez szczelinę niedomkniętych drzwi Szaruś dostał się do pokoju. W dwójkę byłoby nam raźniej, ale cóż! – ja byłam dla niego nieosiągalna, drzwi były zabite gwoździami.Moje wołanie jeszcze bardziej spotęgowało beznadziejność sytuacji. Kot miauczał, drapał pazurkami drzwi, a ja nie mogłam nic zrobić! Później znowu zapanowała cisza. Szaruś miał większe szanse niż ja. Gdyby Burek do mnie przyszedł, może pomógłby, albo kogoś przyprowadził. Piesek jednak milczał.Zostałam sama. Czułam dreszcze przebiegające po całym ciele – jeszcze żyłam. Kiedy przestałam cokolwiek odczuwać zapadłam w sen, a może straciłam przytomność? Chyba nie. Śniłam, miałam ciężki sen. Wydawało mi się, że gdzieś płynę, że uciekam, że ktoś bardzo zły goni mnie i lada moment schwyta. Ja nie mogę już uciekać, nie mogę… Duszę się… I koniec, i nic tylko nicość i cisza. Błogi spokój. Tak mogło zostać. Może byłoby lepiej, bo wszystkie lęki i cierpienia zniknęłyby, ale stało się inaczej.Kiedy obudziłam się, zobaczyłam pochylonych nad sobą rodziców i babcię. Jakoś dziwnie byli mi obojętni. Nie cieszyłam się jakbym wszystko zapomniała. Dopiero po dłuższej chwili zaczęłam odzyskiwać pamięć. Obojętnie patrzyłam na ich radość. Cieszyli się, że wróciła mi przytomność, że znowu jestem z nimi. Był nawet lekarz, ale ja go nie pamiętam. Później znowu straciłam przytomność. Znowu nawiedzały mnie koszmarne majaki i zwidy.Dopiero po kilku dniach całkowicie odzyskałam przytomność i… pamięć. Przypomniałam sobie czarną noc i siebie wśród pijanych łotrów. Leżałam w ciepłej pościeli, przykryta pierzyną. Przecież dobrze pamiętam, że wszystkie pierzyny i poduszki zabrano i wywieziono. Stał się jednak cud. Jedna pierzyna ocalała. Po prostu spadła z wozu i zawisła na bramie, a towarzysze po nią już nie wrócili. Byli zbyt zmęczeni i pijani.To, co przeżyłam w tę mroźną noc musiało się odbić na moim zdrowiu. Byłam poważnie chora. Lekarz stwierdził zapalenie dróg oddechowych i moczowych. Dziadek również był ciężko chory, leżał w drugim pokoju. Było z nim bardzo źle. Pobity do utraty przytomności, opuchnięty, cichutko jęczał. Bardzo mi go było żal. Cierpiał nie tylko z powodu odniesionych ran. Nie mógł znieść tego, że cały majątek, praca wielu lat, zostały w tak bestialski sposób zniszczone.Chorowaliśmy całą zimę. Ja wyzdrowiałam, ale dziadek nigdy nie wrócił do zdrowia.
W ciągu tej zimy wieś została całkowicie zniszczona. Już nie tylko „kułacy” byli wywłaszczani, ale i reszta gospodarzy. To była tak zwana przymusowa kolektywizacja. Dla nikogo nie było ulg. Zboże, zwierzęta, narzędzia rolnicze zwożono do kołchozu, który nie posiadał żadnych obór dla bydła, trzody, ani stajni dla koni. Naprędce sklecono drewnianą prowizoryczną zagrodę pod gołym niebem i umieszczono tam zwierzęta, a na dworze panował ostry mróz. Był to bowiem sam środek zimy.Zwierzęta zamarzały w błocie i odchodach. Siano, a nawet słoma zostały również zgnojone. Ludzie o normalnych zmysłach nie byli w stanie patrzeć na takie zniszczenie. Wieś znowu się zbuntowała.Nasza sąsiadka, pani Misztal, była organizatorką tego zrywu. Ona już nie liczyła się z niczym, nie miała wyboru. Walczyła jak ranne zwierzę – mąż ciężko chory na gruźlicę, drobne dzieci bez chleba, bez kropli mleka. Łudziła się biedna, że uda jej się odebrać majątek. Z grabiami, widłami, kosami szli ludzie do zagrody, zabierali stworzenia. Towarzysze jak szczury pochowali się w kryjówkach i czekali na pomoc milicji.

Na drugi dzień oddziały wojska i milicji zjechały do wsi. I znowu był pogrom, pożary. I znowu lała się krew. Który to już raz? Wszystkie zwierzęta wróciły do zagrody. Czyjeś nieznane, litościwe ręce odwiązywały je i wypędzały w pole, ale i w polu nie było dla nich pożywienia. Pola, łąki i las leżały przykryte grubą warstwą śniegu. Ginęły więc na tym śniegu. Tylko ptactwo z głośnym krakaniem unosiło się w powietrzu, czując świeży żer. To czarne wrony. Te miały ucztę!

Za karę, czyli za to, że ludzie upomnieli się o swoje, cała wieś została rozkułaczona „pod mietiołkę”. Wszyscy, bez wyjątków, nawet ci, którzy wcześniej rozkułaczali innych, byli objęci tą akcją. Zboże zwożono na stację, na dworzec kolejowy i zsypywano w piramidalne kopce. Wagonów oczywiście nie było, a jeżeli nawet stały jakieś puste to były przeznaczone na inne, ważniejsze cele. Tak więc zboże, ziemniaki, różne warzywa leżały sobie na mrozie. Śnieg te dobra obficie przysypał.

Na wiosnę przygrzało słoneczko, popadał deszcz i białe piramidy pięknie się zazieleniły, aż w końcu wszystko zgniło. Pracę ludzką, chleb powszedni zmarnowano.

Wieś zacichła, zamilkła. Nawet psy przestały szczekać. A może ich już nie było? Nasz piesek zginął przecież, dlaczego i inne psy miały ocaleć? Nie pamiętam gdzie się podział nasz kot, nasz Szaruś. To dziwne? Wszystko tak dobrze pamiętam, a o kocie zapomniałam? Musiał gdzieś uciec z głodnego domu.

4.1 – Ojciec ucieka

Szybkimi krokami zbliżała się zagłada – rok 1933.

Mniej więcej od roku 1929 uczyłam się życia w nowym ustroju socjalistycznym. Poznawałam życie z najgorszej jego strony. Wiedziałam już, że siła, tupet i odwaga ogrywają najważniejszą rolę. Słabi, zrezygnowani i wrażliwi nie mieli żadnych szans na przetrwanie. Właśnie rok 1933 ostatecznie utwierdził mnie w tym przekonaniu.

Zaczynał nas nękać prawdziwy głód. Dom był całkowicie pusty. Nie było w nim ani ziarnka zboża, ani odrobiny tłuszczu. Długa i bardzo ostra zima dopełniła reszty. W kąciku spiżarni stały żarna – teraz całkowicie bezużyteczne. Towarzysze nie zabrali ich.

Ojciec na razie nie poddawał się, jeszcze walczył. To był bardzo dobry i szlachetny człowiek. Bardzo kochałam ojca. Ubóstwiałam wręcz tego człowieka. On był dla mnie wszystkim. I nie tylko dla mnie. Wszyscy – cała rodzina wierzyła w niego i kochała go, a on starał się nie zawieść naszego zaufania. Ojciec miał zawód, dzięki któremu udawało się przeżyć – był szewcem. Lubił swój zawód. Obuwie zrobione jego ręką było ładne i wygodne. W dawnych, dobrych czasach buciki, które wyszły z pod jego rąk były piękne, miękkie, lekkie – były dziełami sztuki. Ale wtedy obuwia nowego nikt nie szył i nie kupował. Sklepy z obuwiem i ze skórami już dawno nie istniały. Wobec tego ojciec reperował i przerabiał stare obuwie. Z dwóch lub trzech zniszczonych potrafił stworzyć jedną „nową” parę butów. Ludzie cieszyli się i płacili czym mogli. Często robił za „Bóg zapłać”, bo przecież nie wszyscy mieli czym płacić.

Aż trudno uwierzyć, że wbrew wszystkim przeciwnościom i ludzkiemu barbarzyństwu nasza rodzina przez początkowy okres nie głodowała. Ja po ostatnim „nalocie” szybko odzyskałam siły i byłam zdrowa. Ale to nie mogło tak trwać. My nie byliśmy przeznaczeni do normalnego życia. Miejscowe władze nie mogły na to pozwolić. Byliśmy przecież Polakami, ludźmi gorszej kategorii. Bardzo szybko więc nastąpił kolejny cios.

Chociaż poczynania władzy były tajne, a tajemnice pilnie strzeżone, to jednak zdarzały się przecieki. Właśnie ktoś – jakiś dobry człowiek, pomimo, że był komunistą, przyniósł wiadomość, że ojciec wkrótce będzie uwięziony. To już trzeci z rodzeństwa. Co robić? Zapadła decyzja! – trzeba uciekać! Może się uda!

– Dobrowolnie jak zwierzę nie pójdę na stracenie, nie poddam się – powiedział ojciec – będę uciekał.

Ta złowieszcza wiadomość zelektryzowała całą rodzinę. Zaczęło się nocne czuwanie, ponieważ aresztowania zawsze odbywały się w nocy. Ojciec sypiał jak zaszczuty zwierz. W każdej chwili był przygotowany do ucieczki. Spał siedząc. Dzień i noc miał na nogach obuwie, a wierzchnie okrycie leżało pod ręką. Czuwanie trwało dosyć długo – nic się nie działo, było spokojnie. Powstała nikła nadzieja, że był to fałszywy alarm.

Nadzieja jest jednak tylko nadzieją – i szybko pryska. Pewnej bezksiężycowej nocy rozległo się głośne łomotanie do drzwi. Ogromny strach i rozpacz sparaliżowały wszystkich. Gdy dobijanie się do drzwi stawało się coraz bardziej natarczywe, zrozumieliśmy, że ratunku już nie ma. Matka wystraszona i półżywa ze strachu szła do drzwi, a ojciec w ślad za nią. W duchu winił siebie, że dał się zaskoczyć.

Opowiadał nam po kilku latach, że wtedy postanowił nie czynić oporu i poddać się. Gdyby tak postąpił to pewnie niechybnie by zginął.

W ostatnim ułamku sekundy jednak uskoczył w bok. Drzwi otworzyły się na całą szerokość i zasłoniły go. Oprawcy szybko wbiegli do mieszkania nie sprawdzając luki za drzwiami. Ojciec wykorzystując ten moment nieuwagi zniknął w ciemnej smudze nocy. Pochmurne, bezksiężycowe niebo ułatwiło jego ucieczkę. Milicjanci szukali w każdym pokoju, w każdym kąciku mieszkania, na podwórzu, a on był już daleko poza zasięgiem ich wzroku.

Czy ucieczka udała się? Nie wiedzieliśmy. Nie zmieniało to faktu, że zostaliśmy sami… Matko Boża co z nami będzie?! Jak sobie poradzimy?!

Nadeszła wiosna. Jakże była inna od poprzednich. Nikt nie wyjeżdżał w pole, nikt nie cieszył się słońcem i kwitnącymi sadami. Zostaliśmy złamani. Już nigdy nie mieliśmy się podnieść z tego pogromu.

Zaczął się straszliwy głód…

4.2 – Rok 1933

Nasz dom był pusty, głodny i niegościnny. Dziadek opuchł – był umierający.

– Chciałbym przed śmiercią pokosztować barszczu, albo kawałeczka chleba – prosił.

Chodziłam po łąkach i szukałam pokrzyw lub lebiody na zupę dla konającego dziadka. Ale nawet chwastów nie starczało dla wszystkich głodujących. Tylko soli czarnej, bydlęcej, było w domu pod dostatkiem. Dziadkowi nie wolno było nawet solić, ponieważ nerki miał odbite. Może dlatego był opuchnięty?

Dorośli zapominali o nas dzieciach. Najpierw umierały niemowlęta i mniejsze dzieci, a później reszta ludzi. Dzieci w moim wieku jeszcze żyły i usiłowały się ratować. Całą gromadą chodziliśmy do lasu. Szukaliśmy korzonków. Znikałam z domu na cały dzień i dopiero o zmierzchu, zmęczona, brudna i wciąż bardzo głodna wracałam. Nikt nie pytał gdzie byłam i co robiłam.

Pewnego razu odłączyłam się od grupy. Po prostu zabrakło mi sił. Znalazłam się na „cholernym” cmentarzu. Tu jeszcze nie byłam. Miejsce to było bowiem odwiedzane tylko po to, aby się pomodlić. Wielki kamienny krzyż górował nad polami. To było miejsce przeklęte, osnute wieloma opowieściami, legendami i odstraszało dorosłych i dzieci. Tu podobno dusze zmarłych na straszliwą chorobę – cholerę – wciąż jeszcze błąkają się wśród grobów i pól strasząc nocną porą spóźnionych podróżnych.

Ja również się bałam. Najpierw modliłam się klęcząc na zimnej i wilgotnej ziemi. Dopiero później weszłam za bramę cmentarną. Rósł tutaj piękny młody szczaw, ciesząc oczy soczystą zielenią. Między zeschłymi zeszłorocznymi liśćmi i łodygami wyrastała młoda, pokryta srebrzystym puchem parzydeł, bujna pokrzywa. Cieszyłam się taką obfitością „warzyw”. Babcia ugotuje dużo szczawiowej zupy, może i dziadek trochę zje.

Nie przyznałam się, gdzie nazbierałam tyle zieleniny. Nawet nikt o to nie pytał. Zupa pachniała wiosną, ale smak miała nieszczególny. Nie było w niej bowiem ani łyżki śmietany, ani jajka. Rzadka lura koloru brunatnego była cierpka, ale jedliśmy ją chwaląc za zapach i smak, bo innej smaczniejszej nie było z czego ugotować.

Z nastaniem cieplejszych dni i zbliżającego się lata zabrakło nawet chwastów. Nawet na cmentarzu ludzie wyrwali wszystko do gołych korzeni. W lesie zaczynała kwitnąć biała akacja. To dopiero była uczta. Jedliśmy ten kwiat całymi garściami. Słodkie i pachnące grona kwiatów minimalnie zagłuszały uczucie głodu. A ja ciągle byłam głodna. Opychanie się chwastami i kwiatami drzew wywoływało różne choroby, a szczególnie krwawą dyzenterię. Umieraliśmy w okropnych męczarniach.

Muchy wielkie, czarne i zielonkawo błyszczące były wszędzie i roznosiły różne choroby. Całe roje niczym pszczoły przenosiły się z jednych zwłok na drugie. Najpierw bydło, które padło zimową porą było siedliskiem tych wielkich tłustych much, później – ludzkie zwłoki. Okropny i nie do zniesienia odór unosił się wszędzie.

Taka była wiosna 1933 roku.

Nieobsiane pola leżały odłogiem i zarastały chwastami. Zbóż ozimych również prawie nie było. Konie, krowy i trzoda wydeptały, wyryły je, szukając pokarmu pod śniegiem. Nowo powstałe kołchozy tylko częściowo obsiały pola ziołami leczniczymi. Zboża na siew przecież nie było. Zamiast żyta, pszenicy, buraków cukrowych rosła szałwia, mięta, rumianek.

Głodująca ludność była bezpłatną siłą roboczą na tych rumiankowo-miętowych plantacjach. Ja również tam pracowałam razem z dorosłymi. Za całodzienną pracę od świtu do nocy dostawało się małą skibkę czarnego jak ziemia chleba i miarkę płynu zwanego barszczem. Po takim posiłku nie odczuwałam sytości, ale jeszcze żyłam. Pół kromki zostawiałam dla dziadka i babci bo oni nie mogli iść do pracy. Dziadek był coraz bardziej chory, a babcia musiała się nim opiekować. Starała się coś gotować, coś wymyślała, bo inaczej nie wyżyłaby. Tarkowała gołe kolby kukurydzy i piekła z tej „mąki” placki.

Dziadek kategorycznie odmawiał jedzenia tych „rarytasów”.
– Wolę umrzeć niż jeść trociny – mówił.

Świat zamienił się dla nas w piekło. W końcu maja zaczęły się upały, szczególnie uciążliwe właśnie tego lata. Czułam, że tracę resztki sił. Tak bardzo wychudłam, że można mnie było objąć dziecięcymi dłońmi w pasie i jeszcze był luz. Dziadkowi nagle się polepszyło. Opuchlizna zniknęła. Myślałam, że on nareszcie wyzdrowiał. Jadł nawet placki z plew i brunatną zupę z chwastów, ale był wciąż głodny. Byliśmy bezradni.

W takich ciężkich chwilach zawsze myślałam o ojcu. Gdzie on się znajduje? Czy żyje jeszcze? A może go pojmali i już nie ma wśród żywych. On na pewno nie pozwoliłby dziadkowi umierać śmiercią głodową. Z pod ziemi wydostałby kromkę chleba dla ciężko chorego, dla umierającego. Mogłam o tym tylko pomarzyć.

Dziadek musiał pić niesłoną, mętną ciecz zwaną przez babcię zupą, a łzy spływały mu po wychudzonej, bardzo bladej zarośniętej twarzy. Po paru dniach nie wytrzymał i poszedł do pracy na plantację ziół. Mama usiłowała przekonać go, że kułaków do pracy nie przyjmują. Ja jedna z całej rodziny miałam przywilej i prawo do pracy, ale już nie mogłam pracować. Z głodu i wycieńczenia słaniałam się na nogach. Oczy zachodziły mgłą, a w uszach słyszałam dzwonki i szum.

Dziadek dotarł jakoś do plantacji, ale chleb mu już nie był potrzebny. Tam na polach wśród ziół i kwiatów rumianku upadł i już się nie podniósł. Dobrzy ludzie powiadomili nas. Dopiero wieczorem przywieźliśmy go do domu. Już na drugi dzień pochowaliśmy dziadka w trumnie i całkiem po bożemu. I chociaż nie było księdza to jednak pogrzeb był uroczysty. Były nasze modlitwy, nasza rozpacz i żal.

Tydzień później żadnych pogrzebów już nie było. Zakopywano umarłych w masowych grobach bez trumien, bez modlitwy, bez żalu. Zbyt dużo było umarłych. Nie starczało czasu ani sił na litość i żal. Śmierć spowszedniała i przestała wzbudzać głębsze uczucia.

4.3 – Głód

Umieranie z głodu nazywano zdychaniem. Następną kandydatką do zdychania w naszej rodzinie byłam ja. Czułam śmierć blisko siebie. Już puchłam, a szczególnie twarz i nogi. Przestałam się bronić. Poddałam się. Uratował mnie przypadek.

Jak codziennie, jak zawsze, czułam straszny głód, który skręcał wszystkie wnętrzności. Pomału powlokłam się na łąkę z zamiarem szukania korzonków. Zauważyłam, że woda na stawie opadła. Szłam po grząskim błocie z trudem wyciągając opuchnięte nogi. Szukałam młodej, słodkiej trzciny. Nagle wielka radość! Widzę ryby leżące w błocie lub pluskające w małych kałużach. Byli już tam ludzie i zbierali je. Ja również nazbierałam pełny fartuszek.

Zmęczyłam się bardzo. Oczy zachodziły mgłą, a w uszach dzwoniło i szumiało, ale wróciłam do domu z rybami. Babcia rozpłakała się z radości na widok mojego „połowu”. Natychmiast zabrała się do czyszczenia i gotowania. Smakowało wyśmienicie.

Później dowiedziałam się od dorosłych skąd wzięło się tyle ryb na zalanych łąkach. Po prostu był to okres godów i ryby wypłynęły na ciepłą, płytką wodę, a gdy ona nagle opadła nie zdążyły wrócić do nurtu rzeki. Ryb było mnóstwo. Na połów ruszyła cała wieś, ale wszyscy mieli szczęście. Gdy wszystkie ryby zostały wyzbierane szukaliśmy piskorzy w głębszych rowach i rozpadlinach, gdzie woda jeszcze była. Piskorzy było najwięcej i jedliśmy je najdłużej. To była prawdziwa „manna z nieba”, a może cud! Gdyby dzidek doczekał tej chwili żyłby na pewno.

Ryby były naszym codziennym pożywieniem. Trwało to może tydzień, może trochę dłużej. Dość, że poczułam się silniejsza. Ustąpił szum w uszach i oczy przestały zachodzić mgłą. Czułam się jednak bardzo dziwnie. Zdawało mi się, że sama stałam się rybą. Wszędzie prześladował mnie nieprzyjemny rybi zapach. Coś w tym było, bo mama z babcią też pachniały rybami, więc nie był to mój wymysł.

Gdy ryby się skończyły byłam nawet zadowolona. Po paru dniach ponownego głodowania przykry zapach znikł wraz z nikłymi siłami, które dzięki rybom odzyskałam. Chudej i wynędzniałej do pracy nie przyjęto. Jakie to straszne słowo:GŁÓD!

Po długich poszukiwaniach mama nareszcie znalazła pracę. Została salową w szpitalu Czerwonego Krzyża. Praca była ciężka. Dyrekcja szpitala, w którym leczono elitę partyjną i dygnitarzy, nie rozpieszczała swoich podwładnych. Kobiety nie wytrzymywały tam długo – zwalniały się nagminnie. Tylko dzięki temu mama dostała tę „posadę”. Wygłodzona i wychudzona do ostateczności resztkami sił ciągnęła to jarzmo. Uchwyciła się tej pracy jak tonący brzytwy. Gdzie indziej nie przyjmowano kułaków. To była jedyna szansa i nadzieja utrzymania się przy życiu. Tutaj miała całodzienne utrzymanie.

Czasami brała mnie ze sobą do pomocy. Myłam wtedy korytarze i schody wejściowe, zamiatałam podwórze. Za tę pracę dostawałam miseczkę smacznej zupy, a to znaczyło dla mnie bardzo wiele. Babcia w tym czasie miała najgorzej, ale wytrzymała, nie umarła. Miseczka wyżebranej zupy kosztowała nas wiele upokorzeń. Mama często wycierała łzy, bo kucharki nie szczędziły nam obelżywych słów i wyzwisk.

Czułam się niepotrzebna i winna łez mamy. Byłam ciężarem. Chwilami zazdrościłam ojcu i dziadkowi… Przestałam chodzić do szpitala. W domu było coraz gorzej. Nawet plewy i omłócone kolby kukurydzy skończyły się. W stodole była jeszcze słoma i właśnie ze słomy owsianej babcia gotowała „rosół”. Podobno (według zapewnień babci) bardzo pożywny, ale niestety po tym rosole uczucie głodu było jeszcze silniejsze.

Mama uparcie trwała na swoim „stanowisku” sprzątaczki. Była to rozpaczliwa chęć przeżycia za wszelką cenę. Kręciła się w tym kieracie niczym zwierzę, któremu zawiązano oczy. W ogóle nie zjawiała się w domu, bo prawdopodobnie nie miała czasu. Spała w jakiejś komórce i wciąż służyła. Usługiwała w dzień i w nocy. W dzień sprzątała, prała, zmywała, a w nocy czuwała nad ciężko chorymi. Za tę harówkę miała wyżywienie. O żadnej zapłacie nie było wówczas mowy.

W głodnym, pustym i niegościnnym domu zostałyśmy we dwie. Babcia już była duchowo przygotowana na najgorsze i mnie stopniowo usiłowała przygotować na śmierć.
– Nie bój się śmierci – mówiła z troską w głosie – Wszystko co jest najgorsze, ból, tęsknota, samotność, strach to jeszcze życie. Śmierć niesie ze sobą ukojenie i spokój. To wieczny sen. Po śmierci będzie ci dobrze. Nie będziesz głodna i opuszczona. Wszystko co jest złem przepadnie. Nie bój się jej, ona jest jedynie sprawiedliwa.

Słuchałam ze strachem tych smutnych pouczeń, ale nie potrafiłam uwierzyć, poddać się i biernie czekać na śmierć. Stałam się jeszcze bardziej czujna i ostrożna. Uciekałam z domu. Szukałam ratunku w polu, w lesie. Po kilkudniowej włóczędze zjawiałam się w domu i wtedy nasze powitania były bardzo czułe i radosne. Jeszcze żyjemy. Jeszcze jesteśmy. Trwałyśmy w uścisku, a ciche łkanie nie pozwalało mówić. Nie było wymówek, nie było karania.

Na kolację piłyśmy zieloną zupę z chwastów i kładłyśmy się spać. Po przespanej nocy znowu uciekałam, ale już trochę umyta. Wyglądałam tak, że w lustrze nie poznawałam siebie. Byłam jak bardzo blade i wychudzone stworzenie. Tylko otwarte i wytrzeszczone oczy dominowały na sino-bladej twarzy, a czoło gładkie i nieproporcjonalnie wielkie błyszczało jak trupia czaszka. Babcia patrząc na moją umytą twarz cicho szeptała modlitwę jak nad nieboszczykiem, a łzy słone i gorące płynęły po jej zmarszczkami pooranej twarzy. W takich chwilach nie mogłam płakać, chociaż jestem, a właściwie byłam beksą. Szybko zamykałam za sobą drzwi i już mnie w domu nie było.

Pewnego razu, będąc na włóczędze w mieście, zobaczyłam, że na targu sprzedaje się suche drzewo, na podpałkę. Przecież my mamy w domu dużo drzewa – pomyślałam. Dachy na pustych oborach, stajni, chlewni i kurniku – wszystko było drewniane.

Rozbiórkę rozpoczęłyśmy od stodoły. Babcia rąbała drzewo i wiązała w małe wiązanki, a ja na plecach zanosiłam na targ i sprzedawałam. Za utargowane grosiki mogłam już coś kupić – przede wszystkim kawałek chleba. Stawałam w długiej kolejce i czekałam.

Chleb był czarny i bardzo lepki, ale jednak pachniał chlebem. Ten zapach, tak miły i apetyczny dla nas, przyprawiał o zawrót głowy. Kiedy nareszcie miałam go w ręku dzieliłam po połowie i swoją porcję natychmiast zjadałam. W takich chwilach czułam się szczęśliwa, a życie znowu nabierało sensu.

4.4 – Śmierć (i życie) w mieście

W tym czasie prawie codziennie miałyśmy po małym kawałeczku chleba, ale ani ja, ani babcia nie odczuwałyśmy poprawy i nie byłyśmy silniejsze. Nasze organizmy były już tak bardzo wycieńczone, że tak małe kromki były niewystarczające. Było z nami nadal bardzo źle, ale śmierć oddaliła się nieco.

Moje handlowanie było tragiczną szkołą życia. Siedziałam przy swoim towarze na gorącym, wygrzanym przez słońce bruku i patrzyłam na życie i na śmierć, które były ciągle obok siebie, splatały się ze sobą. Śmierć niestety była silniejsza.

Widziałam tyle śmierci, tyle okropności, że jest aż nie do uwierzenia. Na wsi ludzie umierali w swoim domu, w pościeli lub na podwórzu i nikt ich nie oglądał. W mieście było dużo przyjezdnych, szukających ratunku w obcym mieście. To oni właśnie umierali na jezdniach i chodnikach. Widziałam mnóstwo konających. Widziałam dzieci osierocone, dzieci porzucone przez rodziców – już nieżywe – i nieco starsze, żebrzące, proszące o okruszynę chleba. A dawać nie było komu.

Nikt nie opiekował się nimi. Były samotne i opuszczone. Czy ja czułam się inaczej? Przecież oprócz babci nie miałam właściwie nikogo, a babcia przestawała walczyć, załamywała się. Każdy mógł się załamać. Dużo ludzi popełniało samobójstwa. Matka, która traciła dzieci, a męża zabili towarzysze, nie chciała żyć.

Zwłoki ludzkie leżały wszędzie. Jeździł duży, drabiniasty wóz, na który ludzie wyglądający jak trupy, wrzucali zmarłych. Na wozie zwłoki zastygłe w różnych pozach wyglądały jak ścięte konary, których nie udało się równo ułożyć. Nikogo już nie przerażała śmierć. Wszyscy jakby nagle zastygli w obojętności, pozbawieni ludzkich odruchów i odczuć. Jedynie głód był wszechobecny i żywy.

Patrząc na śmierć myślałam o Bogu. Gdzie On teraz jest? Czy to wszystko widzi? A może i Bóg umarł z głodu?

Ja również zobojętniałam. Będąc ciągle wśród umarłych przestałam się ich bać! Brzydziłam się. Ohydny zapach rozkładających się ciał przyprawiał o mdłości! Nie myślałam o jutrze. Żyłam dniem dzisiejszym. Czasami myślałam o własnej śmierci. Nie chciałam umierać na ulicy. Gdyby jeszcze pochowano mnie w trumnie, to nawet bym była szczęśliwa. Dziadek to miał szczęście!

Jakoś nie przypominam sobie czy padały deszcze. Pamiętam tylko gorące, suche powietrze i roje czarnych, spasionych, tłustych much i białe robactwo pełzające po chodnikach. Myślę, że ludzie umierali nie tylko z głodu, ale również od chorób. Od upału, a może z wycieńczenia, moje ciało pokryło się wrzodami. Nawet nie pamiętam czy te wrzody mnie bolały. Widziałam wiele zwłok pokrytych właśnie takimi czyrakami.

Byłam świadoma, że śmierć chodzi za mną krok w krok, że czeka tylko na odpowiednią chwilę. Zżyłam się z nią chyba, bo przestałam drżeć na myśl o śmierci. Do wszystkiego można się przyzwyczaić i zacząć myśleć, że tak powinno być. Czasami buntowałam się! Ohydne muchy doprowadzały mnie do rozpaczy. Biedni ludzie umierali z krwawą pianą na ustach, na brudnym zaśmieconym chodniku, a muchy bezczelnie, jeszcze za życia, żywiły się ich nędznymi resztkami ciała.

Takie widoki wzbudzające litość i współczucie, a jednocześnie odrazę towarzyszyły mi zawsze. Nie mogłam się od nich uwolnić. Nawet we śnie widziałam umierających – muchy były wielkie, kosmate i ogromnymi kłami odrywały ciało od kości. Budziłam się zlana potem, brakowało mi tchu. Czułam się jak bezpański kot, niepotrzebny nikomu, który niedługo padnie z głodu. Załamywałam się stopniowo i w końcu nie miałam ani sił, ani ochoty by móc chodzić na targ. Babcia była fizycznie silniejsza ode mnie i ona zajęła się handlowaniem.

Nagle wszystko odmieniło się. Pewnego razu jakiś sympatyczny człowiek kupił u niej cały zapas wiązeczek drzewa. Cicho powiedział, że ma do sprzedania bardzo dobre mięso. Stał się cud! Po raz drugi ratunek nadszedł w samą porę. Już w tym samym dniu jadłyśmy mięso i piłyśmy rosół.

Bóg jeden wiedział co to było za mięso. Kolorem trochę przypominało wołowinę, ale było trochę ciemniejsze. Czy to było ważne? Zupy z mięsem i młodymi warzywami smakowały jak za dobrych czasów. Po mięsie tak samo jak po rybnej diecie trochę odżyłam. W ogrodzie podrosła marchew, wczesna kapusta, a nawet ogórki. Życie znowu nabierało sensu.

Znowu chodziłam na targ. Na słupie energetycznym w samym centrum miasta wisiał od pewnego czasu wielki, czarny głośnik zamontowany w czasie mojej nieobecności. Rozlegała się z niego bardzo głośna i wesoła muzyka i śpiew tak, że ludzie z trudem porozumiewali się między sobą. Przeważnie były to „czastuszki” (przyśpiewki).

Żyć stało łutsze, żyć stało wieselej – rozlegał się potężny głos z tuby. Zatykałam uszy, broniłam się, ale to było niemożliwe. Musieliśmy się przyzwyczaić do hałasu, zobojętnieć nań tak jak na głód i śmierć.

W mieście był to najgorszy okres. Śmierć zbierała wielkie żniwo, a wozy drabiniaste bez przerwy jeździły po mieście i wsi wywożąc zmarłych do dołów. Tam ludzie za kromkę chleba spełniali smutny obrządek. Władza bała się epidemii. Oprócz smrodu rozkładających się ciał w powietrzu unosił się ostry zapach chlorowanego wapna.

Dygnitarze, ludzie partii, nie cierpieli głodu. Oni mieli swój sklep, w którym można było kupić dosłownie wszystko, ale nie za ruble, a za złoto i dolary. Tylko elita miała prawo kupować za ruble, to biedni musieli płacić dolarami lub złotem. Osobiście widziałam jak ludzie dostatnio ubrani, czyści i dobrze odżywieni wynosili ze sklepu duże pakunki w szarym papierze.

Często dzieci stawały przy oknie wystawowym i patrzały na rozmaite pyszności: szynki, kiełbasy, słodycze. Głodne, wynędzniałe, słaniające się na nogach stałyśmy przy oknie i wzrokiem syciłyśmy głód. Od patrzenia na nieosiągalne jadło robiło się słabo i jeszcze bardziej głodno. Kiedy gromadka dzieci zwiększała się, wychodziła pani z miotłą i goniła nas.

– A kysz, a kysz śmierdziuchy i głodomory – krzyczała wymachując miotłą.

Byłyśmy rzeczywiście brudne i śmierdzące. Nie pamiętam żebym się kąpała w ciągu całego gorącego lata. Myłam jedynie wychudzoną twarz, a i to nie codziennie. Owrzodzone ciało na pewno wyglądało odrażająco, ale mnie to nie wzruszało. Czy komukolwiek na mnie zależało? Już jako dziecko czułam ogromną samotność. Bardzo pragnęłam miłości, matczynej miłości!

5.1 – Pora żniw

Nadeszła gorąca pora żniw. Dawniej były one świętem. Pomimo ciężkiej i znojnej pracy były radością. W roku 1933 żniwa nadeszły niezauważone. Walka o życie i przetrwanie zatarła, zniszczyła wszystko co kiedyś było ważne, co było radością, świętem, tradycją. Nikt we wsi nie myślał nawet o żniwach. Wszyscy wiedzieli, że ziemia już do nas nie należy, że nie mamy prawa mieć jakiejkolwiek własności.

Zapowiadało się, że zboże zostanie w polu i zmarnuje się, nie było bowiem wystarczającej ilości ludzi do pracy. Część zmarła z głodu, część gdzieś wyjechała, ratując życie, a niektórzy pracowali na plantacjach ziół.

Władza jednak dostała „prykaz”. Urodzaj musiał być zebrany. Po wsi biegał naganiacz – „diesiatnik” i wzywał na żniwa. Nawet kułacy musieli iść do pracy, chociaż jeszcze przed miesiącem nie mieli prawa. Nie wolno było „zachęty” zignorować, bo groziły kary. Głód wcale nie osłabił represji, wprost przeciwnie, stały się one jeszcze bardziej brutalne. Ja i babcia też poszłyśmy do pracy. Dwa sierpy naostrzone już leżały na stole, a babcia kończyła szyć moją spódnicę na podszewce – spódnicę worek.

W polu nie było tak źle, bo już od samego rana stał duży wojskowy kocioł pełny gęstej jęczmiennej zupy. I chociaż nie wyglądała ona apetycznie (była sinawa) to smakowała wyśmienicie. Kilkanaście kobiet w szeregu żęło sierpami żyto, a dzieci znosiły snopy i stawiały w półkopki.

Moja spódnica-worek przydała się. Co piękniejsze kłosy wrzucałam do środka przez kieszeń, a trofeum zanosiłam do domu. Po tygodniu pracy miałyśmy już woreczek żyta i woreczek pszenicy. Było również trochę jęczmiennej kaszy wystanej w długich kolejkach. Był to skarb nie byle jaki. Przecież w ubiegłym roku nie zostało w domu nawet ziarenka.

Pewnego poranka naganiacz przyłapał na „kradzieży” kłosów chłopca trochę starszego ode mnie. Musiał biedny ponieść okrutną karę. Dorosłych za taki czyn rozstrzeliwano, a on ze względu na młody wiek został wybatożony. Słyszałam jak jęczał z bólu, patrzyłam na pociętą batem koszulinę i krew na jego chudych dziecięcych plecach. Od tego czasu ze strachu przestałam chodzić na żniwa.

Czasem babcia wyprosiła dla mnie zupy. Będąc sama w domu nie siedziałam bezczynnie. Zwłaszcza, że byłam silniejsza niż wiosną (to pewnie zasługa mięsa – szkoda, że miałyśmy je tak krótko). Chciałam być użyteczna. Gotowałam zupę, którą częstowałam babcię po jej powrocie do domu. Sprzątanie warzyw z ogrodu też należało do mnie. Nareszcie czułam się potrzebna, pomocna i dlatego szczęśliwa. Czułam się dorosła i za coś odpowiedzialna.

Wyludniona wieś nie zdążyła zebrać wszystkich zbóż. Nawet naganiacze byli bezsilni. Dużo zboża pozostało w polu. Znowu marnowało się. Jak na złość padały deszcze. Nadeszła pamiętna niedziela. Niebo wypogodziło się. Pomimo jesieni zapowiadał się ciepły, a nawet gorący dzień – dzień babiego lata.

Chociaż niedziela była dniem roboczym, babcia odważnie została w domu. Modliłyśmy się klęcząc przed małym, cudem ocalałym obrazkiem Matki Bożej Berdyczowskiej. Czułam się odprężona. Nawet strach przycichł. Najważniejsze było to, że nie czułam głodu, bo już z samego rana zjadłam jarzynową zupę. Było w niej dużo marchewki, pietruszki i apetycznie pachniała koperkiem. Biegłam do ogrodu pilnować dyń. Dynie rosły w miejscu, gdzie miały być ziemniaki. Zamiast sadzeniaków do dołków wkładano trochę grubsze obierki z kiełkami. One nad podziw pięknie powschodziły. Na naszej urodzajnej czarnej glebie urosłyby na pewno i byłoby na zimę trochę ziemniaków, ale tak się nie stało. Ktoś bardzo głodny, a może złośliwy powyrywał wszystkie krzaki. Na tym miejscu babcia posadziła dynie. I o dziwo urodzaj był wspaniały. Całe poletko pokryło się dużą ilością wielkich złocistych dyń. Na zmianę pilnowałyśmy tych skarbów.

Dalej u sąsiadów rosły bujne konopie. Idąc zauważyłam, że ze środka poletka konopi unosi się dym. Bardzo zdziwiona i ciekawa szybko znalazłam się tuż przy ognisku. To co ujrzałam było tak makabryczne i nieludzkie, że nie potrafię opisać co poczułam będąc wszak jeszcze dzieckiem. Na samym środku grządki leżała rozścielona płachta, a na niej zwłoki małego dziecka, któremu matka bardzo nieudolnie i chyba bardzo tępym nożem obcinała chudą żółtą nóżkę. Trochę dziecięcego ciałka już gotowało się w garnuszku. Starsza córeczka mieszała łyżką zawartość garnuszka. Wyraźnie widziałam wynurzającą się rączkę.

Zimno mi się zrobiło, chociaż ranek był ciepły. Straciłam władzę w nogach, które ugięły się pode mną. Zjawili się jacyś ludzie, sąsiedzi, których ściągnął złowieszczy dym. Z trudem doszłam do domu. Tam z przerażenia i grozy zwymiotowałam wszystko, co rano zjadłam. Babcia myślała, że mam kłopoty z żołądkiem i szybko dała mi gorzki napój z piołunu, który służył jako lekarstwo na rozmaite biegunki. Gorzki napój przywrócił mi równowagę i jako taką przytomność. Wymioty ustąpiły i mogłam już opowiedzieć, co widziałam.

5.2 – Orszak pogrzebowy

Kiedy przyszłyśmy do ogrodu było tam już bardzo dużo ludzi. Makabryczna wiadomość szybko się rozeszła. Cały ogród został doszczętnie zdeptany. Wojsko lub milicja również znajdowało się przy ognisku. Dopadli półżywą, nieszczęśliwą ofiarę i bili, popychali, kopali, a ona nie odezwała się ani słowem. Leżała na ziemi, a ciałem jej wstrząsał dreszcz. Ona chyba była w agonii.

Co odczuwała? Czy bardzo cierpiała? Jak bardzo musiała być głodna!? Woskowo-żółta twarz bez kropli krwi nie wyrażała nic.

Żołnierze postawili ją na nogi i przywiązali do pleców resztki martwego dziecka. Nie miała siły poruszać się, ciągle upadała, a oni znowu i znowu stawiali ją na nogi. Dlaczego nie rozumieli, że ona umierała? W końcu pociągnęli ją za ręce, które wydały mi się bardzo długie. Bose, chude i owrzodzone nogi zamiatały uliczny kurz. Palce krwawiły, ale ona pewnie nie czuła już nic.

Dziwiłam się, że ta nędzna istota, ten kościotrup ma w sobie jeszcze krew. Pamiętam wyraz jej wielkich niebieskich oczu. Na twarzy żółtej jak wosk tylko rozwarte oczy błyszczały martwym niesamowitym blaskiem. Starszą córeczkę niósł milicjant w cywilnym ubraniu, a może był to jakiś dobry, litościwy człowiek. Nie znałam go. Nie był z naszej wioski.

My – ludność z wioski szliśmy z tyłu. Był to niezwykły orszak pogrzebowy. Z początku szliśmy milcząc. Panowała ciężka cisza. Słychać było jedynie kroki mundurowych, stukot ich ciężkich butów. Przygniatająca cisza była nie do zniesienia.

Ktoś w tłumie zaintonował pobożną, smutną pieśń pogrzebową, a cały orszak natychmiast podchwycił śpiew. Niosło się wołanie, płynęła pieśń nad sadami, chatami i gdzieś daleko odbijała się jękiem i echem. Wygłodzeni i bezsilni nie mogliśmy nadążyć za milicją. Zostaliśmy kawałek z tyłu. Kiedy dowlekliśmy się pod dom posterunku milicji, drzwi były już zamknięte i kobiety z dzieckiem już nie widzieliśmy.

Nie wróciliśmy do domów. Staliśmy pod drzwiami, a ludzi przybywało coraz więcej. Nikt nas nie przeganiał. Śpiew i odmawianie różańca nie przeszkadzało towarzyszom. Ale skoro tylko słowa modlitwy przemieniły się w wołanie „chleba, chleba” i „nie chcemy zdychać” – drzwi posterunku natychmiast się otworzyły. Wyszła władza uzbrojona po zęby. Rozległ się brutalny, ostry krzyk: „Won, bo będziemy strzelać”.

Nie odczuwałam lęku, a może nie zdawałam sobie sprawy czym to grozi. Stałam razem z grupką dzieci w pierwszym szeregu. Dorośli stali za nami i chyba zlękli się, bo wołanie „chleba” ustało. Zapanowała cisza. Czekałam na wystrzały. Tym razem jednak nie strzelano. Tłum stopniowo topniał. Kiedy obejrzałam się, zobaczyłam, że dorośli już odeszli. Na placu pozostały dzieci. Moja babcia stała tuż za mną.
– Już jest po pogrzebie. Chodź do domu – powiedziała cicho.

Wracając do domu nie rozmawiałyśmy. Cóż mogłyśmy mówić. Nie było takich słów, które by choć w części oddawały stan naszego samopoczucia: żałobę, smutek i beznadziejność. Całe ciało drżało. Czułam bicie serca w każdej cząsteczce ciała oraz ogromne zmęczenie.

Ciężki jesienny i jeszcze gorący dzień trwał nieskończenie. Zdawało się, że już nigdy nie będzie miał końca. W domu nerwy całkowicie odmówiły mi posłuszeństwa. Doszłam do łóżka, a dalej pamięć się urwała.

Gdy w nocy otworzyłam oczy, zobaczyłam babcię czuwającą przy mnie. W domu pachniało zupą. Piłyśmy odżywczy płyn i rozmawiałyśmy o minionym dniu, o życiu i śmierci.

Owa kobieta – sprawczyni tragicznego czynu, już nie żyła. Nawet umierając nie miała spokoju. Ona konała, podczas gdy milicjanci ciągnęli ją na posterunek. Zaledwie przed kilku laty była piękna, młoda, szczęśliwa i bogata. Pochodziła z Płoskirowa, z rodziny zamożnych mieszczan. Jej rodzice i rodzeństwo zginęli pierwsi jako „pomieszczyki” – wyzyskiwacze, czy jakoś w tym rodzaju. Ocalała wtedy, tylko dlatego, że wyszła za mąż na wsi i zapomniano o niej. Czy warto było męczyć się jeszcze kilka lat i umrzeć śmiercią głodową?

Jej teść, bogaty gospodarz z naszej wsi, nawet nasz niedaleki sąsiad, pan Łoza był bardzo zamożny. Miał nawet młyn wodny. On również zginął wraz z synami jako kułak. Synowa z Płoskirowa znów ocalała z tego rodzinnego pogromu. Opiekowała się chorą teściową i dwojgiem własnych dzieci. Po śmierci teściowej wyrzucono ją na bruk. Oprócz dwóch małych dziewczynek nie miała już nikogo i nic. Bez dachu nad głową, bez środków do życia tułała się po cudzych kątach. Żyła na łasce całej wsi. Opiekowaliśmy się nią dopóki sami nie staliśmy się nędzarzami. Kiedy nadeszła wiosna, a ludzie zaczęli umierać z głodu – zniknęła. Prawdopodobnie żebrała po innych miastach i wsiach. W końcu wróciła do nas i umarła razem z młodszym dzieckiem. To dziecko już nie żyło, kiedy ona je gotowała. Przeżyła piekło na ziemi…

Mój Boże, już tyle lat minęło, a ja pamiętam to tak dokładnie jakby działo się wczoraj. Noc pogodna, pełnia księżyca, a my obie – ja z babcią, siedzimy na progu mieszkania i rozmawiamy. Cała wieś zastygła wtedy w wielkiej ciszy.

5.3 – Dlaczego ocalałam?

Gdy obecnie wracam myślami do tamtych dni, to dochodzę do wniosku, że powinnam być wdzięczna losowi. Nie wiem dlaczego ocalałam? Czy to było szczęście, czy przypadek? Szczęściem na pewno było to, że miałam wspaniałą i czułą babcię (matkę mamy). Umiała mną pokierować. Nauczyła wiele, na przykład takich ważnych wtedy rzeczy jak odróżniania jadalnych chwastów od niejadalnych. Jakże często były one naszym pożywieniem. Nauczyła mnie wytrwałości, cierpliwości i pokory.

Aby utrzymać nas przy życiu chwytała się różnych sposobów. Piekła placki z plew, gotowała zupę z lebiody, pokrzywy, a nawet z owsianej słomy. Wszystkie te namiastki pożywienia były właściwie niejadalne, ale nie były trujące. Oszukiwałyśmy nasze żołądki i wciąż zwyciężałyśmy śmierć.

A najważniejsze było to, że ona mnie bardzo kochała. Jej miłość pomagała mi przetrwać. Często uciekałam z głodnego domu, ale stęskniona wracałam i widziałam jej radość, że ja jeszcze żyję. Nie chciałam umierać, by nie sprawić jej bólu. Gdybym umarła, ona nie zniosłaby tego. Miłość i przywiązanie to najlepszy sposób na życie.

Drugim szczęściem był dach nad głową. Ja już byłam prawie dorosła i było mnie wszędzie pełno: w polu, w lesie, na łąkach. Wszędzie szukałam ratunku i czasami ratunek nadchodził. Widocznie los tak chciał.

Piękna, rudowłosa, o białej twarzy i niebieskich oczach, pani Łozowa nie mogła wyżyć. Dwoje malutkich dzieci, którymi się opiekowała, wiązały jej ręce. Przecież one nie mogły odżywiać się chwastami. Brak własnego kąta dopełnił reszty. To musiało się tak skończyć. Aż nie do uwierzenia, ale tak niestety było. Nie tylko ona, ale cała jej rodzina zginęła. Tylko jakiś daleki krewny ocalał – to było wszystko.

Moja rodzina również została straszliwie „przetrzebiona”. Z siedmiorga rodzeństwa został tylko ojciec i najmłodszy brat – stryj Wojtek, który zmarł jak człowiek – śmiercią naturalną. W tę noc kiedy zmarła pani Łozowa przysięgłyśmy sobie, że nie damy się śmierci, że obronimy się.

Ucieszyłam się, że babcia przestała przygotowywać mnie do śmierci. Wierzyłam jej. Ona była dla mnie ostoją, była wszystkim. Już nigdy więcej nie uciekałam z domu, żeby nie przysparzać jej dodatkowych zmartwień, których jej nie brakowało. Mijała straszna i smutna niedziela. Oby nigdy nie powtórzyło się coś tak makabrycznego.

Od poniedziałku walczyłyśmy o jeszcze jeden dzień życia. Przypadkowo na strychu nad oborą znalazły się, zapomniane przez wszystkich, suche, żółte liście tytoniu. Ojciec pewnie je tam schował. Był to bardzo dobry i chodliwy towar. Teraz miałyśmy więcej pieniędzy, ale nie było co za nie kupić. Nawet człowiek, od którego dostawałyśmy mięso znikł jeszcze przed żniwami. Jego mieszkanie stało puste, a w drzwiach wisiała kartka, że był to spekulant i oszust. Był – to znaczy, że już go nie ma, czyli znikł jak wszyscy.

Żniwa musiały się skończyć z powodu deszczu. W czasie upalnego lata nie chciało mu się padać, ale za to jesienią nadrabiał straty. Część zbóż zimową porą stratowało bydło, część jednak zebrano. Reszta mokła i gniła. Takie słabe zbiory nikogo nie martwiły. Wszystko to było państwowe.

Pewnego deszczowego dnia naczalstwo obwieściło zebranie. Stawiennictwo, jak zwykle, było obowiązkowe. Z duszą na ramieniu zajęliśmy miejsce w szkolnej świetlicy. Bardzo bałam się o babcię. Przecież tylko ona mi została. Zebranie okazało się niegroźne, a nawet obiecujące i korzystne. Otóż wszyscy, którzy pracowali w polu, dostaną zapłatę w postaci ziarna. Było to dla ludzi zaskoczeniem. Kto by pomyślał, że towarzysze zdobędą się na taki „wspaniałomyślny” czyn. Co prawda pola i zboże należało do nas, ale jak dotychczas to wszystko nam zabierano, a tu niespodziewanie będą nam płacić. Jakoś nie chciało się wierzyć. Może to tylko żart? Przecież całe lato na plantacji ziół pracowaliśmy za skibkę czarnego chleba i miseczkę zupy.

Po paru dniach babcia przyniosła w koszyku trochę ziarna. Niewiele tego było. Ja w swojej spódnicy na podszewce więcej nakradłam. Zapasy na zimę jednak odrobinę powiększyły się. Z ogrodu zebrałyśmy trochę kukurydzy, buraków, marchwi i dużo pięknych dyń. Piwnica już nie świeciła pustką.

Najważniejszą rzeczą było szukanie opału. Drzew we własnym lesie i na łące nie wolno było ścinać. Została tylko ubiegłoroczna słoma i dalsza rozbiórka zabudowań i płotów. Będziemy ogrzewać mieszkanie tylko w bardzo mroźne dni i tylko jedno pomieszczenie. Kilka razy udało się nam przywieźć z lasu chrustu małym ręcznym wózkiem, i to było wszystko.

O nieszczęsnym chruście dowiedziało się naczalstwo. Natychmiast zjawiło się u nas dwóch milicjantów, jak zwykle z karabinami. Szukali kradzionego drzewa. Znowu był strach, że skonfiskują nasze skromne zapasy. Zabraliby je na pewno, ale na szczęście – nie znaleźli. Na nasze głowy posypały się razy, wyzwiska i przekleństwa.

Nadchodziła znowu ciężka zima. Czułam się bardzo dziwnie. Nic mnie nie bolało, ale odczuwałam ogromne osłabienie, zawroty głowy, a nawet miałam omdlenia. Wieczorem poruszałam się po omacku. Byłam ślepa. Na szczęście rano odzyskiwałam wzrok. Trzeba było powiadomić mamę. Ona przecież nie wiedziała czy jeszcze żyjemy.

W takich beznadziejnych chwilach zawsze myślałam o ojcu. Gdzie on teraz jest? Czy żyje? Czy myśli o nas? Dlaczego tak długo milczy? A mógł naprawdę wrócić. We wsi tej jesieni był względny spokój. Nikogo na razie nie zamykali i nie zabijali. Niektórzy powrócili z tułaczki i nie karano ich. Bardzo dużo było śmierci i towarzysze pozwolili trochę odetchnąć, odpocząć.

Była już jesień – deszczowa i chłodna pora roku. Ojciec niestety wciąż milczał, ale ja wciąż nie traciłam nadziei. Wierzyłam, że szczęście jeszcze mnie nie opuściło. A szczęście to miałam nie byle jakie, ciągle żyłam i to tylko się liczyło.

5.4 – Ojciec wraca

Pewnej deszczowej nocy ktoś cichutko zapukał do okna. To był ojciec!!! Wyczekiwany, tyle razy opłakiwany, kochany, najdroższy ojciec wrócił do nas. W tę szczęśliwą noc jeszcze dobrze nie widziałam jego twarzy, bo mgła – kurza ślepota zasłaniała mi cały świat. Tuliłam się do niego, całowałam chłodną, szorstką twarz, która pachniała wiatrem. Czułam słony smak łez. Ojciec płakał!

– Co oni z wami zrobili – szeptał. Zastanawiałam się kto to byli ci „oni”.
– Dlaczego jesteście takie wychudzone? – padały szybkie pytania.
– Gdzie reszta rodziny?
Babcia płacząc opowiadała, a on słuchał, a płacz nie pozwalał mu mówić.
– Przecież przysyłałem wam pieniądze? – denerwował się.

Żadnych pieniędzy, żadnych listów nie otrzymywaliśmy. Żadna korespondencja do nas nie dochodziła, pewnie ginęła w drodze lub już na miejscu przeznaczenia.

Ukraina odcięta była od całego świata i chyba nikt nie wiedział co się tutaj działo. Ciężko zarobione kopiejki, które ojciec wysyłał nie spełniły swojego przeznaczenia. One miały decydować o życiu i śmierci. Mimo wszystko przetrwaliśmy. Jeszcze tej samej nocy po raz pierwszy od tylu miesięcy jadłam prawdziwy chleb, a nie czarne lepioszki. Tak smacznego chleba już chyba w życiu nie jadłam więcej. Ojciec przywiózł również kilka pszennych, białych bułeczek, smalec, a nawet odrobinę cukru. Osłodzona woda i chleb ze smalcem smakowały jak najwykwintniejsze danie świąteczne. Zapach chleba wypełnił całą izbę.

Poczułam się nad wyraz szczęśliwa i bezpieczna, jak nigdy dotąd. Gdy późnym rankiem obudziłam się, zobaczyłam w domu mamę. Byliśmy nareszcie razem. Brakowało tylko dziadka. W niektórych domach wymarli wszyscy, mieliśmy szczęście, nie da się zaprzeczyć. Mama nie głodowała tak bardzo jak my, ale również wyglądała nędznie. Ciężka praca, a przede wszystkim ciągłe niedosypianie zrobiły takie same spustoszenie jak głód. W tamtych ciężkich czasach, nawet nieopłacalna praca w szpitalu była jakimś ratunkiem. Otóż mama przynosiła ze szpitala różne lekarstwa, odżywki, oraz tran. Przecież w żadnej aptece nie kupilibyśmy tych leków. Kuracja przebiegała sprawnie. Stopniowo wracałam do zdrowia. Piłam lekarstwa i jadłam wszystko, co choć trochę nadawało się do jedzenia.

Ojciec będąc w republice białoruskiej nie cierpiał głodu. Wtedy, gdy na oślep uciekał też była późna jesienna pora. Dla niego podróż pociągiem, a później piechotą nie była lekka, ani bezpieczna, a koniec jej był nieznany. Wszystko zakończyło się jednak szczęśliwie. Granica między radziecką Ukrainą i Białorusią była strzeżona niczym granica wrogiego mocarstwa, ale ojcu nawet dokumentów nie sprawdzano. Znowu ten przysłowiowy łut szczęścia? Z pracą też nie było kłopotów. W jakimś nowoutworzonym kołchozie pracował jako cieśla przy budowie chlewni. Luksusów tam nie było, jednak takiego głodu jak na Ukrainie nie przeżywał, dlatego też nie wiedział, że ludność u nas masowo umierała. Gazety o tym nie pisały, listy nie dochodziły. Byliśmy od siebie odcięci oceanem milczenia i tajności.

Zima roku 1933/34 zbliżała się jednak nieubłaganie i znowu niosła nieznane. Ludzie nadal umierali, ale nie tylko z głodu. Gruźlica, tyfus, czerwonka były przyczyną licznych zgonów. Śmierć była nienasycona. Na zaśmieconych, pokrytych kałużami i marznącym błotem ulicach leżały zwłoki dorosłych i dzieci, teraz tylko nie łaziły po nich muchy. Im było już za zimno.

Nadal było bardzo źle, skromne zapasy szybko topniały. Nawet ojciec bał się zimy. Ja nie miałam obuwia, a także ciepłego zimowego okrycia. Wciąż chodziłam boso po marznącym błocie. Ale od czego pomysłowość ojca. Z jakichś starych chodaków – zniszczonych i wydeptanych, zrobił dla mnie śmieszne haczykowate „buty”, ale bosa już nie byłam. Ze starej, walającej się po strychu kapoty babcia uszyła płaszcz. Nareszcie miałam ciepło. Znowu zaczęłam handlować – nosiłam na plecach drzewo. Za zarobione kopiejki kupowałam kaszę i czarny chleb.

Dodatkowo jedna plaga gnębiła mnie i babcię. Były to wszy. Wybieranie ich z głowy, tak zwane iskanie, nic nie pomagało. Żadnych środków do zwalczania tego robactwa nie było. Ubranie można było wygotować, ale głowę? Stanęło na tym, że warkocze zostaną obcięte, babcia już była ogolona. Po namyśle mama postanowiła spróbować tępić wszy naftą. Środek okazał się bardzo skuteczny, ale był zbyt silny. Skóra na głowie pokryła się bąblami od poparzenia, ale warkocze zostały uratowane.

Gdy popadał pierwszy śnieg i mróz na dobre skuł całą ziemię przyszło nowe nieszczęście. Tym ciosem była ciężka choroba ojca. Skąd zimową porą wzięła się czerwonka? Muchy już przecież wyginęły. Przypuszczam, że w lecie zapobiegała jej gorzka herbata z piołunu, lecz teraz jej nie piliśmy. Z ojcem było bardzo źle. A że nie mieliśmy pościeli, to leżał on na ubiegłorocznej słomie. Chowając się po kątach płakałam i prosiłam Boga o ratunek. Wiedziałam, że ludzie zarażeni tą chorobą niechybnie umierali. I znowu szpital okazał się pomocny. Mama przynosiła jakieś lekarstwa, które ojciec pił, a my czekaliśmy na cud ocalenia. I ojciec wyzdrowiał. Po chorobie wychudzony – już bardziej podobny do nas – stracił nadzieję, zwłaszcza, że dom znowu był pusty.

Pewnego razu za utargowane kopiejki kupiłam żółty, kukurydziany chleb, który był jak zwykle niedopieczony i bardzo się kruszył. Aby donieść do domu żółte, wilgotne okruchy kupiłam „Prawdę”, w którą je zapakowałam. I o dziwo gazeta przydała się. Były w niej bowiem opisy wspaniałych sukcesów partii i rządu. Chełpiono się wykonaniem i przekroczeniem planów na odcinku kolektywizacji i tym podobne. Pisano, że błędy, które popełniono były nieuniknione, a nawet potrzebne, ponieważ na błędach partia zdobywa doświadczenie i uczy się rządzić krajem. Kułacy i „pomieszczyki” zostali wyniszczeni. Tyle – mniej więcej – zrozumiałam, z tego co czytał ojciec.

Minęło znowu kilka „normalnych dni”, bardzo ciężkich i głodnych. Nikt nic nie wiedział i niczego dobrego się nie spodziewał. Aż tu nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nasz mały wiejski sklep ożył. Na regałach znalazł się świeży, pachnący chleb. Po drugiej stronie stały worki z kaszą, mąką, grochem. Codziennie rano przywożono świeże mleko. Pod sklepem ustawiały się długie kolejki. Jeżeli zakupy się udały, to na obiad mieliśmy duże, z jasnej mąki – kluchy na mleku. Każde z nas dostawało porcję tych pyszności. Błyskawicznie zjadłam michę kluchów i wcale nie czułam sytości. Jak to się mogło zmieścić w moim, zdawałoby się niedużym brzuchu.

Nareszcie zjawiłam się w szkole. Teraz dopiero zobaczyłam jak mało dzieci ocalało. Było nas o połowę mniej. Aż nie do uwierzenia, że w ciągu wiosny i lata zmarło aż tyle. Ci, którzy przeżyli, stopniowo powracali do tego świata. Nikt chyba nie zaprzeczy, że staliśmy się wybrańcami losu. A ilu zmarło dorosłych… Żadne statystyki (później) nie podały tego w miarę dokładnie. Ginęliśmy jak muchy. A kto kiedykolwiek liczył padłe muchy? Od jesieni 1932 roku do późnej jesieni 1933 roku żadne z dzieci nie chodziło do szkoły, czyli cały długi rok szkolny, ale jakimś cudem, wszyscy bez wyjątku byliśmy w następnej klasie!?

Zdawałoby się, że wszystko złe zostało za nami. I chociaż głód nie doskwierał już tak bardzo, to jednak życie toczyło się w wielkiej nędzy i niedostatku. Prawdziwy chleb był w sklepie prawie codziennie, ale nie było go za co kupić.

Ojciec bardzo długo poszukiwał pracy, ale poszukiwał nadaremnie. Jako kułak i wróg narodu nie miał prawa do pracy. Zresztą pracy nie miało wielu innych. Tylu ludzi zginęło, a mimo to dla ocalałych zajęcia nie było. W końcu jednak ojciec zaczął pracować w fabryce jako tragarz. Nie trwało to długo. Uszkodzony w czasie tortur kręgosłup natychmiast dał o sobie znać. Pewnego razu tata upadł niosąc worek cukru i natychmiast został zwolniony, jako uchylający się od pracy, z tak zwanym „wilczym biletem”, czyli ujemną charakterystyką. Z takim papierem już na pewno nie miał szans na pracę.

Tak skończyła się kariera mojego ojca, a żyć trzeba było dalej. Jako szewc nie miał racji bytu, bo nie było z czego szyć obuwia. Należało wymyślić coś innego. Z sąsiadem – panem Rykanowskim, również kułakiem poszli do miasta z podstawowymi narzędziami szukać zajęcia. Od domu do domu chodzili prosząc ludzi o jakąkolwiek pracę. Byli po prostu żebrakami. Rąbali drzewo, zamiatali podwórza, wywozili nieczystości. Trochę za wykonaną pracę, trochę z litości dostawali marne grosze, ale chleb w domu już był.

Przyszły święta „Bożego Narodzenia”, o których zapomnieliśmy. Dorośli na pewno pamiętali, ale dzieciom nic się nie mówiło.

6.1 – Błogosławieństwo pracy

Nadeszła wiosna 1934 roku. Już w kwietniu przestałam chodzić do szkoły. Musiałam iść do pracy – zarabiać na życie, a miałam wówczas skończone 13 lat. Bez przeszkód zostałam przyjęta do pracy na dworcu kolejowym Greczany. Nie wymagano od dzieci żadnych papierów lub charakterystyk.

Zamiatałam perony, pieliłam chwasty na torach. Brygady dziecięce kopały rowy i nosiły drewniane podkłady kolejowe. Była to bardzo ciężka praca. Wracałam do domu półżywa. Dopiero gdy nastała zima, a ziemia zamarzła, brygady dziecięce rozwiązano.

Byłam tak chuda i wysuszona, że po raz drugi w życiu nie poznawałam siebie. Z lusterka patrzyła na mnie twarz dorosłej, zmęczonej osoby, a nie dziecka. Bardzo okrzepłam, zahartowałam się, byłam w miarę silna. Zarobiłam niewiele, ale kupiono mi płaszcz, wprawdzie nie nowy, ale jeszcze w dobrym stanie. Od ojca dostałam „nowe” buty, przerobione ze starych. Wyglądałam trochę schludniej.

Dopiero późną jesienią zjawiłam się w szkole. Byłam już w następnej klasie! W czasie zimy szkoła nie była ogrzewana. Zanosiłyśmy się od kaszlu. Nadal panowały choroby, a śmierć wciąż nie miała dość.

Zbliżały się następne święta Bożego Narodzenia. Obchodziliśmy je bardzo uroczyście – na kolację wigilijną zaprosiliśmy sąsiadów. Zamiast opłatka mieliśmy czarny chleb. Przełamaliśmy się nim i złożyliśmy sobie najserdeczniejsze życzenia wszystkiego najlepszego. Do samego rana śpiewaliśmy kolędy i modliliśmy się, dziękując Bogu za ocalenie.

Czuliśmy się wybrańcami losu i ludźmi bardzo szczęśliwymi. Przecież w naszej wiosce, niegdyś dużej i zamożnej, ocalało mniej niż połowa ludności. Były wioski, dalej od miasta, gdzie nie ocalał nikt. Hitler mordował ludzi inaczej. Budowanie wielkich fabryk śmierci oraz krematoriów było przedsięwzięciem kosztownym. W komunistycznym państwie, rządzonym rzekomo przez robotników i chłopów, gdzie z głośników nieustannie płynęła wesoła muzyka i słowa o szczęściu, o radości życia, nikt nas masowo nie zabijał. Ludzie umierali bez niczyjej pomocy – całymi wioskami, całymi dzielnicami w miastach.

Taki zamierzony, lub niezamierzony sposób zabijania nie kosztował nic. Kiedy głód ustał, ludzie nie szukali winnych. Byliśmy szczęśliwi, że żyjemy. A winnych przecież nie było, zwłaszcza, że o głodzie nie wolno było mówić.

Dzisiejsi historycy i badacze liczą ile to ludzi zmarło na Ukrainie. W tamtych czasach nikt nas nie liczył, ani żywych, ani tym bardziej umarłych. Wydawało się, że jest to niemal zakazane. Umieraliśmy, bo tak trzeba było, umieraliśmy planowo. Może nawet z tego tytułu ktoś otrzymał order „Czerwonej Gwiazdy”?

Całą długą zimę nasza szczęśliwa czwórka dzielnie walczyła o przetrwanie. Szczęście uśmiechało się do nas. Otóż w Płoskirowie został otwarty warsztat szewski, tak zwanaartel, w której ojciec otrzymał pracę. Na razie reperowano obuwie. Za tę pracę płacono niewiele, ale chleb znowu w domu był.

Z nastaniem wiosny zaczęto szyć kobiece i dziecięce sandałki – płótniaczki, drewniaczki, a nawet męskie półbuty. Siłą rzeczy zarobki zwiększyły się nieco. Zapowiadało się, że będzie nam trochę lżej.

Mama również dostała pracę przy wydobywaniu torfu. Miała dosyć harówski w szpitalu. Była to ciężka praca, którą wykonywały wyłącznie kobiety i dzieci. Mężczyźni pełnili kierownicze stanowiska jako kierownicy, brygadziści i poganiacze.

Mama pracowała nie skarżąc się na los i jakoś wytrzymała do późnej jesieni. Jako przodownica pracy dostała nawet bezpłatnie opał na zimę. Cieszyliśmy się, że nie trzeba będzie kraść chrustu we własnym lesie. Życie stawało się znośniejsze. Sklepy przemysłowe i z ubraniami nadal nie istniały, ale na bazarze było wszystkiego pełno.

6.2 – Portret Pawlika Morozowa

Rzeczy zrabowane w czasie rozkułaczania i przymusowej kolektywizacji leżały gdzieś w ukryciu i czekały na odpowiedni czas, czekały na ludzkie zapomnienie. Mama starała się kupować rzeczy najbardziej potrzebne. To zubażało naszą i tak biedną spiżarnię. Trzeba było bardzo oszczędzać, by znowu móc związać koniec z końcem, ale ja mimo to cieszyłam się bardzo gdy w domu pojawiło się coś ładnego i potrzebnego.

Przestały mnie męczyć myśli o głodzie i śmierci. Stopniowo wymazywałam z pamięci cierpienie i udrękę. Czułam się bezpieczna, ale jak długo? Zdawało się, że naczalstwo i GPU zapomniało o ojcu. Nie byliśmy przez nich nachodzeni. W sąsiedniej wsi przybyło dużo ludzi obcych, przeważnie Rosjan, którzy zamieszkali w kułackich chatach lub w tych, których mieszkańcy wymarli z głodu.

Rosjanie uważali nas za ludzi niższej kategorii. Z niepojętą nienawiścią ubliżali nam jadowicie, nazywając Lachami, Polaczkami lub Mazurami. Nie mogłam pojąć jak słowo Polak lub Mazur mogło być wyzwiskiem. Przecież żyliśmy tu zawsze i ta wieś była naszą wsią, a kraj – naszą ojczyzną. Miejscowi Ukraińcy i Żydzi zawsze nazywali nas Mazurami, ale nie czuliśmy się przez to gorszymi.

Jakaś ciężka atmosfera wisiała w powietrzu. Prasa, radio piętnowały i oczerniały Polskę – faszystowską (?!), a Polacy napiętnowani zostali piętnem ludzi niebezpiecznych, zdrajców, wrogów ludu, zwłaszcza, że Polska była tak blisko.

Przeczuwaliśmy, że nowe zło zbliża się nieuchronnie, ale nikt nie potrafił przewidzieć, co ono ze sobą przyniesie. Znowu najbardziej zagrożony był ojciec. Czy nastąpią nowe aresztowania? Jak ratować ojca? Przecież to dzięki ojcu życie stawało się względnie znośnym. Były pieniądze, był chleb. Stopniowo zrzucaliśmy z siebie podarte, żebracze łachmany. Stawaliśmy się podobni do normalnych ludzi.

Ja oczywiście chodziłam jeszcze do szkoły, ale już w Płoskirowie. Cóż to była za szkoła!? Istne muzeum gipsowych figur. Na korytarzu stały białe postacie Lenina i Stalina oraz różnych rozmiarów popiersia. Na ścianach wisiały kolorowe plakaty, na których Stalin po ojcowsku tulił dzieci różnych narodów i kolorów skóry. Na innych robotnicy i chłopi obdarowywali Stalina kwiatami i dziękowali mu za wszystko co dla nich uczynił. Kiedy tak patrzyłam na plakaty, na uśmiechnięte białe gipsowe postacie, to mimo woli myślałam, że to co przeżyliśmy, chyba nie było jego dziełem, że to ktoś inny – bardzo zły i obcy, bez zezwolenia i wiedzy Stalina dopuścił się zbrodniczych czynów. Przecież wódz tak mile uśmiecha się do dzieci.

Dzieliłam się swoimi myślami i spostrzeżeniami z rodzicami, a oni nic nie mówili tylko z politowaniem kiwali głowami i smutno się uśmiechali. Dopiero po wielu latach zrozumiałam, że nie mogli wówczas nic powiedzieć. Bali się mnie. W tamtych czasach jakieś bezmyślne i niewinne dziecięce paplanie bardzo często kończyło się uwięzieniem lub śmiercią rodziców lub sąsiadów.

Nikt nikomu nie ufał. Żona bała się męża, mąż bał się żony. W obecności dzieci dorośli rozmawiali bardzo ostrożnie. Dzieci były niebezpieczne. Takim właśnie gierojem, który wydał własnych rodziców i stał się przyczyną ich śmierci był Pawlik Morozow, nazywany przez nas „Pawka”. W szkole zachęcano dzieci by brały z niego przykład.

Co myślałam wtedy o jego czynie? Potępiałam go oczywiście, ale jednocześnie współczułam. Propaganda, ciągłe wychwalanie jego postępku, mówienie o nim jak o bohaterze, zasiały ziarno zła w dziecięcych umysłach. Dorośli starali się o nim nie mówić, szczególnie pośród dzieci.

Portrety Pawlika wisiały obok portretów Lenina i Stalina. On był nawet ładnym chłopcem, a głód nie odbił piętna na jego twarzy. Buzia uśmiechała mu się od ucha do ucha, czego nie można było powiedzieć o naszych wciąż smutnych twarzach. Niektóre dzieci uważały, że to wielki zaszczyt wisieć tak blisko portretu Józefa Wisarionowicza. Tak myślały dzieci dygnitarzy partyjnych, bo i one uczęszczały do naszej szkoły.

Chociaż głodu już nie było, to znamię cierpienia i strachu jeszcze nie znikło. Zbyt długo trwało zmaganie się ze śmiercią, z niewielkimi chwilami odpoczynku, który decydował o przeżyciu (dieta rybna). Na uśmiech trzeba jeszcze było zaczekać.

7.1 – Zepchani do bydlęcych wagonów

Nadszedł rok 1935. Po mroźnej i niespokojnej zimie nastało ciepłe i pogodne pod każdym względem lato. Ten naprawdę spokojny czas miał nawet swoją nazwę –pieredyszka.

Zajęci walką o byt nie przestawaliśmy być czujni. Po tylu latach nauczyliśmy się omijać przeszkody i zagrożenia. Sporadyczne ucieczki, wymykanie się z rąk oprawców opłacało się. Na ogromnych przestworzach Kraju Rad można się było chwilowo ukryć, zawieruszyć. Wystarczyło mieć dowód osobisty (paszport) bez zbędnych, niejasnych adnotacji i bezpieczeństwo na parę miesięcy było pewne, lecz nie dłużej.

Dla ludzi samotnych, nie obarczonych rodziną i obowiązkami było to rozwiązaniem dobrym. Opiekunowie i ojcowie rodzin takich szans nie mieli. Musieli poddać się losowi, jeżeli nie chcieli, by ich najbliżsi ginęli.

Okres żniw i wytężonej pracy rolników był zawsze najspokojniejszy. Ten spokój nie był przypadkowy, pozwalał bowiem zebrać plony. Uważam, że było to bardzo chytre i podstępne. Żniwa jednak nie trwały długo, nadchodziła jesień. Kto miał szczęście i odwagę, ten wyjeżdżał, po prostu uciekał. Jednak takich szczęśliwców nie było wielu.

Kto nie miał stałej pracy to już nie mógł nigdzie się urządzić z powodu polskości. Narodowość polska stała się uciążliwym balastem i przeszkodą do życia. Jakże Józef Wissarionowicz nienawidził Polaków! Niektórzy twierdzili, że on mścił się za 1920 rok, za „cud nad Wisłą”. Myślę, że było w tym trochę prawdy, bo żadna mniejszość narodowa nie była tak zawzięcie niszczona jak właśnie Polacy.

Był pochmurny, jesienny dzień. Od samego rana siąpił chłodny deszcz. Mimo brzydkiej pogody towarzysze biegali po wsi i oznajmiali, że niektóre rodziny zostaną deportowane w głąb Rosji. Moi rodzice również podlegali pod ten paragraf. Ojciec dostał papier, z którego wynikało, że mieszkanie nasze skonfiskowano za jakieś długi, a my z powodu polskości musimy opuścić teren przygraniczny. Nasza obecność, przy samej granicy z Polską, zagraża rzekomo bezpieczeństwu państwa. Musimy natychmiast szykować się do drogi.

Bydlęce wagony już stały na stacji. Płakali ludzie i płakało niebo! Na nic więc była walka z głodem i ogromna chęć życia. Ci, którzy zesłani byli w latach 1929-1932 nigdy nie dali znaku życia. Byliśmy więc przygotowani na najgorsze. Ależ krótki był okres wypoczynku, pieredyszki.

Nie szykowaliśmy się, nie było właściwie co szykować. Parę pakunków z pościelą i ubraniem – to było wszystko. Nie było nawet wystarczającej ilości chleba. Ale czy miało to jakieś znaczenie? Przyjaciele, ludzie, którzy mieli na razie szczęście i zostawali na miejscu przynieśli trochę żywności.

Niektórzy doradzali ucieczkę, zwłaszcza, że milicja była nieobecna lub gdzieś ukryta.
– Dwoje młodych i silnych ludzi da sobie radę – mówili.
A co się stanie ze mną i z babcią – myślałam zrozpaczona.

Mimo woli wsłuchiwałam się w te rozmowy i było mi smutno, przykro i beznadziejnie. Jestem niepotrzebna, jestem ciężarem, zawalidrogą. Byłam jedynym dzieckiem, a mimo to czułam się wtedy zbędna i niepotrzebna. Rodzice nie uciekli. Jakże byli bezradni i bezsilni.

– Jeżeli mamy ginąć to wszyscy razem – zdecydował ojciec.
Wkrótce nadjechał wóz i stanął przed naszym domem. Czas wyruszać w drogę.

Ogarnął mnie paniczny strach. Słyszałam jak dzwonią mi zęby. Byłam pewna, że jedziemy na stracenie. Trzej bracia ojca żegnali się z nami „na zawsze”. To pożegnanie sprawdziło się – bracia już nigdy więcej się nie spotkali. W 1936 roku i oni zostali wywiezieni aż na Kazachstan i tam zginęli z głodu i zimna. Od 1930 do 1936 roku zginęło w naszej rodzinie siedem osób razem z dziadkami (rodzicami ojca). Ginęły również niemowlęta, ale już nie pamiętam ile było śmierci tych najmniejszych i najbardziej bezbronnych.

Na ulicy Kamienieckiej, prowadzącej do dworca, nasz wóz dołączył do całej kolumny pojazdów. Jechało nas wielu, a ludzie z miasta i ze wsi odprowadzali zesłańców. Milicja (o dziwo!) nie rozpędzała odprowadzających. Kolumna furmanek z zesłańcami posuwała się po woli mokrym brukiem i była wybitnie polska.

Ogromny tłum ze śpiewem „Święty Boże, święty mocny..” szedł wytrwale aż do stacji kolejowej. Ostatni raz objawiliśmy towarzyszom, że jesteśmy Polakami. Jeszcze raz staraliśmy się potwierdzić naszą polskość, nie pomni na nic. Było nam wszystko jedno.

Wagony bydlęce już stały, a lokomotywa dyszała potężnie. Bardzo szybko wrzucono ludzi do wagonów, pociąg ruszył i oddalał się. Opuszczaliśmy rodzinne strony, a śpiew stopniowo cichł. Co nas jeszcze czeka? Dokąd nas zawiozą?

W wagonach było bardzo ciasno i duszno. Małe otwory imitujące okienka były zakratowane drutem kolczastym. Od czasu do czasu ktoś stawał na bagażach i patrzył na zasnuty mgłą, oddalający się świat. Na napotkanych stacjach dołączano nowe wagony z Polakami. Bardzo wolno posuwaliśmy się na wschód.

Pociąg zatrzymywał się na bocznych torach i stał nieraz nawet po kilka dni. Zdawało się, że podróż nigdy się nie skończy, że tu zginiemy. Gdyby tak się stało, to nikt nie odpowiadałby za to. Grunt, że byłoby nas trochę mniej.

Wagony cuchnęły niczym kloaka. Z nastaniem mrozów cierpieliśmy również z powodu zimna. Całe ubranie przesiąknięte było smrodem, okropnym trupim odorem. Latem 1933 roku nawąchałam się tego dostatecznie dużo. Ciekawa byłam co przewożono tymi wagonami? Zwłoki ludzkie, czy padłe zwierzęta?

Tylko na niektórych stacjach pozwalano nabrać kipiatku (wrzątku). Dopiero teraz zrozumieliśmy, jakie dobrodziejstwo wyświadczyli nam sąsiedzi i przyjaciele, którzy ofiarowali trochę żywności. Po raz drugi „zdychalibyśmy” z głodu, ponieważ na stacjach nie wolno było wysiadać. To był pociąg wiozący zbrodniarzy.

Potrzeby fizjologiczne załatwialiśmy nad otworem w podłodze, w czasie jazdy pociągu. Mijane stacyjki były tak małe, ubogie i zaniedbane, że z pewnością nie było tam żadnych sklepów z żywnością. Im bardziej posuwaliśmy się na wschód, tym bardziej dokuczał chłód, a w wagonie nie było przecież żadnego urządzenia ogrzewającego.

Śniegi pokryły pola, a szron zdobił drzewa, krzewy i chwasty. Osiedla ludzkie wyglądały coraz nędzniej. Chyba nawet przed rewolucją ich mieszkańcom nie powodziło się najlepiej.

Ojciec wyciął w deskach wagonu otwór, aby wpuścić trochę świeżego powietrza. Ten otwór służył również jako małe okienko do obserwacji świata, który nieubłaganie zostawał za nami. Wioski i stacje spotykaliśmy coraz rzadziej i teren stawał się coraz mniej zadrzewiony. Osady te wyglądały jak obornik wywieziony w pole i rozrzucony na małe kupki. Dym wydobywał się z tych małych, pokrytych śniegiem kopczyków.

Co to były za osiedla? Kto mieszkał i żył tak nędznie w szarym polu? A może to byli zesłani wygnańcy? Tu jednak nas nie wyładowano. Jechaliśmy dalej i czekaliśmy na jakiś koniec.

7.2 – Ognisko w cerkwii

W naszym wagonie nie było małych dzieci, ale w innych płakały tak żałośnie, że nie sposób było wytrzymać – krajało się serce. Na długich postojach, w szczerym polu, płacz maluczkich doprowadzał do rozpaczy. Byliśmy szczęśliwi, że pociąg znowu ruszał. Stukot kół i klekot starych, sfatygowanych wagonów zagłuszał żałosny płacz dzieci i jęki rodziców.

Później dowiedzieliśmy się, że dużo dzieci i osób starszych zmarło w czasie podróży. „Stróże porządku” zabierali od zrozpaczonych rodziców drobne, martwe ciałka i wymęczone, wychudzone ciała staruszków. Bóg jeden wiedział co oni z tymi zwłokami robili? Mówiono, że wyrzucali je na pole – przecież to żadna sensacja. Żyliśmy w Związku Radzieckim, a tam w każdym miejscu w ziemi lub na powierzchni leżały zwłoki ludzkie. Naród jednak wciąż się odradza i znowu jest nas bardzo dużo.

Nareszcie równina skończyła się. Pokazały się najpierw nieduże, a potem coraz większe pagórki, góry.
– Jedziemy w kierunku Uralu – powiedział ojciec.

Naraz całkiem niespodziewanie pociąg zatrzymał się. Konwojenci biegali od wagonu do wagonu i ogłaszali koniec podróży. Wyładowano nas prosto na śnieg, a pociąg z pustymi wagonami odjechał. Na zimnie i mrozie czekaliśmy bardzo długo, aż przyjechały sanie.

Zawieziono nas do miasteczka – Troickoje obwód Woroszyłowgrodzki. Była to jeszcze Ukraina. Stacja kolejowa nosiła nazwę Łantratowka. Już sam budynek stacji nie wróżył nic dobrego. Napis był ledwie czytelny. Tynk poodpadał od ścian i gdzie niegdzie wyzierała czerwona, przedrewolucyjna cegła. Na każdym kroku widoczna była bieda i nędza. Ludność wyglądała gorzej niż źle. Byliśmy więc u celu, lecz nie na dalekiej północy, na Sybirze, a na Ukrainie.

– Jeśli żyją tutaj ludzie, to my również będziemy potrafili – powiedział ojciec. – Cieszmy się i dziękujmy Bogu, że nie wylądowaliśmy w tundrze lub na ziemi Franciszka Józefa – dodał z uśmiechem. Poczuliśmy się raźniej, ba – byliśmy wdzięczni losowi za to, że znowu uśmiechnął się do nas.

Ale czy to był „uśmiech losu”?

Tutejsza zabiedzona ludność okazała się bardzo serdeczna. Wszyscy wyrażali chęć pomocy. Małymi saniami dojechaliśmy do centrum miasteczka. Zostaliśmy wysadzeni na placu obok dużej, ładnej cerkwi. Konie dostały siana a woźnice ukryli się gdzieś przed zimnem. Zimowy, ponury dzień dobiegał końca, a my niecierpliwie czekaliśmy, co będzie dalej. Mroźny, suchy śnieg pokrywał białym całunem ludzi i ich bagaże. Było tak zimno, że aż robiło się słabo i sennie.

Ojciec poszedł szukać jakiegoś ratunku, ale nie uszedł za daleko. Na każdym rogu stała milicja, byliśmy więc pod stałą obserwacją naszych „opiekunów”. Żeby było śmieszniej, sprawdzali dokumenty, których nikt nie miał. Jeszcze w domu paszporty-dowody osobiste były odebrane. Na tłumaczenie, że zamarzniemy na śniegu i mrozie milicjanci odpowiadali szyderczym i złośliwym śmiechem.

Przypadkowi przechodnie doradzili byśmy poszli do cerkwi. Skorzystaliśmy z tej rady. Kiedy ciężkie cerkiewne drzwi zamknęły się za nami z łoskotem ogarnęło mnie przerażenie. Było tam pełno gryzącego oczy dymu. Czaiło się nowe niebezpieczeństwo. Czyżby pułapka? Może to tutaj nastąpi koniec? Cofnęłam się, zostawiłam rodziców, chciałam uciekać, ale nie potrafiłam otworzyć ciężkich drzwi. Zesztywniałe na mrozie ręce były nieposłuszne.

Gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zobaczyłam ludzi siedzących wokół płonącego ogniska. O Boże! do czego to doszło! W cerkwi płonęło ognisko! I chociaż dym uchodził przez częściowo powybijane szyby, to oczy bardzo łzawiły i czułam nieprzyjemną gorycz w ustach. Buzujące ciepło ogniska jednak nęciło. Babcia wyciągając ręce nad ogniskiem, grzała się i prosiła Boga o wybaczenie, przecież jesteśmy tylko ludźmi.

Późną nocą zjawili się milicjanci i kazali ludziom, którzy tu byli przed nami, wychodzić z cerkwi. Oni również byli zesłańcami – Niemcy nadwołżańscy. Ich zabrano i my teraz zajęliśmy miejsce przy ognisku. Była to straszna noc, najgorsza od chwili opuszczenia domu.

Przez powybijane okna wpadało mroźne powietrze wraz z gwiazdkami śniegu. Zesztywnieliśmy z zimna, zwłaszcza, że skończył się opał. Nareszcie nadszedł upragniony ranek, ale i on nie polepszył beznadziejnej sytuacji.

Mamie udało się kupić kawałek chleba. Miejscowa ludność nazywała go szerscianym. To był dziwny, jęczmienny chleb pieczony razem z plewami, które kłuły jak sierść dzikiego zwierza. Oprócz chleba nic więcej nie sprzedawano. Ludzie tamtejsi byli nadzwyczaj dobrzy. Starali się jakoś pomagać i ulżyć naszej niedoli. Z pobliskiej olejarni dostaliśmy wiadro wrzątku.

Gdzieś około południa znowu byliśmy na saniach. Jechaliśmy dalej w nieznane głębokim jarem, po obu stronach którego wznosiły się kredowe góry. U podnóża gór szumiały na wietrze zeschłe trzciny i wysoka błotna trawa. Po kilku godzinach wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń. Tu wiatr przenikał aż do kości. Krótki zimowy dzień chował się za górami.

Aby rozgrzać się trochę, biegłam przy saniach aż do zmęczenia. Biegli również rodzice. Jedynie babcia nie miała już sił na rozgrzewkę. Zmęczone, obolałe nogi odmawiały już posłuszeństwa. Nie skarżyła się i nie narzekała, taka była zawsze. Po wyrazie jej smutnych oczu i pobladłej twarzy wiedziałam, że cierpi, ale jak mogłam ulżyć jej cierpieniu? Sama moja litość i miłość nie wystarczały.

W czasie tej podróży odmroziła palce obu nóg. Już do końca życia odczuwała tego skutki. Przy najmniejszym ochłodzeniu palce puchły i czerwieniały. Nareszcie późną nocą dotarliśmy na miejsce przeznaczone dla nas.

Naszym oczom ukazała się nieduża, tonąca w ciemnościach wieś. Sanie sunęły długą, całkowicie pustą ulicą. Po jej obu stronach majaczyły niskie, ciemne i ponure chatynki, w przeważającej większości puste, bez okien i drzwi. Mijaliśmy je jednak, aż znaleźliśmy się na końcu wsi.

Dalej była już tylko pusta ciemna przestrzeń.

7.3 – Nowy „dom”

W oddali stał biały jak duch pałacyk, siedziba dawnych panów. Stał samotnie i bielą swą rozjaśniał ponury mrok nocy. Cały ten widok, na tle granatowego nieba był jak przerażająco-upiorny krajobraz z zaświatów.

Bałam się bardzo. Zdawało mi się, że jakieś nieziemskie siły zawiozły nas wprost do piekła. Mimo strachu i zmęczenia podświadomie czekałam na odrobinę ciepła i odpoczynku, ba, nawet marzyłam o umyciu się. Przecież tyle tygodni nie widzieliśmy ani wody, ani mydła. Niestety pozostało to tylko w sferze marzeń.

Piękny pałacyk, z balkonem i kolumienkami okazał się kompletną ruiną. Tam gdzie kiedyś znajdowały się okna i drzwi były jedynie postrzępione, sypiące tynk otwory, w których gwizdał wiatr.

– To jest wasze mieszkanie – powiedział milicjant – Tu zostaniecie na zawsze wy polskie szczury!
A więc i tutaj trzeba znosić obelgi.

Długim korytarzem dzielącym pokoje bez drzwi, prowadził nas milicjant do naszego „lokum”. W nim były jeszcze drzwi, ale nie było okien. Podłogi również nie było, a na piasek przez otwory okienne nawiało śniegu. W rogu pokoju, przy drzwiach, stał biały kaflowy piec, jakimś cudem ocalały. Brakowało w nim jedynie drzwiczek. Był nawet opał. Na podwórzu przed gankiem leżała sterta słonecznikowych łodyg, przysypana śniegiem. To nie był przypadek. Na rozkaz władz to miejsce szykowano dla kogoś, może dla nas?

Tak więc wyglądała nasza nowa przystań życiowa. Jak mamy żyć w tych warunkach, gdzie się ogrzejemy? Wszystkie trzy zalałyśmy się łzami. Ojciec, wieczny optymista, pocieszał, że lepsze nawet takie życie niż śmierć, jeszcze na razie żyjemy.

Gdy milicjanci odeszli zjawiła się natychmiast miejscowa ludność. Mimo nocy i chłodu przyszli zobaczyć, kogo tu przywieźli. A więc jednak mieszkał ktoś w tej wiosce. Byli to bardzo biedni ludzie, przeważnie kobiety. Ich ubrania składały się ze starych, brudnych kufajek. Podarty i poprzecierany materiał tworzył podłużne paski-wstążki, które powiewały na wietrze niczym indiańskie ozdoby. Oni przeżyli niejedną biedę, niejeden głód i aż nadto dobrze znali gorzki smak życia, dlatego byli współczujący i życzliwi.

Wszyscy zostaliśmy przyjęci pod ich skromny i ubogi dach i dostaliśmy po garnuszku gorącej wody. Spałam bardzo długo w chatce na sianie, odsypiałam całą męczącą podróż. W tym czasie nasze lokum zostało wysprzątane. Rodzice wyrzucili śnieg, okna zostały zasłonięte trzcinami, których było tu pod dostatkiem, a w kącie leżała sterta ostrej, błotnej trawy. To była nasza pościel i ochrona przed zimnem.

W piecu paliło się bez przerwy, ale ciepła w tym pomieszczeniu nie było. Pozatykane sianem i trzcinami okna nie przepuszczały nawet najmniejszego promyczka światła. Panowała ciemność i ziąb jak w grobie. Świeczki lub lampy naftowej nie można było ani kupić, ani pożyczyć. Jedynym oświetleniem był płonący piec, który rzucał migoczące światło na ponure wnętrze pokoju. Jak będziemy żyć, co będzie jutro?

Codzienny, bardzo skromny posiłek gotowała mama, na dwóch cegiełkach. Niebawem zabrakło pieniędzy na chleb i kaszę, a to było nasze podstawowe pożywienie. Czyżbyśmy zostali wywiezieni z rodzinnych stron tylko po to, by tutaj zginąć z zimna i głodu? Dlaczego i po co? W roku 1933 wyginęli tu prawie wszyscy, jedynie kilka rodzin gnieździło się w czworakach obok pałacu. Wieś była wyludniona. To była Ukraina, głód zrobił swoje. Polacy i Ukraińcy to, zdawało się dwie najbardziej znienawidzone nacje. Nie oszczędzano nas, tępiono, ale my mimo wszystko jeszcze żyliśmy.

Bardzo szybko zaprzyjaźniliśmy się z miejscową ludnością. Ojciec reperował im obuwie – starym zwyczajem, ze starych robił nowe, a oni coś niecoś płacili, trochę za usługę, a trochę z litości. Inaczej niechybnie zginęlibyśmy z głodu.

Była tam również „rodzina”, składająca się z przygarbionego, starszego pana i kobiety. Do nich chodziłam bardzo często, aby się umyć i trochę pogrzać nogi. Kobiecina imieniem Dunia opowiadała o swoim życiu. Kiedyś była nawet szczęśliwa i wesoła, ale w latach przymusowej kolektywizacji, tak niedawno temu, straciła wszystko. Razem z mężem, ojcem i dwójką dzieci zostali wywłaszczeni i pozbawieni środków do życia. Nadszedł głód, który nie oszczędzał nikogo, więc dzieci musiały umrzeć.

Po śmierci córek mąż Duni poszedł w świat. Może był to odruch rozpaczy, a może ucieczka przed śmiercią. Od tego czasu minęły już dwa lata, a on nie dawał znaku życia. Na pewno zginął jak wielu innych. Biedna, nieszczęśliwa kobieta wciąż popłakiwała i czekała na powrót męża. Na życie zarabiała pracując razem ze swoim ojcem w nowym kołchozie. Było tam kilka krów, które ocalały i dwie czy trzy pary koni. Te właśnie konie przywiozły nas z miasteczka.

Dla nas pracy już nie było, szczególnie w porze zimowej. Dunia pracowała jako dojarka i czasem udawało jej się przemycić szklankę mleka. Miała taką płaską, fikuśną butelkę, którą mogła bardzo łatwo schować. Podziwiałam pomysłowość, pracowitość i spryt Duni.

Mimo, że chatka była malutka, jednoizbowa, to było w niej bardzo czysto. Na ścianach wisiały wycinanki z gazet. Półki do naczyń kuchennych ozdobione były papierowymi serwetkami, obrus na stole też był gazetowy. Chatka Duni miała jeszcze tę jedną zaletę, że zaraz obok niej znajdowała się studnia (nasz pałac takiego luksusu nie posiadał). Może kiedyś istniało ujęcie wody, ale zostało zniszczone. Nosiliśmy więc wodę z daleka, albo po prostu topiliśmy śnieg.

7.4 – Szukając szkoły

Po kilku dniach pobytu w wiosce powstał jeszcze jeden problem. Otóż musiałam koniecznie chodzić do szkoły. „Prikazu” władz nie można było zignorować, bo groziły kary wraz z pozbawieniem rodziców praw rodzicielskich. I znowu sytuacja bez wyjścia, bo w promieniu kilkudziesięciu kilometrów nie było żadnej szkoły.

Chodziłam po wsi i szukałam pomieszczeń, które choć trochę przypominałyby szkołę. Nic takiego nie znalazłam. Wieś była dużym cmentarzyskiem. W zniszczonych chatkach hulał wiatr i zrywał resztki poszycia z dachów. Czułam, że grozi mi pójście dodietdomu, czyli przytułku dla dzieci, ale nawet nie bałam się. Po tym wszystkim co przeżyłam nic już nie mogło mnie przestraszyć.

Rodzice jednak postanowili szukać ratunku, nie tylko dla mnie, ale i dla całej rodziny, ponieważ znowu groziła nam śmierć z głodu i zimna. Do późnej nocy szeptali, naradzali się co czynić i jak się ratować.

Nazajutrz wczesnym rankiem, razem z ojcem podążałam do miasteczka szukać szkoły i pracy. Brnęliśmy w głębokim śniegu przez zaspy i wyboje. Od wszechogarniającej bieli aż oczy bolały. Zmęczyliśmy się okropnie, ale jeszcze przed zapadnięciem zmierzchu dotarliśmy do miasteczka. Nie zabłądziliśmy. Góry były nam drogowskazem. Na horyzoncie ukazała się ciemna, ponura mieścina – Troickoje.

Oglądane po raz drugi wydawało się bardziej podobne do wsi, niż do miasta. Jedynie cerkiew i komin fabryki oleju górowały nad domami, ale tu już było życie – ludzie na ulicach, dym z kominów, gwar. Jakaś otucha wstąpiła w nasze serca.

Ale oprócz nadziei nie mieliśmy nic. Wczesny zimowy zmrok zapadał bardzo szybko, a mroźny wiatr przeszywał ciało na wskroś. Marzyłam o odpoczynku i szklance gorącej wody. Bałam się nadchodzącej nocy. Nawet nasze nowe mieszkanie (na wsi), bez okien, było jakimś schronieniem, bo tutaj byliśmy na ulicy, nikomu nieznani, niepotrzebni i obcy.

Ojciec milczał. Szliśmy pustą ulicą ciągnącą się wzdłuż torów kolejowych. Kierowaliśmy się na dworzec. Tu dostaliśmy po szklance wrzątku. Bardzo brudna, zaśmiecona siemieczkami (słonecznikiem), mroczna i zadymiona poczekalnia była przepełniona. Ludzie czekający na jakieś pociągi, albo po prostu bezdomni ogrzali ten przybytek nędzy. Z trudem znaleźliśmy skrawek wolnego miejsca na posadzce, pod ścianą.

Zmęczona i głodna drzemałam. Ojciec również miał oczy zamknięte, ale czy spał? Właściwie to usnąć tutaj było niemożliwością, ponieważ czarny, obrośnięty facet, w wyświechtanej kufajce chodził między podróżnymi i lagą szturchał śpiących. Nie wiem po co on to robił i dlaczego w Związku Radzieckim na każdej, nawet najmniejszej stacji, tak postępowano.

Rano odszukaliśmy szkołę, która mieściła się w centrum miasteczka. Przyjęcie mnie w poczet uczniów odbyło się bardzo szybko, bez kłopotów. W następnym dniu już mogłam zacząć naukę. Największym problemem było znalezienie dla mnie jakiegoś mieszkania, jakiegoś kącika przy rodzinie.

Chodzenie od domu do domu na nic się zdało. Ostatnią deską ratunku był domRajispołkomu (rejonowy komitet wykonawczy). Może władza nam coś doradzi? Przecież oni decydują o wszystkim. Z duszą na ramieniu przekroczyliśmy próg tego państwowego urzędu, o którym zawsze baliśmy się nawet myśleć.

Urzędnicy zaskoczeni byli naszą wizytą. Ojciec bardzo szybko opowiedział o co nam chodzi, ale nie potrafiono nam nic doradzić. Wyszliśmy więc z urzędu zmęczeni, zrezygnowani, z zamiarem natychmiastowego powrotu na wieś. Szliśmy środkiem jezdni, bo chodniki tonęły w śniegu. Tylko gdzie niegdzie widziałam ślady przy wejściach do domów. Nikt nie sprzątał i nie odrzucał śniegu. Nadejdzie wiosna, to sam stopnieje.

Nagle za nami rozległ się krzyk!
– Hej wy, Polaczki wracajcie, rozkazuję wam natychmiast wracać!

Struchlałam, a wszystka krew uciekła mi do serca. Stanęłam jak wryta i patrzyłam na ojca. Wydawał się być spokojny, ale też zastygł w miejscu. Milicjant wciąż wzywał nas do powrotu. W końcu zniecierpliwiony sam podszedł do nas.

Był zirytowany naszym nieposłuszeństwem. Chwycił ojca za rękaw i pociągnął za sobą, a on odwrócił się jeszcze i powiedział tylko:
– Żegnaj!

Wciąż stałam w miejscu i miałam wrażenie, że nogi przymarzły mi do śniegu. To moja wina – myślałam – To dla mnie weszliśmy w samą paszczę wilka. To znaczy, że nie uniknę domu dziecka. Gdyby nie ja, rodziców nie byłoby tutaj, uciekliby na koniec świata.

Czułam się winna. Jak z tym żyć? Co powiem mamie i babci? Nie, ja do domu nie wrócę. Pójdę do władzy i powiem, niech mnie również zamkną razem z ojcem. I o dziwo nogi zrobiły się znowu posłuszne. Szłam szybko do urzędu.

7.5 – Nowa zabawka

Już miałam chwycić za klamkę, gdy nagle drzwi otworzyły się. Zobaczyłam ojca w towarzystwie żołdaka, który kilkanaście minut temu, w brutalny sposób zaciągnął go do biura. Ojciec po swojemu wesoło mrugnął i uśmiechnął się. Zrozumiałam, że na razie nic mu nie grozi. Uspokoiłam się i czekałam.

Za chwilę wiedziałam już, że mój problem mieszkaniowy został rozwiązany. Otóż jeden z dygnitarzy przyjmie mnie do swojego domu, w którym będę miała kącik do nauki i miejsce do spania. Zapłaty od ojca nie żądano, dlatego, że miałam się opiekować dwojgiem dzieci – bliźniaków. To były warunki o jakich nam się nawet nie śniło. Byliśmy przecież bez grosza, a ja żadnej pracy się nie bałam.

Byłam jednak ostrożna. Milicjant zaprowadził nas do nowego drewnianego domu, różniącego się od innych schludnością i rozmiarem. Przywitała nas młoda jeszcze kobieta, ubrana w kwiecistą podomkę. Pierwszą jej czynnością było, bardzo upokarzające dla mnie, sprawdzenie czy aby nie jestem zawszona. Na moje szczęście, dzięki Duni, byłam względnie czysta, chociaż po ciężkiej podróży i warunkach mieszkaniowych mogło być inaczej.

Do „domu” już nie wróciłam. Ojciec kupił jeszcze trochę żywności, oddał ostatnie kopiejki jakie miał i rozstaliśmy się. Po raz pierwszy zostałam całkiem sama wśród obcych ludzi. Z początku nie miałam czasu zastanawiać się nad swoją sytuacją. Oglądałam i podziwiałam duże mieszkanie. We wszystkich pokojach ściany pokryte były wzorzystymi kilimami.

W jednym z pokoi dostałam mały kącik do spania i nauki. To był właśnie pokój bliźniaków, moich przyszłych podopiecznych. Od razu przekonałam się, że dzieci dadzą mi porządną szkołę. Jakimiś szpilkami, czy może igłami, kłuły mnie gdzie popadło.

Moja mimowolna obrona, cofanie się pod ścianę, zasłanianie rękoma wywoływało u dzieci, a szczególnie u mamy, wesoły uśmiech i zadowolenie. Była ona wyraźnie dumna ze swoich pociech. Cała trójka wybornie bawiła się moją bezbronnością. I tak już pozostało. Codziennie odbywały się takie zabawy, a dzieci miały ciągle jakieś nowe pomysły. W jednym dniu było szczypanie, w drugim gryzienie lub kopanie. Miałam wrażenie, że dzieci były przez kogoś szkolone, bo kopniaki zawsze trafiały w bolesne miejsca, w kostkę, w kolano.

Ojciec dzieci, oficer służby bezpieczeństwa, był nawet dobry. Czasami, gdy już nie wytrzymywałam i bliska byłam płaczu, bronił mnie przerywając wesołą zabawę z czego mama nie była zadowolona. Mimo to ojca bardzo się bałam. Uprzejmy i sztucznie serdeczny rozmawiał ze mną tak jakbym była przesłuchiwana. Przypuszczam, że on nie umiał inaczej rozmawiać, ze względu na swoją funkcję w milicji.

Książki i zeszyty kupione za ostatnie kopiejki chowałam w drewutni. Na razie dzieci tam nie chodziły. Żywiłam się jęczmiennym chlebem, herbatą i odciąganym mlekiem. Nie miałam określonych pór posiłków. Jadłam wtedy, gdy zdołałam coś kupić lub jeśli ojciec mi coś przyniósł. Czasami w jadłodajni udawało się kupić rosolniku lub krupniku, który smakował mi bardzo, ale nie zdarzało się to często.

Najgorsze były ciągłe upokorzenia i tęsknota. Ona nigdy mnie nie opuszczała. Była ze mną wszędzie: w szkole, na ulicy, a nawet we śnie. Często zastanawiałam się, dlaczego w czasie głodu w 1933 roku tak kurczowo trzymałam się życia. Znowu przecież głodowałam i na dodatek nie byłam „kimś” tylko „czymś”, byłam zabawką dla małych urwisów, a do obrony nie miałam prawa. Jeżeli życie pozostanie takim na zawsze, to czy warto w ogóle żyć?

Pewnego razu chodząc bez celu ulicami znalazłam się obok niestrzeżonego przejazdu kolejowego. Nadchodził długi, długi pociąg towarowy. Myślałam bardzo szybko – moje życie wydawało się całkiem bezsensowne i niepotrzebne. W jednej chwili przestanę być wiecznie głodna, już nie będę igraszką dla bliźniaków, a w szkole przestanę być upokarzana z powodu ogromnych zaległości w nauce i wreszcie przestanę się bać przytułku dla sierot.

W miarę zbliżania się pociągu odczuwałam coraz większe drżenie ziemi pod stopami, ogłuszał mnie huk. Nagle w ostatniej chwili ogarnął mnie lęk. Jakiś mimowolny impuls, instynkt samozachowawczy, kazał mi się cofnąć. Znajdowałam się tuż przy pędzących wagonach, bardzo blisko turkoczących kół. Pęd powietrza przewrócił mnie na śnieg.

Po chwili ocknęłam się. Przy mnie stali ludzie, a pociągu już nie było.
– Jak mogłaś być taka nieostrożna. Miałaś szczęście, że żyjesz! – słyszałam karcące głosy.
Wstałam i bez słowa odeszłam zawstydzona swoim postępkiem. Od tej chwili nawet w najcięższych chwilach nie wróciła do mnie myśl o samobójstwie.

Pewnego razu nie mogłam już dłużej znieść znęcania się nade mną malców, rozpłakałam się i wyszłam z mieszkania. Od tego czasu na kwaterę wracałam już tylko na noc.

Lekcje odrabiałam w świetlicy. Zaprzyjaźniłam się z dziećmi, z którymi przebywałam wszystkie wolne chwile. Kiedy świetlicę zamykano, szłam na dworzec kolejowy, siadałam przy oknie i czytałam aż do zmierzchu. Tak płynął wolnym nurtem dzień za dniem.

8.1 – Wiosenna odwilż

Nadchodziła szara, późna wiosna roku 1936. Byłam już prawie dorosła, miałam piętnaście lat. U nas wiosna szła wśród zieleni, ze śpiewem ptactwa, kumkaniem żabek, tutaj – była szara i smutna. Ludzie również szarzy, brudni, przygnębieni jakby nie dostrzegali nadejścia najpiękniejszej pory roku.

Moje życie poprawiło się również. Ojciec jak zwykle troskliwy i zaradny przeniósł się ze wsi do miasteczka. Pracował w arteli szewskiej, wynajął dla siebie kącik przy rodzinie. Mnie również przyjęli życzliwi i dobrzy ludzie. Było w tym domu ciasno i biednie, ale swojsko. Proszę mi wierzyć, że tak skromnych, wrażliwych ludzi nie spotykało się często; może dlatego tak masowo umierali w 1933 roku. Ufali każdemu, z każdym dzielili się najmniejszym kawałeczkiem chleba, a następnego dnia sami umierali z głodu. Taka niestety jest sprawiedliwość. I słusznie, że ma zawiązane oczy.

Wkrótce okazało się, że usilne pisanie listów dało efekty. Jakiś niezauważony przez cenzora list dotarł do adresata, i z rodzinnych stron nadeszła dosyć spora paczka z cebulą. To pospolite, rozpowszechnione warzywo, dla nas było rarytasem i lekarstwem. Wszyscy podziwiali dorodność i aromat pomarańczowych kul. I chociaż paczka wydawała się duża, to jednak była zbyt mała, bowiem trzeba było podzielić się tymi pysznościami z ludźmi. Przecież oni także dzielili się z nami wszystkim co posiadali, a nie było tego wiele.

Czekaliśmy na wiosnę z tęsknotą, ale ona nie przynosiła nic dobrego. Śnieg topniał i odsłaniał szarą wyboistą drogę, w której potworzyły się kałuże, wypełnione kredową mazią. Zamoczone w niej obuwie robiło się całkiem białe.

Wśród tego smutnego krajobrazu znowu trzeba było coś wymyślić, aby się ratować. Rodzice usilnie poszukiwali mieszkania dla całej rodziny. Na wsi chaty stały puste, ale tu w miasteczku nie, więc było to zadanie trudne. Ojciec ze swoim zawodem stał się bardzo popularny. On zresztą miał kilka fachów. Znał się doskonale na stolarce, pracował również jako cieśla, murarz, tynkarz. Po prostu złota rączka.

Zawsze go podziwiałam, nie tylko za wszechstronne zdolności, ale za dobroć serca i wieczny optymizm. Życie rzucało mu tyle kłód pod nogi, że jego zdolności nie były wykorzystywane.

Najpraktyczniejszym okazał się zawód szewca. Wykonywane przez ojca obuwie podobało się miejscowym elegantkom i elicie rządzącej. Był kamasznikiem i szewcem. Naprawdę starał się i wyczarowywał najrozmaitsze fasony. Pracy miał bardzo dużo. Miejscowi szewcy byli tak mierni, że ojciec nie mógł za wiele liczyć na ich pomoc.

Po surowiec trzeba było jeździć do większego miasta. Ojciec jako fachowiec był delegowany po takie zakupy do Doniecka, a nawet do Charkowa. To podsunęło myśl, by upomnieć się o dowód osobisty, który w takich podróżach był nieodzowny.

I udało się! Były trudności i sprzeciwy, ale w końcu władze zmuszone zostały potrzebą i koniecznością, by uczynić zadość prośbie ojca. I co ciekawe, ojciec potrafił wzbudzić zaufanie towarzyszy. Myślę, że to humor, talent do rozśmieszania, bo on umiał żartować, opowiadać dowcipy. Ta umiejętność wielokrotnie ratowała go z opresji.

W krótkim czasie najprawdziwszy dowód, na kilkuletni okres, stał się własnością ojca. I tak w beznadziejnej sytuacji promyczek szczęścia rozjaśnił mrok. Nawet mieszkanie dla całej rodziny się znalazło. Tak jakby tylko czekało na nas.

Na skraju miasteczka, nie wiadomo dlaczego, stała zapomniana przez wszystkich chatka. Ale ojciec z Boską pomocą potrafił sklecić drzwi z różnych klinów i deseczek. Jakże śmieszne były te drzwi – różnokolorowe, wypukło-wklęsłe współczesne dzieło sztuki.

Kredy i gliny mieliśmy pod dostatkiem, dlatego ściany połataliśmy grubymi kawałkami kredy, a po wygładzeniu pomalowaliśmy kilkakrotnie na biało. Mieszkanie stało jasne i gotowe. To nic, że małe. Po tylu miesiącach przebywania w ruinach pałacu ta mała chatynka wydawała się cudownym azylem i przytułkiem.

Nie było w niej drewnianej podłogi, lecz klepisko z udeptanej gliny. Takie podłogi były tutaj w wielu chatach, nawet w miasteczku. Co sobotę gospodynie „odświeżały” je krowim nawozem, który pełnił rolę farby. Nawóz krowi był bardzo ceniony, bowiem krów było tu niewiele.

Nareszcie byliśmy razem, a ja miałam swoją ukochaną babcię – opiekunkę i powierniczkę. Mama również znalazła pracę, jako sprzątaczka w fabryce oleju. Biedna mama, nie miała zawodu i nie była taka zdolna jak ojciec. Musiała więc zawsze pracować ciężko, a zarabiała tyle co kot napłakał. Mimo to była zadowolona, bo nawet na to „stanowisko” chętnych nie brakowało. Miała również przydział oleju, co nie było obojętne.

Po kilku miesiącach chłodu, głodu, upokorzeń i rozpaczy wszystko z nadejściem wiosny i lata zmieniło się na lepsze. Jak małe były nasze wymagania i jak bardzo potrafiliśmy się cieszyć z byle czego. Znowu podnosimy głowy i z ufnością spoglądamy w przyszłość. Na jak długo?

Wiosna, kochana wiosna wynagradzała zimową niedolę. Nawet stanie w kolejkach po chleb przestało być takim uciążliwym. We własnej, małej chatynce zrobiło się wesoło. Dzięki pomysłowości ojca mieliśmy nawet nieduży „stół”, zbity ze starych desek. Przykryty gazetami służył do wszystkiego. Teraz jadaliśmy przy stole, odrabiałam lekcje przy stole, pisałam listy przy stole… Ważny to był mebel.

Mnóstwo listów wysyłałam co tydzień, a odpowiedzi nie było. Byliśmy odizolowani od ludzi i świata, ale jeszcze żyliśmy i to się tylko liczyło. Nareszcie nadszedł długo oczekiwany list z Płoskirowa. „Kamienny mur” jednak miał gdzieś małe pęknięcie, przez które przeleciała do nas smutna wiadomość. Może dlatego doszedł, bo był bardzo tragiczny.

Dowiedzieliśmy się, że trzej bracia ojca zostali wywiezieni aż na Kazachstan. Serce mi mówiło, że kuzyna Stasia, z którym uczyłam się po polsku, z którym czytałam polskie książki, już nigdy nie zobaczę. To przeczucie było prorocze. Staszek przeżył następny głód i chłód na stepach Kazachstanu. Głowę złożył jednak jako żołnierz Armii Czerwonej w obronie „Ojczyzny” i batiuszki Stalina. Zginął tu, w Polsce, przy forsowaniu Odry.

Kto jeszcze został w ojczystej wsi? Kogo zły los jeszcze oszczędził? To były pytania, na które nikt nie znał odpowiedzi. Nasza rodzina, wbrew wszystkim przeciwnościom losu, odzyskiwała poczucie człowieczeństwa. Było nam teraz znacznie lepiej. Cieszył malutki własny kąt, cieszyły białe ściany, cieszyła podłoga pomalowana krowim nawozem.

Ojciec z każdej podróży przywoził coś potrzebnego do domu. W Charkowie na bazarze kupowało się przedmioty wiadomego pochodzenia. To kułacy byli ich posiadaczami. W naszym domu pojawiło się kilka porcelanowych talerzy, kilka filiżanek. Na półeczce przykrytej serwetką z gazety zdobiły ubogą izdebkę. Jedzenie i picie z tych naczyń smakowało inaczej.

Przypominały się dawne dobre czasy.

8.2 – Kolejna ucieczka

Nasz „dobrobyt” nie podobał się miejscowym władzom. Również tamtejsza ludność nam zazdrościła. Ojciec czasem żartował, że mogą nas drugi raz rozkułaczyć. Władza wszak nie mogła dopuścić, by zesłańcy czuli się ludźmi. Nie podobało się również to, że tak szybko wstajemy z klęczek – przecież byliśmy Polakami, narodem napiętnowanym, byliśmy wrogami ludu i władzy radzieckiej.

– Trzeba uciekać, gdzie oczy poniosą, i to szybko – mówił ojciec. – Zgubić się gdzieś daleko, w takim miejscu, by nas nikt nie znalazł. Rosja jest ogromna, znajdę się dla nas miejsce spokojne i bezpieczne – twierdził uparcie.

Jeszcze się łudził, miał nadzieję. A może oszukiwał się, by nas pocieszyć? Wiadomo przecież było, że Rosja to jeden wielki obóz niewolniczy, potężny gułag. Każdy zakątek, każdy skrawek ziemi podlegał kontroli. Wszędzie: w tajdze, tundrze, na bezkresnych stepach Kazachstanu, a nawet na dalekiej północy – Ziemi Franciszka Józefa i innych wyspach podbiegunowych leżała kosmata ręka towarzysza Stalina.

Tak więc tata obejrzał jeszcze naszą chatynkę, naprawił, co się dało i za kilka dni, niekontrolowany, wyjechał jak wolny człowiek, bo miał przecież dowód osobisty. Dopiero po paru dniach wyszło na jaw, że porzucił pracę i rodzinę. Mama starała się przekonać naczalstwo, że uciekł do kochanki. Nie wiadomo – uwierzono jej, czy nie.

Mijało upalne lato a od ojca nie było żadnej wiadomości. Niewielkie oszczędności szybko topniały; mama często popłakiwała i chyba w końcu sama uwierzyła, że zostałyśmy porzucone.

Na polach kołchozowych dojrzewały słoneczniki – były one tam podstawową rośliną uprawną. Zboża na kredowych polach nie udawały się zupełnie. Na małych działkach przydomowych sadzono nawet ziemniaki, ale urodzaj był gorzej niż mizerny. Jeszcze względnie dobrze rodziły kawony i melony. Żeby ulżyć matce zaczęłam pracować w kołchozie. Uczestniczyłam w słonecznikowych zbiorach, później przy zbiórce kawonów, melonów, i tak aż do późnej jesieni.

Zaczęły się przygotowania do zimy a ojciec wciąż milczał. Wysuszone na słońcu i wietrze łodygi słonecznikowe miały nam służyć jako opał, a popiół jako środek piorący. Zresztą wszyscy go tutaj używali zamiast mydła i proszku, to też bielizna wyglądała jak szare szmaty. Z nadejściem jesieni życie stawało się koszmarem. Zesłańcy, przeważnie mężczyźni, wciąż uciekali. Pojmanych bez skrupułów rozstrzeliwano, ale to nie odstręczało odważnych.

Pewnego jesiennego wieczoru zjawiła się w naszej chatce Dunia, sąsiadka i przyjaciółka ze wsi. Była chora i podróż wyczerpała ją bardzo. Wciąż milczała, dopiero gdy nasyciła głód gorącą zupą i napiła się miętowej herbaty, język jej się rozwiązał.

Wyjęła z kieszeni wymięty, sfatygowany list. Na pewno długo go nosiła nie wiedząc, co z nim począć – czy go oddać władzom, czy nam? Jednak nad strachem przeważyła dobroć. Przyniosła nam list od ojca, mimo swojej choroby. Co to była za radość, jakie wielkie szczęście! Ojciec żyje i nie zapomniał o nas! Cieszyłyśmy się ogromnie.

Dunia przez łzy, które spływały po jej policzkach, blado uśmiechała się do nas. Nie uczestniczyła w naszej radości – jej mąż nie napisał, nie powrócił. A jedyny mężczyzna w domu, dziadek, zmarł latem. Została sama jak palec. Byłyśmy jej wdzięczne za poświęcenie i odwagę, że nas nie zdradziła i nie oddała listu naczalstwu, choć wiedziała, jakie niebezpieczeństwo jej grozi. Zamieszkała więc u nas i poszukiwała pracy w miasteczku.

Ojciec pisał, że jest w Połtawie, wynajął mieszkanie i pracuje w swoim zawodzie. Bardzo prosił, żeby babcia do niego przyjechała. Znowu odetchnęłyśmy pełną piersią, powróciła nadzieja i wiara w Opatrzność.

Babcia uradowana szykowała się do podróży. Zaczęło się chodzenie po sklepach i poszukiwanie jakiegoś miękkiego obuwia na jej chore nogi. W sklepach jak zwykle były pustki. Zamiast zimowych butów pojawiły się złociste sandałki letnie, szyte z szat liturgicznych. Gęsto przetykane srebrnymi i złotymi nićmi błyszczały na półkach i rozjaśniały ponure wnętrze.

Po długich tygodniach stania w kolejkach, wyczekiwania na jakiś towar, szczęście uśmiechnęło się do ludzi. Nadeszła niewielka ilość towaru, ale mama stała blisko lady, więc kalosze dostała. To była podstawa, bo babcia miała miękkie walonki uszyte przez ojca ze starej kufajki. Jedno zmartwienie miałyśmy z głowy.

Drugim, ważniejszym problemem była sama podróż. Przecież babcia nie potrafiła mówić po rosyjsku. Wszystko rozumiała, potrafiła nawet czytać, ale nie wymówiła jednego ruskiego słowa. Miała do tej mowy straszne uprzedzenie. Nie potrafiliśmy jej przekonać, że mówiąc po rosyjsku miałaby łatwiejsze życie. Lecz babcia nawet tutaj, na zesłaniu, podczas zakupów czy rozmowy z tutejszą ludnością zawsze była Polką. I była z tego bardzo dumna.

Jechać jednak chciała. Pierwszy raz samotnie wybierała się w podróż, ale była wesoła i dobrej myśli. Wszystko zakończyło się szczęśliwie. Nasza dzielna babcia bez szwanku dotarła na miejsce.

Zostałyśmy z mamą w dwójkę w naszej chałupinie, którą cieszyłyśmy się latem, a która teraz nie zdawała egzaminu. Jesienne deszcze i słoty przemoczyły ściany. Od wilgoci potworzyły się na nich czarne plamy pleśni. Palenie łodygami ze słonecznika nie bardzo pomagało. Zapowiadała się więc już druga pod rząd ciężka zima.

Kiedy nadeszły mrozy ściany naszej chatki pokryły się grubym szronem. Mieszkałyśmy jak w śniegowym, eskimoskim domku. Było nam bardzo zimno i ciężko. Żywność i woda zamarzały jak na dworze. W nocy tuliłyśmy się do siebie i ogrzewały własnymi ciałami. Zostało tylko wspomnienie gorącego lata. Dunia również nas opuściła, w swojej chatce miała ciepło.

8.3 – Mijając wymarłe wsie

Gdzieś w środku zimy nadeszła wiadomość od ojca, wzywał nas do siebie. Trzeba natychmiast jechać do Połtawy, pod podany adres. To dzięki Duni, która przynosiła nam te radosne wiadomości. A radość nasza była ogromna. Pomału zaczęłyśmy się szykować do podróży.

Trzeba było się jakoś zabezpieczyć, zrobić małe zapasy żywności, a to nie należało do łatwych. Sklepy świeciły pustkami, ale coś tam kupiłyśmy. Czekała nas niebezpieczna podróż. Trzeba przemierzyć kawał drogi pieszo, by wyjść ze strzeżonego dniem i nocą obszaru – ze strefy zesłańców.

Mama wzięła w fabryce kilka dni urlopu, celem zmylenia czujności, by natychmiast nas nie poszukiwano. W ciągu tych paru dni uciekłybyśmy trochę i może nawet uniknęłybyśmy pościgu. Została nam jeszcze doba. Musimy zdecydować – uciekać czy zostać?

W razie wpadki mama natychmiast zginie. Ciarki przeszły mi po plecach. A ja? Ja, jako nieletnia byłam w lepszym położeniu. Na razie będę żyła, ale państwo odpowiednio zaopiekuje się mną – groziłby mi poprawczak, czyli więzienie dla nieletnich. To już lepsza natychmiastowa śmierć.

Rozmawiałyśmy całą noc i stanęło na tym, że zaryzykujemy. Może się uda? Dopiero nad ranem zmorzył mnie niespokojny sen, a mama w ogóle nie zmrużyła oczu. Gdy się obudziłam było już późne popołudnie, a nasze skromniutkie bagaże zostały spakowane. Na dworze coś się zmieniło. Śnieg był miękki i nie skrzypiał pod nogami, a szron na ścianach skurczył się i był ciemniejszy, wilgotny. Przyszła chwilowa odwilż.

Korzystając z ładniejszej aury, wyruszyłyśmy. Jeszcze tylko krótka modlitwa, bolesny skurcz serca i wyruszamy w nieznane. Czy unikniemy pogoni, czy Bóg zachowa nas przy życiu? Pragnienie wyrwania się z piekła niewoli było silniejsze od strachu i śmierci.

Małe okienko zasłoniłyśmy firanką, chatkę zamknęłyśmy na kij, i w drogę. Idąc znowu modlę się i proszę Boga o opiekę. Pochmurne niebo i ciemności sprzyjają ucieczce. Na niebie nie widać ani jednej gwiazdki, która by nas prowadziła, tylko od czasu do czasu zza chmur wypływa okrągły księżyc. Na plecach mamy worki-plecaki z niezbędnymi rzeczami i chlebem. Całe nasze postacie otulają ciepłe chusty, które w 1932 roku ocalały, schowane pod łóżko i teraz tak się przydały.

Bez żalu opuściłyśmy miejsce zesłania i naszą „eskimoską” chatkę.
– Nie oglądaj się – upomina mama – żebyśmy nigdy nie musiały tu wrócić!

Ulice są całkiem puste, ale strach nas goni. Idziemy bardzo szybko. Po minięciu miasteczka czujemy już zmęczenie. Trzeba zwolnić, by starczyło sił do końca do końca podróży. Do świtu przeszłyśmy spory kawał drogi, kierując się według drogowskazów. Jesteśmy szczęśliwe, że nam się udaje. Na drodze napotykamy wymarłą wieś. Dopóki nie widać ludzi, których boimy się jak śmierci, idziemy dalej. Ale zmęczenie daje już o sobie znać. Trzeba koniecznie odpocząć, zwłaszcza, że noc minęła, a w dzień wszędzie czyha niebezpieczeństwo. Wybieramy jedną z pustych chat. Przytulone do siebie mocno zasypiamy.

Kiedy się budzę, mama już nie śpi. Za oknem znowu jest noc. Zjadamy po kromce chleba i ruszamy w dalszą drogę. Po przespaniu całego dnia czuję się spokojna i bezpieczna. Noc jest jaśniejsza niż poprzednia a księżyc pokazuje nam kierunek.

Naraz dolatuje z oddali tętent koni.
– To na pewno patrol! – mówi mama. – Czyżby już tutaj miał być koniec naszej ucieczki?

Aż dziw, że strach nie zmniejszył przytomności umysłu. Oczyma szukamy miejsca do schronienia, ale oprócz wysokich traw i ubiegłorocznych zeschłych trzcin nic nie widzimy. Z drogi szybko skręcamy w rów i kierujemy się na trzciny. Zamarznięty śnieg łamie się pod nogami, a ślady na nim są głębokie i świeże. Już w trzcinach kładziemy się na śnieg i czekamy – ciemne dwie postacie widoczne z daleka aż za bardzo. Nie ma cudów – zauważą nas!

Strach jest tak wielki, że drży całe ciało, zęby głośno dzwonią. Wściekła byłam na siebie, dlaczego tak drżę? Co to jest z tymi zębami? Mama przecież również się bała, ale wydawała się być spokojną – leżąc na zlodowaciałym śniegu modliła się cichutko. Ja nawet modlić się nie mogłam.

Jeźdźcy nieubłaganie zbliżali się do naszej kryjówki. I nagle stał się cud! Duża granatowa chmura zasłoniła księżyc. Na chwilę zapanowała zupełna ciemność. Nie widać było świeżych śladów na śniegu i ciemnych postaci na śniegu. Patrol mija nas. Chyba tym razem jesteśmy uratowane.

Stopniowo ustępuje skurcz serca. Teraz i ja modlę się, prosząc Boga o ratunek, który już nadszedł. Czekamy jeszcze chwilę i dopiero, kiedy tętent zupełnie się oddalił wychodzimy na drogę. Mama patrzy jeszcze chwilę na naszą śnieżną kryjówkę.
– Gdyby nie ta wielka chmura, którą przywiał północny wiatr, byłoby już po nas! – szepnęła. – Przecież byłyśmy całkiem widoczne.

Zapamiętałam sobie to wydarzenie na całe życie. Czarna chmura stała się naszym ratunkiem. Coś napełniło nas nadzieją i otuchą, może to była opatrzność. Ktoś niewidzialny czuwał nad nami.

Szybko idziemy dalej, aż do zmęczenia. Mijamy następną wieś, prawie wymarłą. Jedynie kilka chatek żyje. Poznajemy to po wydeptanym śniegu i oknach. Chaty z żywymi ludźmi otulone były trzcinami, które chroniły przed wiatrem i mrozem.

Na końcu wsi stała chatka, nawet nie brzydka, w której były okna, ale nikt tu nie mieszkał, nikt nie wydeptał śniegu.
– Tu odpoczniemy – postanowiła mama.

Grzęźniemy w wysokim śniegu. Powoli odsunęłyśmy wyjęte z zawiasów drzwi i weszłyśmy do środka. Oczom naszym ukazał się niesamowity widok. Dwa białe szkielety ludzkie, okryte jakimiś łachmanami leżały obok siebie zagradzając przejście.

– Wszelki duch Pana Boga chwali – szepnęła mama i dała mi znak ręką. Wzywała mnie. – Chodź, chodź, nie bój się, to tylko umarli.

Nagle z ulicy doszedł stukot kopyt końskich i głośna rozmowa. A więc to już następny patrol tej nocy. Nie ma czasu na strach, na zastanawianie się. Z sieni szybko wchodzimy do izby i zastygamy w bezruchu za resztkami drzwi.

Słychać odgłos kroków, padają drzwi wejściowe! Idą, idą! Złapią nas! Naraz rozległ się ochrypły, zdławiony strachem krzyk.
– Uciekajmy, tu są trupy, szkielety!
Wystraszeni milicjanci uciekli, wsiedli na konie i galopem popędzili przed siebie. A my uklękłyśmy obok zbielałych kości, modląc się i płacząc na przemian.

Modliłyśmy się za dusze zmarłych śmiercią głodową, które w tak niesamowity sposób uratowały nas tej nocy. Spałyśmy tutaj cały dzień, pewne, że nic złego nam się nie stanie. Naszego snu pilnowały dwa duchy.

8.4 – Pociągiem do Połtawy

Dalsza podróż nie była już taka szczęśliwa. Ślady zacierał padający śnieg, a gwiazdy i księżyc zasłoniły chmury. Zaczęłyśmy błądzić. Powracałyśmy w to samo miejsce po kilka razy. W końcu dotarłyśmy do jakiegoś lasu.

Czy to ze strachu, czy ze zmęczenia, działo się z nami coś niedobrego. Częściowo z głodu i pragnienia zapadałam w dziwne odrętwienie. Teraz nawet nie mogę sobie przypomnieć co to był za las. Czy on w ogóle istniał? Karłowate, nierówno porosłe drzewa z powyginanymi konarami, przypominały książkową ilustrację bajek. Widziałam nawet duchy. Jakieś dwie śnieżnobiałe sarny, a może kozy figlowały między drzewami. Doprawdy do dziś nie umiem wytłumaczyć tego zjawiska. Nie wiem czy była to halucynacja czy rzeczywistość. Byłam już tak zmęczona, głodna i wyczerpana, że mogły to być widziadła. Moje nogi, a szczególnie stopy, bolały i „paliły ogniem”.

Nareszcie jednak niebo wypogodziło się. Może przestaniemy błądzić. Nie wiedziałyśmy, nie przeczuwałyśmy, że stacja kolejowa była bardzo blisko. Nagle posłyszałam gwizd lokomotywy i swojski zapach dymu. Następnie zza mgły wyłoniły się zabudowania stacji. Było nią Urazowo, do którego tak długo błądząc, szłyśmy. Wymęczone dotarłyśmy do celu.

Była tu woda, kipiatok. Wysuszona staruszka w brudnej i podartej kufajce sprzedawała ten życiodajny płyn. Po raz pierwszy w życiu czułam słodki smak wody. Nigdy dotąd tego tak nie doceniałam. Dla mnie woda była zawsze bez smaku.

Tutaj już nie było patroli. Pilnie strzeżona strefa z zesłańcami została za nami. Teraz trzeba było zdobyć bilety do Charkowa. Mama ostrożnie zlustrowała całą poczekalnię, a ja podeszłam do kasy i bez żadnych przeszkód kupiłam dwa bilety. Z biletami w ręku, szczęśliwa i dumna podeszłam do mamy.

Nagle w ciągu paru minut z zaszczutego zwierzęcia stałam się człowiekiem. Uśmiechnięte oczy mamy mówiły same za siebie. Jesteśmy pełnoprawnymi obywatelami tego kraju, normalnymi pasażerami i wolno nam chyba usiąść w poczekalni. Ostrożność jednak nie zawadzi. Usiadłyśmy na posadzce, bo tak wszyscy siedzieli, albo – leżeli. Byłyśmy blisko drzwi – w razie niebezpieczeństwa łatwiej będzie uciekać.

Na szczęście kontroli akurat w tym momencie nie było. Nie wiadomo dlaczego nie wolno było spać. Chodził między ludźmi brodaty kolejarz i haczykowatym kijem budził śpiochów. Jeżeli ktoś uparcie i na nowo zasypiał, to ów kolejarz wyrzucał go z poczekalni. Bałam się i brodacza i jego kija, więc w krytycznych chwilach sama wychodziłam na powietrze. To była ciężka walka z głodem, zimnem, strachem i przede wszystkim – zmęczeniem.

Nareszcie nadszedł nasz pociąg. Wagony nie były zbyt przepełnione. Przed odpoczynkiem musiałam opatrzyć nogi, które były w okropnym stanie; pęcherze na stopach popękały, a z ran sączyła się krew. Zmęczenie jednak wzięło górę i mimo pulsującego bólu usnęłam. Nie wiem, jak długo spałam. Na następnych stacjach wsiadali nowi pasażerowie, zaczął tworzyć się ścisk. Musiałam włożyć buty na obolałe nogi i cicho siedziałam drzemiąc.

Miejsce zesłania było już daleko, Charków blisko. Gwizd parowozów, zgrzyt wagonów, zwiastował koniec jednej części podróży. Wysiadłam z pociągu i kulejąc doszłam do poczekalni. Tu było pełno narodu, przy kasach biletowych ogromne kolejki. Nie było miejsca do siedzenia a obrzęknięte nogi pulsowały bólem. Każdy krok był katorgą, w butach czułam mokro od krwi.

Cierpiałam stojąc w kolejce po bilety, podczas gdy mama, również kuśtykając, chodziła po poczekalni i obserwowała czy przy kasach nie żądają dowodów osobistych. Tak, niestety! Wyrywkowo sprawdzali dokumenty. Wpadłam w panikę – co robić? Czyżby cały nasz wysiłek miał pójść na marne? Może trzeba wracać a może nawet stanie się najgorsze.

Zrozumiałam w mig, co nas czeka i wówczas nogi odmówiły mi posłuszeństwa, świat zawirował, pociemniało w oczach… Kiedy odzyskałam przytomność, zobaczyłam obce twarze pochylające się nade mną. Leżałam na ławce bez płaszcza a głowa ociekała wodą. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, zapomniałam o podróży, głodzie i ścisku w sercu. Przez chwilę byłam nieobecna na tym nieludzkim świecie i było mi z tym dobrze.

Okazało się, że moje omdlenie nas uratowało; bez kolejki i sprawdzania dowodów dostałam dwa bilety do Połtawy. Myślę, że był to czyjś odruch współczucia – nasz wygląd wszak był opłakany. Ale najważniejsze, że znowu byłyśmy uratowane, kolejny raz uśmiechnęło się do nas szczęście. Wolę nie myśleć, co stałoby się, gdyby nas pojmano.

Obie chore, zmęczone do granic wytrzymałości, zmieszałyśmy się z masą ludzką, która po brzegi wypełniała wielką poczekalnię dworcową. Na gazetach, łachmanach lub wprost na betonie siedzieli i leżeli podróżni. Duszący zapach dymu z machorki, fetor brudu i potu był nie do zniesienia, ale na dworze było bardzo zimno. Po krótkiej odwilży znowu przycisnął mróz.

Oczekiwanie na pociąg do Połtawy trwało bardzo długo, a może tylko mi się tak zdawało, czułam się bowiem coraz gorzej. A jak czuła się mama? Przestałam reagować na cokolwiek.

Kiedy pociąg nadszedł i wsiadłyśmy do wagonu, odetchnęłam z ulgą. Już nie pamiętam, czy był to dzień, czy może noc. Dostrzegałam ludzi w naszym wagonie, ale byli oni gdzieś daleko, okryci falującą mgłą. Wreszcie dotarłyśmy na miejsce. Był to koniec podróży, ale mi się zdawało, że nigdy nie osiągniemy żadnego celu. Na stacji wykrzesałam z siebie nędzne resztki sił i szłam za mamą, a nogi z trudem szurały po ziemi. Ojca na stacji nie było; przecież nie został przez nas powiadomiony. Widocznie jeszcze nie dość wycierpiałyśmy – trzeba było nadal błądzić.

Powłócząc nogami dotarłyśmy do parku i tu się zaczęły nasze poszukiwania. Chodziłyśmy wokół niego a obelisk ze zrywającym się do lotu ptakiem ukazywał się nam z różnych stron. Nie miałyśmy odwagi pytać ludzi. W końcu przyszło opamiętanie, skręciłyśmy we właściwą ulicę.

Na dalekim przedmieściu była nasza przystań i koniec męki. Kiedy drzwi mieszkania się otworzyły i zobaczyłam w nich babcię, nerwy rozluźniły się, przestały być posłuszne. Upadłam i straciłam poczucie rzeczywistości.

Gdy obecnie, po przeszło sześćdziesięciu latach wspominam te chwile, to nie mogę pozbyć się wrażenia, że same byśmy tego nie dokonały. Ktoś musiał czuwać nad nami. Takie ucieczki bowiem bardzo niewielu się udawały, większość ginęła. Szczególne niebezpieczeństwo groziło młodym, starszych prawie nie kontrolowano. Nasze błądzenie po wymarłych, bezludnych wsiach, zmęczenie i choroba nie złamały odwagi, uporu i chęci wyrwania się z żelaznych kleszczy niewoli. Oszukałyśmy znienawidzonenaczalstwo – jeszcze teraz odczuwam satysfakcję i radość. Ktoś przecież musiał ocaleć. Nawet w najniebezpieczniejszych sytuacjach pojedynczym osobom udaje się wyrwać z zaklętego kręgu. I jestem ogromnie wdzięczna losowi, przeznaczeniu i nie wiem komu jeszcze, że to szczęście stało się właśnie naszym udziałem.

9.1 – Machina terroru

Chwilowo uratowani znowu zaczynamy od nowa. Który to już raz od 1932 roku? – teraz jest przecież 1937. Dzięki staraniom obojga rodziców zaczęliśmy żyć nawet na niezłym, jak na tamte warunki „poziomie”. Mieliśmy maleńki, słoneczny pokoik w drewnianym domku na przedmieściach Połtawy. Niedaleko błyszczała w zimowym słońcu rzeka Worskła.

W pokoiku nie mieliśmy mebli, ale było ciepło i przytulnie. Sypialiśmy i jedliśmy posiłki wprost z podłogi. Syn właścicielki, dyrektor, przyjął mamę do pracy w wielkim kombinacie mięsnym. Dzięki temu mieliśmy prawie codziennie zupy na kościach, a na oknie w werandzie mroził się salceson. Te wszystkie pyszności mama kupowała w kiosku przyzakładowym. Czasami udawało się przemycić kawałeczek mięsa, a nawet kiełbasy. W sklepach w mieście były wtedy straszne pustki. Czyli znowu dopisał nam łut szczęścia?

Połtawa była bardzo ładnym miastem, tym bardziej kochanym, że przyjęło nas – tułaczy – jak swoich. Wszędzie wokół odczuwało się historię; tu przecież Szwedzi ponieśli sromotną klęskę. Tyle tam było pamiątek, tyle zabytków. Ogromny kurhan i mogiły poległych ozdobiono różowym marmurem. Obok kurhanu stał olbrzymi kościół (a może cerkiew), ale wtedy świątynia ta była w opłakanym stanie i służyła do przechowywania zboża. Dalej ciągnęła się topolowa aleja, a za nią rozległy park. Latem na jego zacisznych polanach Cyganie rozkładali swoje namioty, rozpalali ogniska i niósł się ich smutny, rzewny śpiew. Miasto porastały bujne drzewa, kamieniczki „starego miasta” były barwne i ukwiecone. Ludność rozśpiewana, z poczuciem humoru, była nam bardzo bliska. Czułam się jak w domu, jak w Płoskirowie.

Ale sklepy, jak wszędzie, świeciły pustkami, albo w ogóle były pozamykane. Za chlebem również stało się w kolejkach, z tym, że był to prawdziwy chleb – wielkie, okrągłe bochenki z pszennej razowej mąki pachniały jak za dawnych czasów. Kawałek za miastem, w szczerym polu, znajdował się pchli targ, zwany przez miejscową ludnośćtułkuczka. Można tam było kupić dosłownie wszystko. Towary były nieznanego pochodzenia. Sklepy państwowe były przecież puste, a na targu sprzedawano całkiem nowe rzeczy i kupony materiału, które choć były drogie, to szły jak woda. Kto miał pieniądze, ten był ubrany i syty. Najbogatsi byli oczywiście komuniści, ale trzeba przyznać, że takiej nędzy, jak w Troickoje, czy Karłowie, tutaj się nie spotykało.

Dziękowałam Bogu za to wszystko. Ciągle i od nowa wracałam myślą do tego, że nad naszą rodziną czuwa Opatrzność. Chociaż przeżyliśmy tyle złego: biedę, głód, wygnanie i prześladowania, to przecież wciąż byliśmy razem i czuliśmy się dobrze. Tylko dziadka nie było już z nami.

Wiosna w Połtawie była cała w zieleni i kwiatach. Wszędzie pachniały bzy, maj mienił się wszystkimi kolorami tęczy. Pracy w mieście nie brakowało, bo została wybudowana fabryka włókiennicza. Mama dostała dowód osobisty, czyli stała się pełnoprawnym obywatelem, a tym samym człowiekiem. Ojciec jako dobry fachowiec potrafił zarobić na dostatnie życie, a mama zaopatrywała nas w żywność. Do naszego pokoiku powrócił śmiech i wesele.

Ale szczęśliwi, nie głodni i względnie bezpieczni byliśmy tylko do jesieni 1937 roku. Tak krótko!

Na samych wierzchołkach władzy już wcześniej działy się tragiczne wydarzenia. W pierwszym rzędzie na stracenie szli ludzie znajdujący się na najwyższych szczeblach drabiny rządowej. W Pałacu kremlowskim, w Radzie Najwyższej wykryto bowiem „wrogów rewolucji”, wrogów władzy radzieckiej, płatnych agentów kapitalizmu.

Głośno było o Bucharynie, Trockim i innych, którzy „zdradzili” Kraj Rad. Na murach i słupach ogłoszeniowych wisiały plakaty, na których ogromna ręka towarzysza Jeżowa wyciskała krew z „wrogów ludu”. W tym żelaznym uścisku wili się i ociekali krwią ludzie znani i nieznani, ludzie zwykli i ci postawieni najwyżej, a wszystko to było przedstawione bardzo realistycznie.

Ministrem spraw wewnętrznych był wówczas towarzysz Wyszyński, Polak. Znowu powrócił strach, zaczęło być głośno o masowych aresztowaniach. Na pierwszy ogień poszli nauczyciele, inżynierowie, lekarze, kadra oficerska, literaci i ludzie narodowości nie rosyjskiej, a w szczególności Polacy.

Piękne lato mijało i mijała radość i spokój.

Była już późna jesień, gdy wybraliśmy się wszyscy do miasta, zobaczyć co się dzieje. Był dzień wolny od pracy (wychodnoj). Na co dzień gwarne i ludne miasto wyglądało jak wymarłe. Przy więzieniu natomiast stała bardzo długa kolejka, która szybko posuwała się do przodu. Tutaj dopiero było głośno! Ludzie płakali, prosili o litość i chociaż jakąś krótką wiadomość o najbliższych. Stróże porządku obojętni, nieczuli i niedostępni rzadko komu udzielali informacji.

Wstrząśnięci bezmiarem nieszczęść powróciliśmy do domu, ale i tutaj już nie zastaliśmy spokoju. Rozkręcona machina terroru działała bardzo szybko. Syn naszej gospodyni – dyrektor mięsnego kombinatu – został tej nocy aresztowany. Właśnie noce były zawsze najgorsze; terror lubił noc.

W naszym pokoiku, znowu jak przed laty, zaczęło się nocne czuwanie. Po kolei, po parę godzin dyżurowaliśmy przy oknie, z którego widać było całą ulicę. Po uwięzieniu kierownika spółdzielni szewskiej rodzice postanowili uciekać, znowu uciekać. Ale dokąd? Ciągle była nadzieja, że dobry los pozwoli się ukryć. Dotychczas przecież ucieczki udawały się.

Najpierw wyjechał ojciec szukać bezpiecznego miejsca. Wybrał małe miasteczko Mirhorod. Za parę dni wyjechaliśmy wszyscy.

9.2 – Duch pod oknem

I znowu zaczynamy od zera. Dla ojca znalazła się praca w spółdzielni szewskiej, a mama zaczęła pracę w szpitalu jako salowa. Mieszkanie wynajęliśmy na wsi. Był to wąski pokoik z drewnianą pryczą i okrągłym piecykiem do ogrzewania i gotowania strawy. Byle przetrwać najgorsze, byle nie dać się schwytać.

Ta ucieczka okazała się jednak błędem. W małym miasteczku jako Polacy byliśmy bardzo widoczni. Nie trzeba było długo czekać. Zaledwie po kilku dniach pracy ojciec wieczorem nie wrócił do domu. Tym razem cios zadano w biały dzień. To był najokrutniejszy i najboleśniejszy cios. Zdawało mi się, że nie potrafimy żyć bez ojca. On przecież był dla nas wszystkim…

W szkole zabrakło nauczycieli, w fabrykach – fachowców. Życie jednak toczyło się dalej. Tak samo jak w czasie głodowania w 1933 roku, tak i teraz z ulicznych głośników radiowych płynęła skoczna i wesoła muzyczka, a także hymny pochwalne na cześć wodza rewolucji, ojca, nauczyciela i opiekuna narodów, towarzysza Józefa Wissarionowicza.

Matka załamała się całkowicie. Wychodziła codziennie do pracy, ale w szpitalu jej nie było. Gdzieś błąkała się zagubiona, wylękniona, bez iskierki nadziei. Nie wiadomo czy w ogóle coś jadła, czy spała? Z twarzą pociemniałą, wychudzoną i wzrokiem bez wyrazu nie odpowiadała na pytania. Milczała.

Lekarz stwierdził depresję i ogólne załamanie. Choroba wymagała leczenia szpitalnego. Wbrew wszelkiej logice okazało się to ratunkiem. Był to mimowolny, niezamierzony unik przed więzieniem, a w konsekwencji przed śmiercią. Wczesną wiosną, a był to już rok 1938, mama opuściła szpital, ale czy była zdrowa? Nadal milczała i była obojętna na to co się wokół niej działo. Wciąż szukała jakiegoś oparcia, ratunku i w ostateczności wróciła do Połtawy. Za kilka dni w ślad za nią pojechała babcia.

W takich to okolicznościach straciłam obojga rodziców, straciłam naprędce sklecony dom rodzinny. Zostałam sama i chociaż byłam dorosła, to żadnej pracy nie dostałam. A mogłabym przecież pracować w szpitalu jak mama…

Nie miałam więc żadnych środków do życia. Na szczęście z pokoiku mnie nie wyrzucono. Chodziłam nadal do szkoły i nie dawałam poznać po sobie, że jest mi źle. Parę groszy, które wygrzebałam w kieszeniach i portmonetce były właściwie zerem. Zawsze jednak trafiałam na ludzi dobrych. Taką była moja gospodyni – właścicielka mieszkania. Zawsze kiedy wracałam ze szkoły miała dla mnie talerz pożywnej zupy, a na kolację szklankę mleka.

Starałam się jej odwdzięczać za dobroć serca. Byłam w tej rodzinie czymś w rodzaju służącej. Przestałam wierzyć w dobry i łaskawy los. Czas mijał, dni się dłużyły. Czułam się bardzo samotnie. Nie pamiętam, żebym miała jakieś przyjaciółki. A może wszyscy odsunęli się ode mnie?

Bez przerwy myślałam o ojcu; jak się czuje, czy torturowany cierpi. Tak bardzo pragnęłam, żeby jego cierpienia nie trwały długo. Nie wierzyłam w jego powrót – z piekła nikt jeszcze nie wrócił. Mama z babcią również milczały. Jeden, jedyny list pisany ręką babci, bardzo mało czytelny, dostałam wkrótce po jej wyjeździe. Miałam więc ich adres i bardzo dużo pisałam, a one milczały.

Całe szczęście, że praca u gospodarzy pochłaniała cały mój czas. Po ciężkim dniu usypiałam kamiennym snem. Pewnej nocy śniło mi się, że ktoś puka do okna, a później do drzwi. W oknie, przy świetle księżyca ujrzałam twarz ojca. Ogarnął mnie lęk. Pewnie już nie żyje, a to jest jego duch!?

Ta myśl odebrała mi całą siłę. Nie mogłam się obudzić, nie miałam siły wstać, żeby otworzyć drzwi. Zrobiła to właścicielka mieszkania. Ojciec żywy, nie duch, wszedł do pokoiku, i nie był to wcale sen. Cóż to było za spotkanie! Padliśmy sobie w objęcia i tak trwali. Płakałam ze szczęścia i ojciec płakał i nie wstydził się swoich łez. Wychudzona twarz, przedwcześnie zbielałe włosy i bardzo smutne oczy nadawały jego twarzy wyraz męczeństwa. Poznałam, że cierpiał niemało, przeżył gehennę, ale wrócił!

Długo ze mną nie zabawił. Zjadł trochę, ogolił się i umył i jeszcze tej samej nocy wyjechał do mamy. Gdyby został do rana byłby po raz drugi aresztowany. Wczesnym rankiem zjawiła się milicja. Przyszli po ojca. Przeszukali całe obejście. Nikt z domowników nie zdradził, że ojciec był u mnie, a ja uparcie twierdziłam, że nikogo w nocy nie widziałam. Postawili więc wartę przy domu i czekali.

Dopiero po kilku dniach warta została usunięta, ale niespodziewane najścia ciągle się pojawiały. Ja listownie powiadomiłam babcię o tych wizytach. Jakie to szczęście, że milicja zgubiła trop, że nie znała adresu.

Dopiero w 1939 roku dowiedziałam się, w jaki sposób ojcu udało się wyjść z więzienia. Otóż w czasie procesu sądowego, podstawiony, fałszywy świadek cofnął zeznania złożone pod presją. Wszystko zostało zanotowane. Dzięki temu ojciec odzyskał wolność, chociaż oskarżenia były bardzo poważne. Groziłaby za nie kara śmierci.

Ojciec rzekomo siał wrogą propagandę – przeciw państwu sowieckiemu. Twierdził podobno, że Polska zmieni swoje granice i będzie sięgała od Morza Czarnego do Bałtyku. „Świadek”, który nie podpisał się pod fałszywymi zeznaniami, nigdy już nie powrócił do domu. Zginął w więzieniu, albo obozie. W tamtych czasach za uczciwość, prawdomówność, czyste sumienie i godność płaciło się najwyższą cenę.

Tata wrócił do Połtawy, ale nie było tam bezpiecznie. Będąc Polakiem nie miał żadnych szans, zwłaszcza, że był ścigany. Listy gończe na pewno zostały rozesłane. Zameldowanie w miejscu zamieszkania równało się wyrokowi śmierci, a bez meldunku nie było pracy. I w ten sposób kółko się zamykało. Wytworzyła się sytuacja bez wyjścia.

Nawet mama, rzekomo wyleczona, mogła być w każdej chwili zaaresztowana. To nic, że pracowała. Zarobki w lakierni fabryki meblowej były tak niskie, że obie z babcią dosłownie głodowały.

Hasło „KTO NIE PRACUJE, TEN NIE JE” nie dotyczyło Polaków. Polak pracował, ale jeść nie musiał. Mieszkanie składające się z ciemnej komórki bez pieca i okna dopełniało reszty. Gdzie gotowały wodę i posiłki? Jak mogły żyć w takich warunkach? A jednak przetrwały! Jak wiele może znieść człowiek?!

W takich lub podobnych sytuacjach niektórzy decydowali się na zbiorowe samobójstwa. Łaskawsza była natychmiastowa śmierć niż powolne konanie w obozie, lub zdychanie z głodu.

9.3 – Umrzeć aby żyć

Ojciec chciał pójść na milicję, bo innego wyjścia nie dostrzegał. Jedynie śmierć mogła być wyzwoleniem i ratunkiem. Trzeba było umrzeć żeby żyć!

Ciemna komórka z nikłą świeczuszką wygląda jak mogiła – tata leży na marach, blady, wychudzony, naprawdę podobny do nieboszczyka, a sąsiedzi pomagają mamie i babci opłakiwać jego śmierć. Znalazła się nawet trumna z nieheblowanych desek.

Pod nieobecność „gości” żałobnych mama nasypuje do trumny jakiegoś balastu i zabija ją gwoździami. W ten sposób ojciec jest chwilowo uratowany. Schował się pod pryczą i czeka. Dwukołowym ręcznym wózkiem zawieziono trumnę na cmentarz…

Mama rozpaczała ogromnie, przecież znowu wytworzyła się sytuacja bez wyjścia. Co robić dalej? Jak żyć będąc umarłym? Jedynie ucieczka wchodzi w rachubę. Wychudzony, wymęczony torturami ojciec, uciekał w świat. Najważniejsze było to, że oddali mu dowód osobisty, w nim zapomnieli wnieść niekorzystne wpisy i adnotację o aresztowaniu. Fakt ten zakrawał niemalże na cud. Bałagan w urzędach, brak ludzi do pracy, ludzi z kwalifikacjami sprzyjał ściganym i napiętnowanym.

Mama zawczasu sprzedała ostatnią drogocenną pamiątkę, chowaną zawsze na czarną godzinę. Ona właśnie nadeszła – złoty łańcuszek z krzyżykiem, pamiątkę Pierwszej Komunii Świętej trzeba było poświęcić. Nazajutrz po pogrzebie zjawili się przedstawiciele władzy, ale spóźnili się trochę. Od tej chwili przestali również i mnie nachodzić.

Ojciec znowu uciekał ciemną nocą. I znowu udało się wyrwać z zaklętego kręgu. Jechał dalekobieżnym pociągiem na południe. W niekończącej się podróży przemierzył ogromne przestrzenie Kraju Rad. Był na Krymie, na Kaukazie i w Kazachstanie. Najdłużej zabawił w Azji Środkowej. Tam czuł się najbezpieczniej.

Na stacjach wysiadał tylko po to, by trochę zarobić na życie i dalszą wędrówkę. Na bazarach rozkładał swój prowizoryczny warsztat szewski, wprost na poboczu ulicy i reperował obuwie. W ten sposób zarabiał na chleb. Kiedy zauważał coś podejrzanego to natychmiast zwijał swój kramik i uciekał. Nigdy nie korzystał z hoteli, a tym bardziej z prywatnych kwater. Nie było go właściwie nigdzie. Po prostu nie istniał dla nikogo. Najbezpieczniej czuł się w pociągach. Odpoczywał również w lasach lub na cmentarzach między zaroślami. Śpiąc czuwał. Nie cierpiał z powodu chłodów, bo było to już lato 1938 roku. Mył się i prał w rzekach i strumieniach. W żadnym miejscu nie przebywał długo, nie zawierał znajomości. Bez przerwy czytał gazety, a szczególnie „Prawdę”. Czasami w środkach masowego przekazu można było wyłowić wzmianki o nowej polityce rządu. Coś w końcu musiało się zmienić. Ciągłe mordowanie własnego narodu nie mogło trwać zbyt długo, nastąpiłaby zagłada, a tego Stalin chyba nie chciał…

Ja byłam wciąż sama i musiałam dawać sobie radę. Byłam sierotą. W końcu musiałam wrócić do Połtawy, ponieważ tam łatwiej było o pracę. W dzień pracowałam, a wieczorami uczęszczałam do szkoły. Rząd zadbał o to, by sieroty mogły się dokształcać, jeśli któreś tego chciało. Mieszkałam razem z mamą i babcią wciąż w tej samej komórce bez okna.

Pracowałam gdzie popadło: w zakładzie włókienniczym, w kołchozie, oraz w fabryce mebli. Tą absurdalną fabrykę pamiętam do dziś; wyrabiano tam wąskie, jednodrzwiowe szafki ze słabo wyheblowanych desek, lub niskie szafki nocne, zwane „tumboczkami”. Komu te śmieszne meble były potrzebne? W pracy byłam dyskryminowana, podobnie jak rodzice, ciążyła przecież na mnie jak garb polska narodowość.

Ciasnota mieszkaniowa spowodowała, że zdecydowałam się na przytułek. Byłam w nim krótko, ale zdążyłam doświadczyć jeszcze jednego „dobrodziejstwa” państwa rządzonego rzekomo przez robotników i chłopów. Krótko mówiąc wpadłam z „deszczu pod rynnę”.

Od dwunastego roku życia ciężko pracowałam na swoje utrzymanie, ale do nowych warunków nie sposób się było przyzwyczaić. Żyliśmy jak zwierzęta. Nie można się temu dziwić, bo przecież te dzieci nie miały własnego domu, nie znały matczynej miłości. Ich domem była ulica, a sypialnią – klatki schodowe, kanały, a czasem dworzec kolejowy. Dla nich liczyła się tylko siła i chytrość.

Nie cała młodzież oczywiście, znajdowała się w przytułkach. Chłopcy woleli zostawać na wolności, trudniąc się rozbojem. Dzicy i zezwierzęceni napadali na ludzi, nawet w biały dzień i na najbardziej uczęszczanych ulicach. Tylko nieliczni z nich ułożyli sobie normalne życie.

Egzystencja w przytułku była urozmaicona pod każdym względem. Zawsze panował tu hałas i kłótnie. Najgorsze jednak i zarazem najohydniejsze były szczury i pluskwy. Te ostatnie spadały na nas wprost z sufitu, a w pościeli było ich mnóstwo. Szczury – inteligentne, wścibskie i natrętne łaziły sobie bezkarnie pod łóżkami i po stole. Nie bały się nas i nawet nie próbowały uciekać.

Z odżywianiem również nie było najlepiej. Nie byłam wybredna i jadłam wszystko co dostałam. Z obrzydzeniem jednak wspominam kapuśniak ze zgniłej kapusty zwany „szczy”. Okropne również były solone i cuchnące ryby. Ten „przysmak” jadałyśmy na surowo.

Takie odżywianie, okropny stan sanitarny sprzyjały rozwojowi różnych chorób, nawet tyfusu, który zbierał tu obfite żniwo, ale ja jakoś go uniknęłam. Niestety już od świerzbu nie udało mi się uchronić. Ta, zdawałoby się niewinna i nie zagrażająca życiu choroba była dosyć dokuczliwa. Najgorsze były noce. Swędzące krosty między palcami i na brzuchu nie dawały usnąć. Nie umieliśmy sobie z tym poradzić, a wychowawcy lekceważyli problem.

Jedna z dziewczynek – spryciara i złodziejka, ukradła w kuchni butelkę esencji octowej, którą posmarowałyśmy sobie chorą skórę. Efekt był fatalny. Poparzyłyśmy skórę, a świerzb pozostał, potworzyły się niegojące, mokre rany.

Kiedy choroba zaatakowała prawie cały przytułek, drgnęło czyjeś sumienie. Zaczęła się przeciwświerzbowa kuracja. W silnie ogrzanym pomieszczeniu smarowałyśmy się wzajemnie brunatną maścią o przykrym i ostrym zapachu. Po kilku smarowaniach zostałam wyleczona. Ubranie i pościel wydezynfekowane. U niektórych dziewczyn choroba powróciła i od nowa powtarzałyśmy kurację. Stałam się ostrożna, bałam się powrotu choroby. Bardzo często uciekałam z przytułku, pomimo kar, a czasami nawet chłosty. Zwiedziłam każdy kąt, każdą ulicę i poznałam Połtawę bardzo dokładnie.

Na jednej z takich wędrówek poznałam sympatyczną starszą panią, Marię Pawłownę. Miałyśmy o czym rozmawiać, łączyły nas bowiem podobne przeżycia. Mąż pani Marii pochodził z Polski, z Buska Zdroju. Ona natomiast z zamożnej ukraińskiej rodziny. Przed wojną i rewolucją byli bogaci, trudnili się kupiectwem. Młodzi poznali się w kurorcie w Busku i on przyjechał w ślad za ukochaną aż do Połtawy. Żyli chyba szczęśliwie. Mieli troje dzieci: dwie córki i syna.

W 1937 roku mąż z synem i jednym zięciem zostali zaaresztowani i straceni. Pani Maria została z córką Heleną, nauczycielką głuchoniemych. Obie bardzo cierpiały po stracie aż trzech mężczyzn. Najstarsza córka – Zofia była zamężna z prokuratorem, zagorzałym ideowcem i komunistą, i mieszkała osobno. Pani Maria mówiła, że to ten zięć był złym duchem i nie mało przyczynił się do śmierci jej najbliższych. Nienawidziła go ogromnie, a jednocześnie bardzo się bała.

Ja również bałam się tego człowieka, bardzo dziwnego, nieczułego, który miał jakieś „klapki na oczach”. Nie widział, albo nie chciał widzieć ile złego dzieje się wokół. Czy on rozumiał to, że był ślepym wykonawcą i katem w bestialskim procesie mordowania narodu na wielką skalę?!

10.1 – Znowu chce się żyć!

Z początkiem jesieni przestałam odwiedzać swoich nowych przyjaciół, ponieważ bardzo podupadłam na zdrowiu. Stałam się ociężała, leniwa i obojętna na wszystko. Nawet szczury i pluskwy już tak bardzo mnie nie denerwowały. Bardzo kaszlałam, nocami pociłam się i opadałam z sił. Przestałam chodzić do pracy i do szkoły. Leżałam w łóżku, na pogiętych sprężynach, które uwierały niemiłosiernie i nie chciało mi się nawet myśleć.

Chyba nie było ze mną najlepiej. Przyjaciele jednak nie zapomnieli o mnie. Zabrali mnie do swojego domu. Kierownictwo Dietdomu pozbyło się mnie bardzo chętnie. Zarzucono mi lenistwo i nieposłuszeństwo. Chora i leniwa byłam im ciężarem. Teraz już nie pamiętam, czy poszłam o własnych siłach, czy zaniesiono mnie.

Znalazłam się w czystym i ciepłym pomieszczeniu, a panie Maria i Helena opiekowały się mną troskliwie. Już nie czułam się opuszczona i nikomu niepotrzebna. Mimo, że byłam chora to jednak pragnęłam chorować jak najdłużej i być choć odrobinę kochaną, odczuwać czyjeś zatroskanie. Bałam się powrotu do przytułku; wolałam umrzeć niż tam się znowu znaleźć.

Tymczasem choroba nie ustępowała. Miałam nadzieję, że gdy skończę 18 lat, a choroba zostanie wyleczona, to zacznę nowy etap życia, już jako osoba dorosła. Marzyła mi się ucieczka w świat, tak jak to uczynił ojciec. Zazdrościłam mu wolności. Ciągle o nim myślałam. Czy on żyje jeszcze i gdzie teraz przebywa?

W czasie trwania choroby marzyłam. Zawsze czegoś pragnęłam, ale to wszystko było nieosiągalne. Z nastaniem wiosny i ciepła choroba zaczęła ustępować. Po wielu latach, gdy mieszkałam już w Polsce, prześwietlenie rentgenowskie wykazało małe zwapnienie na lewym płucu… Chorowałam wtedy na gruźlicę.

Dopiero na wiosnę wstałam i poszłam do szkoły. Chodziłam już do dziesiątej klasy. Niewiele umiałam, ale nigdy nie powtarzałam klas. Jeszcze tylko jeden rok i będę dorosła, mogąc w pełni decydować o sobie. Po chorobie już nie wróciłam do przytułku, zostałam u pań Marii i Heleny.

Nadeszło ciepłe lato. Było bardzo przyjemnie. W dni wolne od pracy chodziłyśmy z panią Heleną do kina, do teatru. Moja przyjaciółka ze swoich starych ubrań i sukien szyła dla mnie jako taki przyodziewek. W łachmanach, które posiadałam wstyd było gdziekolwiek się pokazać. Ubrana mniej więcej przyzwoicie byłam nieodłączną towarzyszką pani Heleny. Znowu chciało się żyć! Ja nawet wynajęłam się do pracy w ogrodnictwie, przy pielęgnacji, a później zbiorze warzyw. Miałyśmy teraz świeże pomidory, kawony i inne warzywa. Napełniałyśmy nimi piwnice. Szykowałyśmy się do zimy.

Późną jesienią wracając ze szkoły po raz drugi w życiu spotkałam „ducha”. Wrócił tatuś. Najmilszy, najwspanialszy, bardzo kochany i drogi. Wiedział, gdzie mnie szukać i czekał cierpliwie, aż wyjdę ze szkoły. Trudno opisać, jaką radość przeżyłam wówczas. Ucałowałam szorstką, męską twarz, przedwcześnie zbielałą głowę.

Ojciec był bardzo męski i przystojny. Mimo, że żył jak włóczęga bez domu, bez rodziny, w ciągłej podróży – przytył. Twarz mu się wygładziła, wyładniała. Bardzo mi się podobał. Jak zawsze pełen optymizmu był wesoły i pogodny. Zdawało mi się, że wcale nie nadrabiał miną.

Spytałam się, czy bardzo się boi.
– Nastąpiła minimalna odwilż, coś w rodzaju pieredyszki – odpowiedział. – Już nie będę uciekał!

Trzeba się było więc przystosować do nowych warunków. W miejscu zamieszkania mamy, ojciec nie mógł się pokazać. Tam przecież umarł i został pochowany. Musiał jednak gdzieś pracować, aby żyć. Podjął bardzo odważną decyzję.

– Pójdę do arteli szewskiej! Tam nie wiedzą nic o mojej śmierci – powiedział.

I rzeczywiście nikt tam nic nie wiedział. Pamiętali tylko nagły wyjazd do Mirhorodu i nic więcej. Dawni współpracownicy powitali go z radością, bo brakowało ludzi do pracy. Dużo starych znajomych zaaresztowano i pewne było, że już nie wrócą.

Ojciec od razu zaczął pracować, a że nie miał mieszkania zostawał na noc w stróżówce. W taki bardzo szczęśliwy i prosty sposób znalazło się względnie bezpieczne miejsce. Kierownik zapomniał zameldować ojca w miejscu pracy, więc nadal nie istniał on w żadnych aktach i dokumentach państwowych jako żywy.

Represje i mordy przygasły. Wszystkie ciosy spadały na naród falami, jak pulsujący ból, który raz się nasila, a następnie – łagodnieje. Nie znaczy to jednak, że strach minął. Ojciec bał się władzy, bał się zwykłych ludzi, bał się aby go ktoś ze wsi nie rozpoznał. Celowo ulokował się w warsztacie w samym kącie – był właściwie niewidoczny. Do miasta wychodził tylko wtedy, gdy było to nieodzowne. Jedzenie i picie przynosiła mama. Razem z babcią nadal mieszkała na wsi w ciemnej komórce, ale to nic! Przecież jeszcze żyły i to się tylko liczyło!

W jakiś, właściwy chyba tylko dla nas sposób byliśmy ludźmi szczęśliwymi. Od roku 1932, czyli początku represji, jedynie dziadek nam zginął…

10.2 – Wrzesień 1939 roku

Teraz ja miałam najlepiej. Mieszkałam u pań Marii i Heleny i nawet obecnie wspominam te czasy z rozrzewnieniem i łezką w oku. Pani Maria Pawłowna umiała stworzyć atmosferę prawdziwego rodzinnego ciepła, czego u mnie w domu nie dało się już odtworzyć.

Mama traktowała mnie jak osobę obcą, wręcz niepotrzebną, ale ojciec nadal był dobry i czuły pomimo, że stał się więźniem z wyboru. On nigdy nie wrócił do mamy jako mąż i ojciec. Nie miał takiej możliwości, przecież teoretycznie nie żył, nie był nigdzie zameldowany. W swojej stróżówce żył, pracował i nawet nieźle zarabiał. Dostawałam od niego pieniądze na życie i na ubranie. Mogłam się więc lepiej ubrać i wszędzie pokazać, nie wzbudzając współczucia i nie odczuwając upokorzenia.

W roku 1939 ukończyłam dziesięciolatkę. Aż się dziwię, że to nastąpiło. Co ja wówczas umiałam? Niewiele. Otrzymałam świadectwo, na którym aż roiło się od trójek, ale ja wiedziałam, że te trójki też są jeszcze naciągane. Pani Helena w wolnych chwilach douczała mnie. Traktowała mnie jak córkę. Bardzo chciała, bym podjęła studia.

– Nie masz nic do stracenia, musisz spróbować – mówiła. – Jeśli nie zdasz egzaminów to będziesz pracowała, bo żyć trzeba.

Po długim namyśle i wahaniach złożyłam dokumenty do Instytutu Pedagogicznego i czekałam na egzaminy. Pierwszy był z matematyki. Podobno tematy nie były wcale trudne, ale nie dla mnie. Byłam ciemna jak przysłowiowa „tabaka w rogu”. Siedziałam nad czystą kartką i zerkałam na swojego sąsiada i podziwiałam go. Poznać było, że ma wszystko w małym paluszku.

W istocie bardzo szybko skończył, a idąc oddać pracę podrzucił mi brudnopis. Wystarczyło tylko przepisać. To mnie nawet bawiło. Cieszyłam się, że bodaj choćby raz w życiu „nabiję kogoś w butelkę”, i to porządnie. Bardzo spokojnie oddałam pracę i wyszłam na korytarz.

Mój nowy znajomy stał przy oknie i chyba czekał na mnie, był ciekaw czy skorzystałam z pomocy. Poznaliśmy się. On pochodził z Kremieńczuka i był sierotą. Wychowywał go przytułek dla chłopców. Jego rodzice zginęli. Z biegiem czasu zawiązała się między nami przyjaźń, a może nawet miłość, równie tragiczna co całe moje życie. Pokochałam swojego chłopca i on mnie pokochał. Oboje nie byliśmy rozpieszczani przez życie i może dlatego nasza miłość była czysta i dziecięca. Nic nas nie obchodził cały świat. Żyliśmy własnym szczęściem. Młodość brała górę nad wszystkim.

Zły los nie oszczędził nas jednak. Mój przyjaciel przestał przychodzić na spotkania i na wykłady. Wraz z paru innymi studentami przepadł. Nigdy go już nie zobaczyłam… Lochy NKWD były bardzo przepastne. Widocznie był zbyt mądry i szlachetny, nie pasował, nie mógł żyć w tak podłym świecie. Przez jakiś czas poszukiwałam go, łudziłam się, że wróci. Niestety bramy piekła zatrzasnęły się za nim na zawsze. Bardzo tęskniłam i wyczekiwałam, ale tym razem cud nie chciał się zdarzyć. Ojciec miał więcej szczęścia.

Życie toczyło się dalej, starymi wytartymi torami. I tak musiało być.

Nadszedł upalny – jak rzadko kiedy – wrzesień 1939 roku. Ta gorąca jesień zamiast radować, stała się przekleństwem dla całego świata.

Zaczęła się II wojna światowa.

Polska, tak bardzo mi droga, a jednocześnie tajemnicza i nieznana, była pierwszą ofiarą tego straszliwego kataklizmu. Słuchałam radia w wydaniu sowieckim, które wcale nie ukrywało zadowolenia i radości z powodu napaści Hitlera na Polskę. I już 17 września wojska sowieckie uderzyły na Polskę ze wschodu. Sojusznik Hitlera pośpieszył mu z pomocą. Władze Związku Radzieckiego nazwały ten akt agresji wojną „wyzwoleńczą”.

„Wyzwalamy spod jarzma polskich panów zachodnią Ukrainę i Białoruś!” – głosiła prasa i radio.

„Wyzwoliciele” pachnący krwią i dymem wracali z wojny obładowani walizami łupów. Wrócił również zięć pani Marii. Ogromne dobra zdobył w czasie „wyzwalania”. Niektóre, a szczególnie ubiory, były tak piękne, że ja takich nigdy jeszcze nie widziałam. „Kochany” zięciulek będąc politrukiem miał prawo i przywilej kursowania z Ukrainy do Polski i odwrotnie. Przywoził coraz więcej. Jego zachłanność nie miała granic, był nienasycony.

Zimę i wiosnę też miał bardzo pracowitą. Trudnił się bowiem, wywózką Polaków na Sybir i Kazachstan. O nas – Polakach urodzonych w ZSRR – chwilowo zapomniano. To był następny, krótki okres wytchnienia, a my staraliśmy się go jak najlepiej wykorzystać.

W 1940 roku ojciec wynajął dla nas nowe mieszkanie. Mama z babcią z radością opuściły ponurą komórkę bez okna. Mieliśmy teraz duży słoneczny pokój z kuchnią i werandą. Ja z żalem opuściłam panią Marię Pawłownę i panią Helenę. Dla ojca nic się nie zmieniło. On nadal bał się mieszkać z nami i pozostał w swojej stróżówce.

Chwilowo zapomniani przez władze byliśmy jednak ostrożni, niebezpieczeństwo bowiem istniało nadal. Ja, gdybym nie była kobietą, zginęłabym bez wieści tak jak mój chłopiec. A może żyję dlatego, że w czasie najokrutniejszych prześladowań byłam niepełnoletnia?

Ten szczęśliwy okres musiał się jednak skończyć. Skoro tylko ukończyłam 18 lat stałam się bardzo widoczna. Obozy pracy potrzebowały nowej krwi.

10.3 – Niewłaściwa narodowość

Mój Boże jak ja to dokładnie pamiętam. Może lżej byłoby mi, gdyby przeszłość zatarła się w mojej pamięci, ale niestety, ja to wszystko widzę jak na dłoni. Zło było wielkie, powszechne i niewiarygodne dla kogoś, kto sam tego nie doświadczył. Ogarnęło cały naród. Nie potrafię tego opisać. Brak mi słów.

Szliśmy na zagładę jak baranki na rzeź. Nikt się nie bronił i nie sprzeciwiał. Czasami ktoś odważył się uciekać, ale ucieczki nie każdemu się udawały. Mój ojciec, moja rodzina należeliśmy do nielicznej grupki ocalonych. Dlaczego? Czy nie stała się jakaś niesprawiedliwość? Czym zasłużyliśmy na takie wyróżnienie? Dlaczego los był dla nas tak łaskawy?

Liczna rodzina wyginęła. Duża polska wieś Greczany już dawno nie istnieje, a ja jestem, a ja pomimo swoich sędziwych lat wciąż żyję. Mój umysł nie może tego ogarnąć. Wobec tych pomordowanych czuję jakąś nieuzasadnioną winę. Byłam nawet więziona, ale uwolniono mnie!

Właśnie z chwilą ukończenia osiemnastu lat trafiłam do więzienia.

Musiałam mieć dowód osobisty, bez którego życie w czasie wojny było niemożliwe. Zrobiłam więc trzy zdjęcia, a metrykę urodzenia miałam, więc zdawałoby się, że po opłaceniu jakichś tam kosztów otrzymam dowód. Ale to tylko z początku wyglądało na takie proste.

W wyznaczonym czasie zgłosiłam się po odbiór dokumentu. Okazało się, że nie jest jeszcze zrobiony. W rubryce narodowość zostawiono puste miejsce. Miałam kilka minut czasu na zastanowienie się i wybranie dla siebie narodowości. Właściwie to wyboru nie miałam. Liczyła się jedynie narodowość rosyjska.

Ja rzecz jasna na to się nie zgodziłam i natychmiast brutalnie wciągnięto mnie do ciemnej, wilgotnej, cuchnącej kloaką celi, w podziemiach urzędu NKWD. Znalazłam się w okropnej, oślizłej izolatce. Była pusta. Stało tam jedynie cuchnące wiadro zastępujące ubikację. Tak właśnie rozpoczęło się moje dorosłe życie…

Nie wiem jak długo siedziałam oparta o wilgotną ścianę. Czasem było tutaj zupełnie ciemno, a czasem świecono tak ostrym światłem, że nawet z zamkniętymi oczyma czułam piekący ból pod powiekami. Długo bym chyba nie wytrzymała. Po przebytej chorobie nie byłam zbyt silna i odporna, szczególnie na chłód.

Kiedy ciemności zamieniały się w ostre światło, mrużąc oczy szukałam śladów po kulach na brudnych ścianach. Ale tutaj chyba nie rozstrzeliwano. Próbowałam czytać zatarte napisy. Były tam jakieś strzępki słów, całkowicie niezrozumiałe. Służba więzienna powycierała i pozdrapywała mozolnie napisane słowa: jakieś skargi, przekleństwa, a może nawet modlitwy, żeby tacy jak ja i następni po mnie nie mogli nic przeczytać.

W tej scenerii myślałam o ojcu, który przesiedział w takich, albo jeszcze gorszych warunkach całą zimę. I chociaż był już na wolności, nie miałam okazji i sposobności zapytać go, jak się czuł i co przeżywał będąc „wrogiem narodu”, więźniem politycznym. Myślę, że unikał rozmów na takie tematy. Widziałam na nogach blizny po ranach. Musiał więc być okrutnie bity i katowany.

Oparta o ścianę, wzywałam jakiegoś dobrego ducha, któryby mnie uratował. Okrutnie się bałam! Bałam się tortur, ciemności, ostrego światła i śmierci, bo ona mogła nadejść w każdej chwili.

I jak tu nie wierzyć w skuteczność modlitwy?! Po kilku dniach i nocach wyszłam na wolność zachowując w dowodzie narodowość polską. Nie było to moją zasługą. Po prostu los tak chciał. Kto nie siedział w więzieniu, w ciemnej izolatce, nie potrafiłby chyba cieszyć się wolnością, powrotem do dziennego światła, do słońca, do prawdziwych ludzi, tak, jak cieszyłam się ja.

Oczy łzawiły, przyzwyczajały się do słońca, a może płakałam z radości? Przestałam nawet odczuwać głód. Nie jadłam przecież tyle dni. Gdyby mnie pani Maria nie podtrzymywała, nie prowadziła, nie wyszłabym z urzędu o własnych siłach.

Dopiero w domu dowiedziałam się, dlaczego miałam tyle szczęścia, że opuściłam mury więzienia. Dobrym duchem okazał się zięć pani Marii. To dzięki jej prośbom zostałam uratowana. Jak dużo mogła zdziałać taka ważna osobistość – żołnierz i działacz polityczny.

Wolnością jednak nie cieszyłam się za bardzo. Zrozumiałam bowiem, że będąc pełnoletnią mogę być w każdej chwili uwięziona. Jako „dziecko” bałam się przytułku, a już jako dorosła bałam się wszystkiego, bałam się śmierci. Moja sytuacja więc, pogorszyła się znacznie.

Ucieczką ratować się nie mogłam. To ojciec umiał się wymykać oprawcom. Było mu łatwiej, był mężczyzną i miał zawód, dzięki któremu mógł jakoś żyć, a ja? Kim ja właściwie byłam? Co umiałam? Jako kobieta obawiałam się złych ludzi, mężczyzn z ich chorobliwym pożądaniem. Oprócz tego bałam się terroru.

Najważniejsze jednak było to, że odzyskałam wolność, że nie trafiłam do obozu, gdzie przestaje się być człowiekiem. A najważniejsze było to, że zachowałam polskość.

11.1 – Bombowce nad miastem

Nadeszło lato 1941 roku. Jakże było ono piękne i pogodne. Miejskie ulice i parki wyładniały, pachniały zielenią, kwiatami i świeżością. Chciało się żyć. Byłam młoda i marzyłam o szczęściu, radości. Serce jednak ściskał bolesny kurcz, gdy przypominał mi się mój chłopak. Ale czas goi rany i ja również pomału zapominałam o nim, zacierały się w pamięci rysy jego twarzy. Musiałam o nim mniej myśleć, mniej tęsknić.

Jakieś odrodzenie odczuwałam nie tylko ja. Coś się zmieniło, było jakby inaczej. Nawet materialnie poprawiło się odrobinę. Sklepy przestały świecić pustkami. Kolejki skróciły się nieco, ale nie znikły. Tak mało potrzebowaliśmy, by nareszcie poczuć się ludźmi. Bardzo dobrze pamiętam niedzielne popołudnia. Deptak w centrum miasta zapełniał się ludźmi, przeważnie młodzieżą.

Spacerowaliśmy, wszędzie słychać było śmiech. Cieszyliśmy się życiem. Było mi w tym czasie dobrze, czułam się bezpieczna. Dwa kina – mieszczące się na tej samej ulicy – zapełniały się widzami. W tym czasie wyświetlano amerykański film pod tytułem „Wielki walc”, o życiu i twórczości Johanna Straussa, z piękną muzyką. Pierwszy raz oglądałam nie rosyjski film. Zresztą jego oglądalność była ogromna, zwłaszcza, że bilety nie były drogie. Ja oglądałam go kilka razy i za każdym razem wydawał mi się ciekawszy. Byłam oczarowana, zachwycona. Zapominałam o szarości życia. Troski odchodziły, zło przestawało się liczyć. Młodość brała górę nad nieciekawą prozą życia.

Snułam różne plany na przyszłość. Jesienią zamierzałam studiować, ale niestety nie sądzone mi było zostać nauczycielką, o czym zawsze marzyłam. Bo oto naraz, niespodziewanie, jak grom z jasnego nieba wybuchła nowa wojna. Sojusznik Stalina – Adolf Hitler – złamał wszystkie pakty pisane i niepisane bez wypowiedzenia wojny przekraczając granice ZSRR. Zostaliśmy zdradzeni i oszukani, a Stalin zawiódł się na Hitlerze ogromnie.

Nie pomogła żywność odbierana od ust własnemu narodowi, nie pomogły nie kończące się transporty z ropą naftową, węglem i innymi dobrami. Tak się złożyło, że mieszkaliśmy w pobliżu torów kolejowych i musieliśmy patrzeć na długie pociągi ciągnące na zachód cysterny z ropą, białe chłodnie z mięsem, masłem, wagony z żywym bydłem i Bóg jeden wiedział czym jeszcze! I nic to nie pomogło. Stalinowi pozostał tylko własny naród, którego on niestety nie rozpieszczał.

Wojska hitlerowskie prawie bez walki zajmowały coraz to nowe terytoria ZSRR. Nie mogłam zrozumieć dlaczego wojska sowieckie bez boju, bez walki cofały się w popłochu? Tyle lat wpajano dzieciom, młodzieży, a nawet dorosłym, że Armia Radziecka jest silna, niezwyciężona i nikt jej nie pokona. Zrozumiałam, że był to tylko mit, bajki dla małych dzieci. Nagle wszystko runęło jak domek z kart.

Czułam się oszukana, bo naprawdę wierzyłam propagandzie w tym względzie. Przecież Rosja wygrała wojnę z Polską, Finlandia również okazała się słabsza. Ale czy tak rzeczywiście było? Dopiero ojciec wytłumaczył mi, że w wojsku sowieckim brak dowódców i strategów, bo zostali wymordowani w czasie największej czystki w latach 1936-38, że Stalin musi szkolić nowe kadry oficerskie, jeżeli chce zwyciężać, jeśli chce liczyć się na świecie.

Przed wkroczeniem wojsk hitlerowskich do Połtawy przeżyliśmy straszliwy nalot. Kilka razy w ciągu nocy nadlatywały bombowce i siały wokół zniszczenie. Najbardziej ucierpiał dworzec kolejowy i większe zakłady przemysłowe. Znowu ginęli niewinni ludzie. Ze zgrozą patrzyłam na płonące miasto, które pokochałam i zrozumiałam, że nie wolno nam marzyć, planować coś naprzód, bo znajdzie się ktoś taki, kto szybko ukróci nasze nadzieje.

W dziwnych czasach upływało moje dzieciństwo i młodość. Co za los? Czy kiedyś jeszcze będę żyła jak człowiek?

Nazajutrz po bombardowaniu wkroczyły wojska niemieckie. Nie słyszałam żadnych odgłosów walki. To był ponury, deszczowy, jesienny dzień. Niemcy nie wkroczyli sami. Prowadzili ze sobą ogromne rzesze jeńców. Deszcz ze śniegiem oblepiał wycieńczone postacie, szkielety ludzkie. Umieszczono ich na wielkim placu, na którym przed wojną odbywały się uroczystości 1-szo majowe, albo obchody rocznicy Rewolucji Październikowej. Plac pośpiesznie ogrodzono drutem kolczastym, ale nikt nie pomyślał, żeby zbudować jakieś pomieszczenia dla ludzi. I tak zostało do końca.

Przeżyłam głód w 1933 roku, widziałam konających z głodu, ale widok mokrych, brudnych, leżących w błocie, konających z głodu i zimna był nie do zniesienia. Nie potrafię tego opisać. Śnieg, marznące błoto, a w tym błocie ludzie pokurczeni jak robactwo. Na czterech rogach placu stanęły wieżyczki wartownicze, a na nich w dzień i w nocy Niemcy pełnili warty.

Jeżeli któryś z jeńców miał jeszcze siłę, odwagę i próbował zbliżyć się do ogrodzenia to natychmiast zostawał rozstrzelany. Staraliśmy się ulżyć tym biedakom, ale było to prawie niemożliwe. Niektórzy rzucali kawałki chleba przez ogrodzenie. Wygłodzeni więźniowie rzucali się na chleb. Powstawała kotłowanina, bo jeden drugiemu wyrywał jedzenie z rąk, a wartownicy tylko na to czekali. Po serii wystrzałów wszystko cichło, a kawałki chleba mieszały się z błotem i krwią. Tak to się przeważnie kończyło.

Ci, którzy najbardziej walczyli o chleb już go nie potrzebowali, a następni woleli już nie ryzykować. Oni wciąż jeszcze bali się śmierci.

11.2 – Pakunki z chlebem

Z każdym dniem było tych „chłopców” coraz mniej. Znowu jak dawniej zwłoki wywożono gdzieś w pola, do zbiorowych mogił. Ludzie pojmani w czasie łapanek kopali doły i zasypywali zmarłych. Gdzieś w głębi serca odzywało się głupie sumienie.

Jak to tak może być, by jedni żyli, mieli chleb, ciepły kąt, a drudzy ginęli? Trzeba koniecznie ich ratować! Może chociaż kilka osób ocaleje. Myślę, że dla uspokojenia sumienia usiłowałam coś robić, nie czekać z założonymi rękami.

Pewnego razu po naradzie, ja i moje trzy przyjaciółki postanowiłyśmy działać. Pakunki z chlebem, sucharami i cukrem trzeba było jakoś podać jeńcom. Może chociaż paru z nich przedłużymy życie i oczywiście – cierpienie. Do dziś nie wiem czy to było mądre.

Chęć niesienia pomocy jednak, okazała się silniejsza od rozsądku. Miałyśmy zamiar dziewczęcą młodością i żartami uśpić czujność Niemca. I prawie się nam to udało. Paczki w szarym papierze z łatwością udało się przerzucić przez zasieki w zacienione miejsce. Żartowałyśmy i wygłupiałyśmy się jak niemądre. Dziwnie to wyglądało, bo bardzo słabo znałyśmy język niemiecki, ale wartownikowi się chyba podobało, bo zaśmiewał się do rozpuku. Jeszcze chwila i spokojnie mogłybyśmy odejść, ale niestety kilku niesamowicie brudnych, zarośniętych i najbardziej zdesperowanych spośród więźniów-kościotrupów rzuciło się na paczki wyrywając je sobie. Dlaczego tak robili? Przecież wiedzieli co ich czeka, nie był to przecież pierwszy raz? Myślę, że niesamowity głód i zimno odebrały im zdrowy rozsądek. Oni już nie byli podobni do normalnych ludzi. A może było to po prostu samobójstwo?

Rozległy się strzały. Polała się krew. Pierwszy odruch – ucieczka! Rozpierzchłyśmy się w różne strony, ale Niemcy zablokowali wszystkie ulice wokół placu i motorami, samochodami gonili i wyłapywali wszystkich znajdujących się na ulicach. Ta łapanka nie trwała długo. Załadowano wielu ludzi na więzienny, ciężarowy samochód, a nas razem z nimi.

Ulice opustoszały. Samochód ruszył. Nikt nie wiedział dokąd nas wiozą. Każdy myślał o najgorszym. Ale nie było aż tak źle. Nie jechaliśmy długo. Samochód zatrzymał się nagle. Rozległ się zgrzyt otwieranych drzwi i brutalne okrzyki rozwścieczonych Niemców.

– Raus, raus, schnell, schnell – wrzeszczał nie młody już Niemiec.

Poznałam miejsce do którego nas przywieziono. Zobaczyłam szereg starych, drewnianych baraków, wybudowanych jeszcze prze swoich. Nie tak dawno w tych barakach więziono „politycznych”. Zbudowano je bardzo pośpiesznie i niezbyt dokładnie. Więzienia były w tym czasie bardzo przepełnione. Tu właśnie nas wyrzucono.

Strach mnie ogarnął. We wnętrzu baraków było brudno, cuchnęło pleśnią i zgnilizną. Podwójne prycze straszyły swoim wyglądem. Okropnie się czułam, bo uświadomiłam sobie, że łapankę sprowokowały cztery głupie i naiwne dziewczyny. Nie tylko nikomu nie pomogłyśmy, ale przede wszystkim poważnie zagroziłyśmy życiu swojemu i wielu innych ludzi. I jak się z tym pogodzić i przyznać do tego? Wszyscy by nas przecież znienawidzili. Jakież to było tragiczne i jednocześnie głupie.

Nie miałyśmy czasu zastanawiać się i rozmyślać, bo trzeba było szukać jakiegoś ratunku. Zbliżała się noc, a w barakach było mokro, zimno i odrażająco. Odruchowo tuliliśmy się do siebie ogrzewając się wzajemnie własnymi ciałami. Taka była pierwsza noc.

Nawet wartownicy pomarzli. Oni zresztą nie mieli najcieplejszych ubrań na sobie. Ich płaszcze wojskowe i mundury nie były przystosowane do chłodów. Może to właśnie przesądziło o tym, że skoro świt opuściliśmy niegościnne baraki i czwórkami niczym wojsko wróciliśmy do miasta. Nasze nowe lokum znajdowało się teraz w szkole, bo przecież dzieci wówczas do szkoły nie chodziły.

Pomyślałam sobie, że znowu zrobiłam głupstwo nie uciekając z baraków. Na pewno niektórzy to zrobili, a ja głupia trzęsłam się z zimna zamiast korzystać z dogodnej sytuacji. Przecież nie byliśmy nigdzie zanotowani. Nikt o nas nic nie wiedział. Pomimo młodości czułam, że siły mam coraz mniej. Byłam głodna. Już mijała doba od ostatniego posiłku. Myślałam o rodzicach. Oni wiedzieli dokąd poszłam, a babcia pomagała mi nawet robić pakunki. Na pewno poszukują mnie.

Miałam nadzieję, że coś się odmieni. Nie chciałam wierzyć, że zginę. Nie chciałam znaleźć się w sytuacji ludzi, którym chciałyśmy pomóc. Całe szczęście, że opuściliśmy baraki. To nie dla nas Niemcy to zrobili. To im było zimno i niebezpiecznie. Nas było dużo więcej niż strażników. Ze zniszczonych przez czas i ludzi baraków ucieczka nie przedstawiałaby żadnej trudności.

W szkole mieliśmy dach nad głową, było nam trochę cieplej, a Niemcy mieli nas wszystkich za drzwiami pod kluczem. Jedną ciężką noc miałam za sobą i wciąż czekałam na ratunek. Szwaby nie traciły czasu. Wygoleni, umyci i prawie pachnący wyśmiewali się z nas, bo po ciężkiej, nieprzespanej nocy nie wyglądaliśmy najlepiej.

Zaczęła się segregacja. Ładniejsze i młodsze dziewczyny z jednej strony, a brzydsze i starsze z drugiej. Z mężczyznami Niemcy nie zadawali sobie tyle trudu i zachodu. Ja niestety trafiłam do drugiej żeńskiej grupy. Widocznie mój wygląd zewnętrzny nie był korzystny. Nie podobałam się Niemcowi. Nawet moje blond włosy nie zostały zauważone. Czułam się upokorzona i gorsza! Zapamiętałam to na całe życie.

Grupa ładniejszych dziewcząt trafiła do kasyna niemieckiego i do sprzątania koszar, a my gorsze myłyśmy podłogi, malowałyśmy ściany i drzwi. Niemcy bowiem, szykowali pomieszczenia dla wojsk, których się spodziewali.

Jak długo wytrzymam bez jedzenia? Oczy zachodziły mgłą, w uszach szumiało. Zbliżała się następna noc i co dalej? Gdy jedna z dziewcząt zemdlała narobiłyśmy szumu. Przecież w końcu muszą nam dać coś do jedzenia, bo nie będziemy mogły pracować.

11.3 – W niemieckiej niewoli

Już po zapadnięciu zmroku szykowałyśmy się w jednej z klas do odpoczynku. Nagle otworzyły się drzwi i poczułam miły zapach chleba. Równe cegiełki-foremki chleba ułożył Niemiec na stole i dzielił każdej po połowie. Już nigdy w życiu nie jadłam tak smacznego chleba jak wówczas.

Później jadłyśmy również zupy z kotła wojskowego. Same je gotowałyśmy z ziemniaków i buraków dostarczanych przez mężczyzn z pobliskiego kołchozu. Przeżyłam następny ścisły post, bo zupy były bez żadnej omasty, ale i tak miałyśmy lepiej niż jeńcy na placu defilad.

Dostawałyśmy nawet mydło, którym jednak nie można się było umyć. Twarde kamyczki szarego koloru nie myły, a zdrapywały brud. Byłyśmy więc niedomyte, albo raczej brudne. Tego nie można było powiedzieć o Szwabach. Oni myli się i golili codziennie, zawsze więc byli czyści.

Sprzątanie w szkole szybko się skończyło i wyszliśmy na ulicę. Tu był ogrom pracy, bo ciężkie czołgi i samochody rozjeździły już i tak złe drogi. Dopiero wówczas rodzice odnaleźli mnie. Cieszyli się ogromnie, ale i ja byłam szczęśliwa, że ich mam i że jest ktoś jeszcze na tym świecie, komu na mnie zależy.

Czasami udawało się im podrzucić trochę żywności, a to znaczyło dla mnie tyle co życie. Może to komuś wydawać się dziwne, ale z Niemcami łatwiej się było dogadać niż ze swoimi, szczególnie ze stróżami porządku. Jakiś komplement, miłe spojrzenie, uprzejme słowo, a do tego jakaś drobna łapówka w postaci owoców rozbrajała ich. Przecież mimo wszystko oni również byli ludźmi. Może tęsknili za domem, za rodziną. W czasie krótkiego odpoczynku opowiadali o sobie, o swojej ojczyźnie, o rodzinie. Zawiązywała się wątła nić przyjaźni. Ruski wartownik niestety nie mógłby się zwierzać, ani przyjaźnić. Od niemowlęcia mieliśmy zakodowany strach i nieufność. Według ruskich wszędzie czaił się wróg. Zrozumiałam, że za wszelką cenę trzeba wejść w łaski wartowników. Może się to w przyszłości przydać.

Zbliżała się zima. Noce były mroźne, zaczął padać śnieg. W zimie na przełomie 1941 i 1942 roku śniegi były bardzo obfite. Wówczas to przerzucono nas na lotnisko do oczyszczania pasów startowych, ale teraz miałyśmy cieplejsze mieszkanie. Rodzice nie mieli już do mnie dostępu. Zresztą tutaj tak beznadziejnie nie było. Czasami miałyśmy nawet chleb, no i oczywiście zupy z kotła, ale pożywniejsze.

Na lotnisku byliśmy odcięci od świata. Tylko czasami docierał nikły okruch wiadomości. Byłam ciekawa co dzieje się z chłopcami na placu. Jak oni się czują? A oni niestety wszyscy zginęli. Niemcy nawet nie zadawali sobie trudu by chować ich w zbiorowych mogiłach. Zwłoki po prostu były palone. Układano rząd sosnowych konarów i rząd zwłok. Wszystko oblewano benzyną i paliło się ognisko ludzkie.

Zatykałam uszy by jak najmniej słuchać takich okropności. Ci sami wymuskani Niemcy, którzy niemal z tkliwością opowiadali nam o swoich dzieciach, w tym wypadku zachowywali się jak dzikie bestie w ludzkim ciele.

Ciężka praca przy sprzątaniu śniegu, wyrąbywaniu lodu powodowała ogromne wycięczenie, które zagłuszało odruch nienawiści i chęć zemsty. Wieczorem zasypiałam szybko i spałam na twardych deskach kamiennym snem. Z nadejściem wiosny czułam się bardzo źle. Wychudzona, z pociemniałą cerą, na pewno urodą nie grzeszyłam. Najgorsze były oczy. Powieki pokrywały się „jęczmieniami”. Gdy jeden się goił to natychmiast tworzył się następny. Może to z zimna, może z wycieńczenia, brudu, a może po prostu od mycia się piaskowym mydłem.

Bałam się owrzodzeń na całym ciele, tak jak to było w okresie głodu w 1933 roku. Gdyby tak się stało, to Niemcy nie patyczkowaliby się ze mną. Zostałabym rozstrzelana. Ale dzięki Bogu nadeszła ciepła i słoneczna wiosna. Śniegi i lody stopniały, a my przestałyśmy być potrzebne na lotnisku. Znowu wróciłyśmy na drogę. Zasypywałyśmy wyboje i kałuże, a ja często widywałam ukradkiem ojca albo matkę. Oni zawsze w jakimś rowie lub zaroślach zostawiali pakunek z żywnością.

Może promienie słoneczne, a może odrobina żywności od rodziców stała się dobrodziejstwem dla moich oczu. Przestałam odczuwać swędzenie powiek i „jęczmienie” stopniowo ustępowały. Z kawałka lusterka patrzyła na mnie opalona na złoty kolor, nawet nie brzydka twarz dziewczyny, bo miałam już wówczas 21 lat.

Przerzucono naszą kobiecą brygadę do pracy w kołchozie. Spałyśmy bardzo wygodnie w stodole na słomie, a owoców i warzyw było pod dostatkiem. Wartownicy niemieccy nie byli dla nas źli. Kilku z nich już nie pierwszej młodości, bardzo pięknie mówiło po polsku. Oni prawdopodobnie pochodzili ze Śląska i z pewnością byli Polakami, chociaż o tym nigdy nie wspominali. Na mnie – Polkę patrzyli łaskawszym okiem.

Kilka razy ojciec rozmawiał z jednym z nich. Szkoda, że nawet nie pamiętam jego imienia. Domyślałam się, że był Polakiem. Często z nim rozmawiałam i prosiłam, żeby pomógł mi wyrwać się z obozu. Przeczuwałam, że ojciec również powoli działa w tym kierunku, zwłaszcza, że to właściwie nie był jeszcze jakiś rygorystyczny obóz. Nie nosiliśmy nawet pasiaków. Dlatego moje ubranie i obuwie zniszczyło się doszczętnie. Z nastaniem lata chodziłam boso. Nie należało to do przyjemności. Miałam poobijane palce u nóg, a stopy stwardniały niczym podeszwy.

W końcu nadeszła upragniona wolność. Wiele poświęcenia, pieniędzy i odwagi ze strony rodziny, a szczególnie ojca kosztowało moje wykupienie, ale wszystko się udało. W domu nareszcie porządnie umyta zaczynałam wszystko od nowa…

11.4 – Na rodzinnej ziemi

Już po kilku dniach czułam się wypoczęta i szczęśliwa. To nic, że wojna trwała. Starałam się o niej nie myśleć. Materialnie nie było nam źle, może nawet lepiej niż przed wojną. Ojciec zarabiał nieźle, bo Niemcy doceniali jego szewski fach, mama zaś pracowała w szpitalu w którym znajdowali się ranni Niemcy i również coś wnosiła do domowego budżetu.

Nawiązaliśmy nawet łączność z resztkami Polaków z rodzinnej wioski. Hania Dyjak, daleka krewna ze strony mamy pisała, że mieszkanie nasze stoi puste i niszczeje. Te kilka słów wystarczyło, by obudzić w rodzicach nadzieje na odzyskanie własności i powrotu do rodzinnych stron. Jedynym tematem w czasie wieczornych rozmów była rodzinna wieś, dom rodzinny, cmentarze, wspomnienia i wspomnienia!

Rozmowy rodziców denerwowały mnie trochę, ponieważ się już przyzwyczaiłam do tutejszej sympatycznej ludności. Połtawa to przecież takie ładne miasto. Miałam kochaną Marię Pawłownę, jej córkę Helenę, która darzyła mnie matczyną miłością, miałam swoje przyjaciółki. Był też Instytut Pedagogiczny, który koniecznie pragnęłam ukończyć i zdobyć upragniony tytuł nauczycielki. Może po wojnie będę jeszcze studiowała? Przecież ta zawierucha nie będzie trwała wiecznie i Niemcy wrócą do siebie.

Znowu snułam marzenia, ale bałam się obiecywać sobie zbyt wiele. Na nic zdały się moje protesty i udowadnianie słusznych racji. Ojca i mamę ciągnęła ziemia rodzinna, własny kąt, cmentarze i Bóg jeden wiedział co jeszcze!? Jak postanowili, tak zrobili. Ojciec sprzedał nie tak dawną kupioną chałupinę i jeszcze inne rzeczy, i za te pieniądze udało się kupić u Cyganów starą szkapinę i lichutki wóz.

Byłam ogromnie rozczarowana i zawiedziona. Potrzebne i z trudem zdobyte rzeczy, a nawet chałupę zamieniono na politowania godny zaprzęg. Może ojciec chciał uciec z tamtych stron, bo musiał się ciągle ukrywać? Jako nieboszczyk nie mógł egzystować normalnie, nie mógł się nawet zameldować. W domu nie mówiło się o tym. To był temat jakby wstydliwy, jakby dotyczył tylko i wyłącznie ojca.

Ruszając w drogę pożegnaliśmy się z przyjaciółmi i sąsiadami. Lato 1942 roku było ciepłe i pogodne, a podróż nie byłaby bardzo zła, gdyby nie „wpadka”. Niemcy bowiem, dołączyli nas do taboru cygańskiego i pędzili gdzieś do obozu, a później do pieca… Znowu śmierć wystawiła swoje kły.

Szybka jazda i wyboje na drogach nadwerężyły nasz środek transportu do tego stopnia, że pękło koło i wóz zatrzymał się na środku drogi. Niemcy szaleli ze złości, a ojciec dostał kilka razy harapem po plecach. Ja prosiłam, błagałam by nas zostawiono. Już wtedy mogłam się z nimi dobrze porozumieć, bo nauczyłam się trochę mówić będąc w obozie. I co ciekawe, że z okupantem chociaż z trudem, ale można się było dogadać, czego nie udałoby się nigdy ze swoimi. Ciągle to podkreślam i do znudzenia powtarzam.

Pozbyliśmy się resztek pieniędzy przeznaczonych na żywność, ale nasz wóz zepchnięto na pobocze, a tabor pojechał dalej. Znowu cud? Ludzie z pobliskiego kołchozu pomogli i za parę godzin koło zostało wymienione i ruszyliśmy dalej. Trzeba było zachować jak największą ostrożność. Jechaliśmy teraz bocznymi drogami, a na mostach tylko ojciec znajdował się na wozie, my natomiast podążaliśmy za nim w pojedynkę i w rozproszeniu. To nie rzucało się tak bardzo w oczy.

Gorzej było z jedzeniem. Głód doskwierał, a kupić nie mieliśmy za co. Pieniądze oddaliśmy przecież Niemcom. Żebraliśmy więc jak ostatni nędzarze, ale byliśmy coraz bliżej celu. Podróż przedłużyła się trochę, ale w końcu dotarliśmy na miejsce. Po tylu latach poniewierki, aż trudno było uwierzyć, że znowu jesteśmy w rodzinnej wsi, na rodzinnej ziemi i we własnych kątach.

Remont mieszkania był nieodzowny i znowu dobrzy ludzie pomagali. Gdy nareszcie weszliśmy do czystego lokum radości nie było końca, tak w nim było jasno i tyle przestrzeni. Ile razy od roku 1932 zaczynaliśmy od początku? Liczyłam i nie mogłam się doliczyć. Najbliższej rodziny już nie było. W ciągu tych lat krewni wyginęli lub zostali gdzieś wywiezieni. Zostały tylko polskie sieroty, jakimś cudem ocalone. Niektórzy już urośli, wydorośleli i walczyli za Ojczyznę lub byli tanią siłą roboczą, jak ich ojcowie, ale teraz służyli Niemcom. Moja cała rodzina również pracowała, by żyć i by uniknąć wywózek na przymusowe roboty do Niemiec lub do obozu. Jedni wywozili, a teraz drudzy czynią to samo. Jakie to było wtedy „modne”.

Ciężarowymi samochodami przyjeżdżali na wieś Niemcy, którzy wyszukiwali dorodniejszą młodzież, a sołtys niestety rad, nierad musiał im pomagać. Odbywał się werbunek ludzi, przede wszystkim na przymusowe roboty do Rzeszy. Uciekinierów szybko wyłapywano, bo w naszych stronach nie za bardzo było się gdzie schronić. Lasy iglaste na czarnej ziemi nie rosły, a liściaste zostały doszczętnie wytrzebione.

W czasie werbunku, tak samo jak w czasie łapanki Szwaby bardzo dobrze się zabezpieczali. Wszędzie, na każdym rogu stał uzbrojony wartownik, który mógł w każdej chwili uciekiniera zabić. Oprócz Niemców służbę wartowniczą pełnili Węgrzy. Byli bardzo gorliwi i bardzo trudno było ich oszukać. Niemcy natomiast byli łasi na złoto. Czasami udawało się wykupić pojedyncze osoby.

Po takich łapankach i werbunkach ludność ogołocona była doszczętnie. Okupanci zabierali tylu ludzi ilu zdołał pomieścić samochód, który natychmiast odjeżdżał na zachód – w odwrotnym kierunku niż wywozili swoi. I ślad za nimi ginął.

Po wojnie parę osób wróciło tylko po to by natychmiast trafić do więzienia lub obozu sowieckiego. Tacy ludzie nie mogli żyć, przecież oni widzieli inny świat. Pomimo działań wojennych na pewno zauważyli różnice poziomu życia w Rosji i w Niemczech. Przecież przed wojną wmawiano nam, że za granicami ZSRR panuje zacofanie, nędza i głód. I właśnie za to, że poznali prawdę musieli zginąć.

Bałam się łapanek, a gorzki smak życia w obozie poznałam w Połtawie. Jedynym ratunkiem przed wywózką była praca, którą udało mi się dostać na dworcu kolejowym, jako tragarz (nosilszczyk). Dźwigałam ciężkie walizy z łupami. Niemcy bowiem wracali do domu na urlopy i wieźli nagrabione rzeczy łącznie z obrazami i ikonami.

Niemiecki szef zastrzegł sobie, bym schludnie, a nawet względnie ładnie wyglądała, bo inaczej zostanę zwolniona i utracę tak lukratywną posadę. Ładniejsze ubrania niestety zniszczyły mi się w obozie, albo zamieniłam je na kawałek chleba! Mając więc jedną tylko sukienkę szanowałam ją bardzo. Jeśli zabrudziłam, to prałam wieczorem po pracy, rano prasowałam i już biegłam do pracy czysta i schludna jak żądał szef. To prawdopodobnie budziło zaufanie.

Zarabiałam niewiele, to ojciec utrzymywał rodzinę, a i ludziom pomagał. Nigdy nie odmówił nikomu pomocy, ale i sąsiedzi, pomimo, że nie Polacy potrafili być wdzięczni.

Dostaliśmy od sąsiada cielaka – byczka, bardzo chudego. Na skórze miał mnóstwo dziwnych narośli. Wydawało się, że to zwierzę niedługo pożyje, ale spróbować nie zawadziło. Dobra opieka, pachnące siano w żłobie, a nawet trochę czegoś treściwego odmieniło go. Stopniowo gubił guzy, przytył, urósł i stał się naszą maskotką.

12.1 – Śmierć z honorem

Kończyło się szczęśliwe lato, nadchodziła jesień i zima. Gromadziliśmy opał, chociaż lasu już nie było. Na łąkach przy rowach melioracyjnych rosły wysokie wierzby i to one ten opał stanowiły. Na bazarze kupiłam zielony, pomimo, że już nie nowy, ale ładny płaszcz zimowy. Ojciec wyczarował za starych piękne nowe buty. Tylko on to potrafił. Ze starego białego swetra zrobiłam ciepły beret i szalik na szydełku i już byłam ubrana. Szef nie będzie mi ubliżał, że wyglądam niechlujnie.

Nadeszły Święta Bożego Narodzenia i Nowego 1943 Roku. Zdawało mi się, że bieda chwilowo nas omijała. Mieliśmy własny, ciepły kąt, a dom był czysty i nie głodny. Po wielu, wielu latach nareszcie bez strachu śpiewaliśmy kolędy, a na stole stały naczynia ze świątecznymi potrawami. Były ryby smażone, ryby w galarecie, kutia z miodem, uszka z kapustą. Czyż to nie luksus? Wciąż przecież trwała wojna. Ludzie wciąż ginęli, a u nas w domu taki dobrobyt.

Oprócz tego w chlewiku stoi maskotka, czarno-biały byczek, przyzwyczajony do ludzi i rozpieszczany przez nas wszystkich, a szczególnie przeze mnie. Mówiłam, że jest inteligentny, tylko nie umie mówić. Nawet w pracy mniej dźwigałam, bo kto miał zamiar wrócić do domu, ten wrócił na święta. Spóźnialskich było mało.

Święta mijały szybko, a życie toczyło się dalej. Praca, praca, bardzo ciężka praca wypełniała całe dnie, a nawet noce. Najgorsze były zmiany nocne. Pracowałyśmy we dwie. Gdy ja pracowałam w nocy moja rówieśnica – Zosia Olanin z Płoskirowa w dzień, i tak na zmianę. W nocy częściej zatrzymywały się pociągi z rannymi. Nareszcie i dla Niemców wojna stała się krwawa. O każde miasto, o każdą wieś, o każdy skrawek ziemi toczyły się zacięte walki. Lała się krew i to nie tylko nasza, ginęli również Niemcy.

Mrozy stały się naszymi sprzymierzeńcami.
– A dobrze wam tak – myślałam. – To za młodzież, która zginęła na placu w Połtawie i nie tylko. To za męki i śmierć w obozach. To za Żydów mordowanych bez końca.

Miałam wrażenie, że Niemcy wstydzili się swoich porażek. Oni, zwycięzcy „bogowie wojny” przewożeni byli w bydlęcych wagonach, nie starczało dla nich wagonów osobowych. Przyszła pora i na nich – nareszczie! Musieli cierpieć i umierać, bo Hitler tak chciał. Dopóki byli młodzi i zdrowi, dopóty byli potrzebni. Stawali się mięsem armatnim. Cóż może znaczyć krzyż zasługi i order, gdy żołnierz zostaje ranny?

Ohydne i bluźniercze „Gott mit uns” na pojazdach. Po co zasłaniali się Bogiem?
Ale tacy to oni byli, niczym Krzyżacy w dawnych wiekach. Powoli, ale skutecznie karta się jednak odwracała. Musiało to nastąpić wcześniej czy później. Zima najbardziej dawała się im we znaki, a była długa i ciężka również dla mnie. Denerwowały mnie i męczyły ciężkie walizy i paki. Każdy Niemiec coś targał – czego nie zdążyli zniszczyć komuniści, to wywieźli hitlerowcy.

Prawie codziennie jechały transporty z rannymi. Ci oprócz ran nie mieli nic, żadnych bagaży. Zima powoli odchodziła. Topniały śniegi i lody, a słońce przygrzewało coraz mocniej. Słoneczne, jasne dni ożywiały całą przyrodę. Ja również wtedy czułam się doskonale, zapominając o wojnie.

Nasza maskotka, byczek był tłuściutki, wesoły i zadziorny.
– Czas najwyższy zamienić go na krowę, bo w końcu nas pobodzie – powiedział ojciec.

Za parę dni zamiast byczka, w obórce stała chuda i nędzna biało-czerwona krowa. To zwierzę okazało się bardzo spokojne i niewybredne. Miało duży apetyt i szybko odzyskiwało „formę”. Szef rzeźni miał rację, żądając od ojca dopłaty. Ona u kogoś po prostu z trudem przetrwała zimę, głodowała i dlatego tak wychudła. Liczyło się jedynie to, że mieliśmy swoje mleko.

Tak więc w czasie niemieckiej okupacji zaczęliśmy żyć jak ludzie. Czy to nie śmieszne? Niemcy zajęci sobą i swoimi porażkami na froncie nie interesowali się naszym dobytkiem i tak zostało. A może to dzięki sołtysowi, który chronił swoich?

Jak już wspomniałam krowa odżyła, wyładniała i dawała dużo mleka. Już nie pamiętam, kiedy ostatnio tak dobrze nam się powodziło. Może jeszcze przed rokiem 1933? Mleka i przetworów starczało nie tylko dla nas, można było nawet trochę sprzedać. Ludzie przychodzili do nas do domu i kupowali.

Znajomi Żydzi z miasta nie mieli pieniędzy, ale po kryjomu dostali od babci mleka albo masła. Niemcy pod karą śmierci zabraniali wspomagać Żydów, ale babcia nie pomna na zakazy i zastraszanie robiła swoje. Jeszcze gdy byłam w obozie nauczyła się dyskretnie i niepostrzeżenie podrzucać paczki, pakowane w szary, nie rzucający się w oczy papier, w krzaki lub zarośla. Na pewno nie każdy pakunek trafił do osoby dla której był przeznaczony, ale ktoś biedny na pewno skorzystał.

Na nic się jednak zdała babcina pomoc. Tego lata bowiem, całą społeczność żydowską miasteczka Płoskirów, Niemcy wymordowali w parę dni. Już zawczasu zostały wykopane długie niczym okopy, doły. Ludzie spodziewali się, że hitlerowcy coś knują. Niektórzy twierdzili, że są to faktycznie okopy, bo cofający się okupant zamierza tutaj stawić odpór nacierającym wojskom.

Żydzi jednak wiedzieli co ich czeka. Niektórzy popełniali samobójstwa. Bardzo znany i ceniony lekarz (niestety nie pamiętam jego nazwiska), który ostatnio leczył rannych Niemców, zginął wraz z rodziną. To było rodzinne samobójstwo. Mąż, żona i dwoje dzieci usnęli przy stole zastawionym trunkami i jadłem. Odświętnie ubrani, z gwiazdami Dawida na piersiach siedzieli z głowami opartymi na stole. Nieletnie dzieci pewnie się nawet nie domyślały, że umierają. W takich pozycjach zastał ich woźny, który przyszedł sprawdzić, dlaczego lekarz nie zjawił się w pracy.

Lekarz, mądry i szlachetny człowiek nie pozwolił, by oprawcy drwili I szydzili z ludzi w chwili śmierci. Umarł jak bohater, jak człowiek wolny. A pogrzeb miał taki, na jaki z pewnością zasłużył. Wszyscy, całe niemal miasto i wieś szli w kondukcie, a orkiestra grała marsz żałobny Chopina. Zewsząd słychać było płacz, to pewnie łkali ci, którym uratował życie. Sam jednak musiał zginąć.

Mimo, że cmentarz żydowski wyglądał dzięki faszystom jak pobojowisko, to właśnie tam pochowaliśmy naszego dobroczyńcę. Znalazł się nawet kamieniarz, który wykuł na nagrobku napis po hebrajsku, zgodnie z ostatnią wolą doktora.

12.2 – Wracają „swoi”, a z nimi strach

Pogrzeb był tak spontanicznym widowiskiem, że Niemcy poczuli się wobec nas bezsilni, zwłaszcza, że to głównie niemieccy pacjenci stracili lekarza. Niektórzy łudzili się jeszcze, że to smutne wydarzenie powstrzyma faszystów przed mordem Żydów, którzy jeszcze ocaleli.

Wkrótce się okazało, jak bardzo się mylili. Po paru dniach gruchnęła bowiem wieść, że spędzono Żydów na plac przy ulicy Kamienieckiej. Na tą wiadomość ruszyliśmy biegiem do miasta. Czułam się, jakbym spieszyła im na ratunek. Gdy dotarliśmy na miejsce, oczom ukazały się zawczasu wykopane doły, rzekomo okopy, które teraz miały spełnić swą haniebną funkcję, grzebiąc dziesiątki niewinnych ofiar. Żydzi już szli na rzeź w milczeniu, bez słowa skargi, pogodzeni z losem. Po obu stronach szeregu kroczyli uzbrojeni po zęby faszyści. Szukałam wśród skazańców znajomych twarzy, ale oni wszyscy wydawali mi się znajomi i bliscy.

Zaczęłam głośno płakać. W tej chwili zobaczyłam wykrzywioną w nienawiści twarz Niemca, który potraktował mnie takim kopniakiem, że upadłam z siłą na ziemię, kalecząc kolana. To już drugi raz w życiu zostałam tak potraktowana.

Dalej już nie szłam; zabrakło siły. Zastanawiałam się tylko, dlaczego oni się nie bronili, dlaczego szli pokornie, jak baranki? I czy świat o tym wszystkim wiedział? A gdzie byli ci, którzy nim rządzili? Nie po raz pierwszy buntowałam przeciwko złu tego świata. Nie poszłam dalej za tymi, którzy za chwilę będą zabici, nie chciałam uczestniczyć w tym makabrycznym orszaku.

Tłumaczyłam się krwawiącymi kolanami, ale tak naprawdę ja się po prostu bałam. Bałam się, że nie będę potrafiła opanować płaczu i pohamować napiętych do granic nerwów. Śmiertelnie lękałam się Niemców, a jednocześnie czułam do nich olbrzymią odrazę, złość i nienawiść. Brzydziłam się tymi potworami. Myślę, że wojna zabiła w nich wszelkie ludzkie uczucia. Ileż to krwi wsiąknęło w ziemię? Może dlatego jest ona taka czarna i urodzajna.

Wróciłam do pustego domu, bo cała rodzina była jeszcze w mieście. To jeszcze bardziej potęgowało beznadzieję i rozpacz. Płakałam tak długo, aż zmęczona z opuchniętymi oczami usnęłam. Dopiero późnym wieczorem wrócili rodzice z babcią, ale ja nie chciałam słuchać relacji z masakry niewinnych ludzi, kobiet, dzieci i starców. W poniedziałek jakby nic się nie wydarzyło stawiłam się do pracy.

Brzydziłam się sobą, że służę takim potworom, ale czy miałam jakieś wyjście?
Całe życie wydawało mi się bezsensowne. Jak daleko sięgałam pamięcią wciąż było beznadziejnie, wciąż trwała walka o każdy dzień życia. To był już rok 1943 a walka rozpoczęła się już w roku 1930. Dziwny wydał mi się świat. Jedni ginęli, drudzy już podrastali, a jeszcze inni rodzili się. Tylko po to by oprawcy mieli materiał, mieli ludzi na których okrutnie i bezkarnie się wyżywali. Pola i lasy usiane były masowymi grobami na których niewidzialne ręce stawiały krzyże, znaki kaźni i męczeństwa.

W takiej ponurej atmosferze mijało lato. Ojciec nie był już ścigany i jemu to zawdzięczamy „dobrobyt”. Z dużego ogrodu zebraliśmy plony. Ziemniaki urodziły bardzo ładnie, mieliśmy więc wszelkie warzywa. Pomimo mojej nienawiści do Niemców byłam im w jakiś sposób wdzięczna za życie bez głodu. W naszej wiosce prawie w każdym domu była krowa albo koza i głodu nikt nie cierpiał.

Komuniści natomiast nie tolerowali dobrobytu. Zadowoleni byli tylko wówczas, gdy panował strach, głód i nędza. Tylko w takich okolicznościach mieli nas wszystkich w garści.

Nadchodziła zima – druga na rodzinnej ziemi. Ja wciąż pracowałam na stacji kolejowej i zaobserwowałam, że najeźdźcy nie czuli się dobrze na rosyjskim terytorium. Klimat również im nie służył. Długie pociągi z rannymi jechały na zachód codziennie. Wojsko wykrwawione i zdziesiątkowane cofało się. Faszyści wracali do siebie, a wyglądali nędznie. Już nie było wkoło nich atmosfery czystości i zadbania.

W święta Bożego Narodzenia i Nowego Roku 1944 w domu było bardzo przyjemnie. Mieliśmy nawet opłatek! Ktoś przemycił go do nas. Ja już nie pamiętałam, kiedy ostatnio mieliśmy opłatek na święta. Patrzyłam na delikatny cieniutki biały chleb z podziwem i zachwytem. Tyle było w nim świętości i boskości, że lękałam się wziąć go do ust. Dobry nastrój był jednak chwilowy i wybitnie świąteczny.

Po Nowym Roku zeszłam na ziemię. Wojna była coraz bardziej krwawa, a linia frontu znowu zbliżała się do nas. Bardzo często maruderzy albo dezerterzy ukradkiem podchodzili do osiedli ludzkich i kradli, co tylko wpadło im w ręce – drób, jajka i inne produkty. Niemcy starszego rocznika, którzy byli tu władzą robili to samo. Zabierali cielęta, krowy a nawet drób. Prawdopodobnie ta żywność miała trafić na front dla walczącego wojska.

Dawało się wyczuć, że wojska niemieckie oprócz chłodu cierpią również głód i wciąż cofają się. Z dnia na dzień okupant stawał się coraz bardziej nieprzyjemny, jeżeli można to tak określić. Niemcy zdawali sobie prawdopodobnie sprawę, że są to ich ostatnie dni na Ukrainie. Krótko więc trwało nasze spokojniejsze i odrobinę dostatniejsze życie. Z wszystkim co mieliśmy, a dużo tego nie było, chowaliśmy się. Najtrudniej było z krową, ale jakoś się udawało.

W takiej atmosferze pełnej strachu i niepewności mijała zima. Wraz z wiosną przybliżała się linia frontu. Już nawet słychać było odgłosy walki. Niemieckie władze uciekły w popłochu i panice zanim nadeszły wojska. Baliśmy się frontu, nalotów, ale nic takiego się nie wydarzyło. Niepotrzebnie siedzieliśmy godzinami w schronach wykopanych w ziemi.

Pod osłoną nocy faszystowskie wojska uciekły bez walki. Nie słyszałam żadnego strzału. Dopiero nazajutrz wkroczyły wojska sowieckie. Po tylu latach okupacji wrócili „swoi”. Z jednej strony byliśmy szczęśliwi, że okupanci opuścili nasz kraj, z drugiej – powrócił strach przed rodzimą władzą. Powitaliśmy ich bardzo uroczyście chlebem i solą, czekając jak zachowa się nasza władza.

Oficerowie mieli naramienniki na mundurach, a na głowach wielkie okrągłe czapki. Wyglądali bardzo dostojnie, prawie jak oficerowie carskiego wojska. Szeregowi byli również schludnie ubrani. To już nie było nędzne głodne i obdarte wojsko jakie widziałam na początku wojny.

Miałam nadzieję, że cała polityka władzy także zmieniła się i że nie będą to zmiany powierzchowne. Niektórzy przebąkiwali coś nawet o wolności religii. Na zapas martwiłam się, że nie mamy księdza a kościoły i cerkwie zostały zburzone.

Niestety były to tylko złudne nadzieje. Bardzo szybko, bo po tygodniu przyjechali do naszej wsi komisarze do walki z kontrrewolucją i – o zgrozo! – znowu zakwaterowali się w naszej chacie. Powrócił strach. Stłoczeni w kuchni czekaliśmy na najgorsze. Pokoje zostały zajęte przez towarzyszy na biuro i sypialnie. Ojca w domu już nie było – ukrywał się. Na szczęście wiosna była ciepła i można było spać na dworze.

Zaczęły się przesłuchania i tortury. Więzienia znowu zapełniły się „przestępcami”, zdrajcami i wrogami ludu. Przesłuchiwano nie tylko Polaków, zresztą Polaków już prawie nie było.

Wciąż dziwiłam się i pytałam, komu i jakie korzyści przynosi nieustanna przemoc i niszczenie własnego narodu? Niemcy też mordowali, ale oni byli obcy. Po co niszczyć własny naród już i tak zdziesiątkowany przez wojnę? Ludzie przecież będą potrzebni. Trzeba odbudowywać kraj po wojennych zniszczeniach.

Stare zdjęcia

Mały przerywnik. W związku z przeszłością babci niewiele zachowało się pamiątek materialnych. Jednak babcia zdołała ocalić kilka starych zdjęć, przedstawiających osoby jej najbliższe.

Najstarsze zachowane zdjęcie pochodzi z roku 1930 i przedstawia młodą Zofię Pawłowską w towarzystwie rodziców – Błażeja Okińskiego i Karoliny Najduk. Babcia nie wspomina o tym wprost we wspomnieniach, ale oczywiście w czasach opisanych nosiła nazwisko panieńskie: Zofia Okińska. Błażej był z rodu szlacheckiego, natomiast Karolina była prostą, chłopską córką. Co ciekawe – fotograf uciął matkę babci, nie wiadomo dlaczego. Dostarczył zdjęcie wybrakowane. Babcia nigdy nie dowiedziała się dlaczego. Natomiast pani BasiaM sugeruje, że zapewne zdjęcie było mojej prababce potrzebne do jakiegoś dokumentu. Jest to wielce prawdopodobne. Dziękuję za tę podpowiedź!

APC 1 - 2015.02.21 16.50 - 001.3d

Ocalało też na szczęście zdjęcie obojga rodziców, już bez żadnych wad i usterek. Jednak z okresu zdecydowanie późniejszego, to jest z lat czterdziestych. Dokładna data zrobienia zdjęcia jest nieznana. Zapewne została ołówkiem zapisana z tyłu zdjęcia, bo widać tam przypominające pismo pozostałości, jednak już całkowicie nieczytelne. Proszę przyjrzeć się charakterystycznej zmianie wizerunku Błażeja Okińskiego, jak wyraźnie zaznacza się na jego obliczu zmiana sytuacji i położenia rodziny w ciągu tych lat.

APC 2 - 2015.02.21 16.53 - 001.3d

Trzecim zachowanym zdjęciem z tamtych czasów jest portret ukochanych opiekunek babci z Połtawy: pań Marii i Heleny Markiewicz. Babcia do dziś wspomina, że mogła u nich zostać i byłaby szczęśliwa. Dlatego to zdjęcie także ocaliła i zawsze trzymała blisko siebie.

APC 3 - 2015.02.21 16.55 - 001.3d

Poza tymi zdjęciami babcia mówi, że istnieje jeszcze jedno, zrobione w czasach jej wczesnego dzieciństwa, w Greczanach na łące. Niestety wygląda na to, że gdzieś się zapodziało. Mam nadzieję, że uda nam się je znaleźć – wtedy także je pokażę Wam. Przejrzę też stare rodzinne albumy. Możliwe, że uda się odszukać inne, już nawet w rodzinnej pamięci zaginione zdjęcia. Oczywiście obiecuję, że w takim wypadku oczywiście wkleję je tutaj.

Natomiast po publikacji odpowiedniego odcinka planuję umieścić tutaj skany książeczek pamiątkowych i zdjęcia odpowiadających im medali, które babcia zdobyła w czasie jej wojskowej kariery. Jest tam m. in. medal za udział w bitwach o Berlin.

Cały ten wpis proszę potraktować jako przerywnik-ciekawostkę przed wznowieniem odcinków.

 

12.3 – „Dobrowolne” zesłania

Odbudowa i owszem zaczęła się od razu. Nie było możliwości, aby ktokolwiek odważył się nie pracować lub pracować na swoim i dla siebie. Slogan: „kto nie pracuje ten nie je” obowiązywał tak samo jak przed wojną. Cała wielka Rosja stała się ogromny obozem pracy niewolniczej bez drutów kolczastych i krematoriów.

Znowu zawitał głód, powróciła głodowa śmierć. Ci, którzy dzisiaj grzebali zmarłych umierali jutro. Niepotrzebne więc były egzekucje, gazy trujące ani piece do spalania zwłok. Taka zagłada nie kosztowała ani kopiejki, może jedynie z wyjątkiem wapna chlorowanego, którym masowo oblewano stosy zwłok.

Nikt nigdy nie będzie w stanie obliczyć ile narodu zginęło przy budowie Białomor kanału, przy budowie metra w Moskwie, Kijowie, ile przepadło na Kołymie, w Kazachstanie, na wyspach Bieguna Północnego i w bardzo wielu innych miejscach zagłady. Po wojnie do tego grona doszli jeszcze Polacy z zachodniej Ukrainy i Białorusi. Dochodziły wieści o prześladowaniach i wywózkach Tatarów, Czeczenów, Niemców Nadwołżańskich i innych mniejszości narodowych.

My również spodziewaliśmy się takiego losu. Ani jeden dzień, ani jedna noc nie były spokojne i bezpieczne. Ojciec trwał w ciągłym pogotowiu. Miał wciąż spakowane najpotrzebniejsze rzeczy. Znowu zamierzał uciekać, chociaż jego zdrowie nie było już takie jak dawniej.

Wszyscy pracowaliśmy dla „dobra ojczyzny” – tak to się pięknie nazywało. Mama wróciła do pracy w szpitalu, ojciec – w swoim zawodzie, a ja na dworcu kolejowym w kancelarii. Pierwszy raz podjęłam się takiej pracy i to dzięki sąsiadce Rosjance, która przed wojną pracowała w księgowości. Wieczorami dużo mi tłumaczyła, uczyła jak naliczać wypłaty dla pracowników, jak prowadzić księgowość i w ogóle jak pracować w biurze.

Bardzo mi pomogła, ale w tamtych czasach sama umiejętność nie wystarczała. Potrzebna był bardzo wielka cierpliwość i pomysłowość. Bałam się, że nie podołam temu wyzwaniu. Pierwsza praca umysłowa, a ja orłem nie byłam. Prawda, od dziecka pracowałam, ale zawsze tylko fizycznie. Za wszelką cenę jednak musiałam wszystko szybko pojąć. Dużego wyboru zresztą nie miałam.

Na szczęście wszystko się jakoś układało. Sam naczelnik stacji trochę mi dopomógł. Był to jeszcze dosyć młody sympatyczny człowiek, przed którym odczuwałam respekt. Moje księgowe początki były trudne zwłaszcza, że w każdym miejscu odczuwało się ogromne braki. Nie miałam papieru, atramentu nie było teczek. Całe szczęście, że okupant zostawił stosy szarego, pakowego papieru. W stosach brudnej makulatury wyszukiwałam całe kawałki i prasowałam.

Dla jednej osoby pracy było tak dużo, że zajęta byłam od świtu do nocy. W końcu naczelnik zlitował się i zatrudnił jeszcze jedną osobę. Była to ładna i rezolutna czarnulka, ukraińska dziewczyna o imieniu Luba. Jaka szkoda, że nie zapamiętałam jej nazwiska. Nie było nam dane zaprzyjaźnić się, pracowałyśmy razem bardzo krótko. Wiem tylko, że była sierotą, niechętnie jednak mówiła o swojej rodzinie. Może celowo unikała tego tematu.

Gdzieś w końcu lipca obie dostałyśmy pismo od władz z rejonu, że „dobrowolnie” zgadzamy się pracować przy budowie syberyjskiej kolei żelaznej. Co za diabelska sztuczka! Odmowa zrobiłaby ze mnie „wroga ludu”, a wówczas nie wiadomo co by się stało. Przed wojną miliony wrogów ludu zginęło w najrozmaitszy sposób.

Następnego dnia przyjęto do pracy dwie dziewczyny, które musiałam przeszkolić. Luba do pracy nie przyszła. Nikt o jej zniknięciu nic nie wiedział, a wszyscy udawali, że się nic nie stało. Już nigdy jej więcej nie zobaczyłam. Luba była odważna i czasem potrafiła powiedzieć kilka słów często gorzkiej prawdy prosto w twarz. Ta cywilna odwaga nie mogła się podobać. Ja taką odwagą nie grzeszyłam, może dlatego przetrwałam?

Po zniknięciu Ukrainki czułam się osamotniona, bezbronna i osaczona. Stałam się więźniem strzeżonym dzień i noc. Dziwiło mnie, że poświęcano mojej osobie tyle uwagi i zachodu. Wciąż szukałam jakiegoś wyjścia z tej opresji, ale nie wiedziałam co robić. Nagle przyszedł mi do głowy pomysł by ochotniczo zgłosić się do wojska! Było to lepsze niż Sybir, praca ponad siły i powolne konanie. Rodzice przyznali mi rację.

Aby ten pomysł zrealizować potrzebowałam czasu i choć odrobinę wolności. Komendant wojenny w Płoskirowie urzędował w godzinach przedpołudniowych. W tym czasie i ja pracowałam i do tego byłam pod strażą. Chciałam zachorować i dostać zwolnienie lekarskie, ale jak na złość choroby w tamtym czasie nie imały się mnie. Nie mogłam się więc wyrwać z biura ani na chwilę. Mama przynosiła nawet ze szpitala jakieś cuchnące płyny nieznanego pochodzenia, które piłam. Później czułam się okropnie, ale gorączki nie miałam i zwolnienia nie dostawałam.

Wyglądało na to, że ratunek oddala się. W końcu zdobyłam się na desperacki krok. Poparzyłam sobie prawą rękę gorącym tłuszczem. Wyglądało to okropnie, ale dostałam tylko zastrzyki przeciw zakażeniu i na tym się skończyło! Dalej musiałam być w pracy.

Na „dobrowolne” zesłania wytypowano już wszystkie resztki polskiej młodzieży. Dzieci i starszych zostawiono na szczęście w spokoju. Wywózki całymi rodzinami przestały się widocznie opłacać. Moja koleżanka i daleka krewna Teofila, również była objęta tą akcją. Starałyśmy się być razem, to dodawało odwagi i było odrobinę raźniej. Byłyśmy takie młode! Wspólne rozmowy lub czytanie książek trwały nieraz całą noc, czas nieuchronnie uciekał.

Wydawało się, że ostatni promyk nadziei zgasł, gdy pewnego dnia, nie wiadomo jak udało nam się zmylić straże i wymknęłyśmy się do Komendy Wojskowej. Wszystko poszło doskonale! Za butelkę samogonu otrzymałyśmy powołanie do wojska. Nie zastanawiałyśmy się wówczas czy było to dla nas lepsze wyjście niż niewolnicza praca w lasach Syberii. A przecież wojna trwała nadal i na wszystkich frontach masowo ginęli ludzie.

Pocieszałyśmy się jedynie, że mogłyśmy chociaż w niewielkim stopniu zadecydować o własnym losie, obojętnie jaki by on nie był.

12.4 – Pociąg z polskim wojskiem

Los pomimo wszystko uśmiechnął się do nas. W tym samym czasie, w tym samym dniu przejeżdżał przez stację Greczany pociąg z polskim wojskiem. Była to w większości polska młodzież wracająca z zesłania. Naszego szczęścia nie da się opisać! Mogli nas zabrać ze sobą! Nawet powołania do wojska, które nas kosztowały tyle nerwów stały się niepotrzebne.

Wróciłyśmy domu pożegnać się z rodziną. W czasie pakowania przypadkowo spojrzałam przez okno i ścierpłam ze strachu. Ulicą zbliżało się do naszego domu dwóch uzbrojonych wojskowych albo milicjantów. A więc stało się! Idą po nas. Na ucieczkę było już za późno, słychać było ich ciężkie buciory przed domem. Co robić? – myślałam zrozpaczona. Trzeba jednak próbować!

Instynktownie schowałyśmy się na strychu. W pokoju zostały otwarte plecaki i torby podróżne. Może ich nie zauważą? Ze strychu nasłuchiwałam co się dzieje na dole. Milicjanci szukali nas wszędzie, przewracali meble, trzaskali drzwiami. Słyszałam płacz mamy. Wyszli na chwilę na podwórze i już cieszyłam się, że się udało. Ale oni niestety powrócili i weszli na strych. Wszystko skończone! Nie udało się! – pomyślałam.

Strach brał górę nad rozsądkiem. Już chciałam wyjść z ukrycia i poddać się, ale moja przyjaciółka pociągnęła mnie za rękaw tak silnie, że osunęłam się na podłogę i leżąc czekałam. Na strychu było ciemnawo i prawie pusto. Walało się parę starych mebli i niepotrzebnych gratów, a w samym szczycie stało kilka snopów równo poukładanej i związanej słomy, pociemniałej ze starości. Za dawnych lat kiedy zboże żęto jeszcze sierpami lub koszono kosami, a młócenie odbywało się za pomocą cepów powstawały takie równe wielkie snopy. Nazywaliśmy je okłotami. Zdaje mi się, że tę nazwę zapożyczyliśmy z języka ukraińskiego – okołot. Żyliśmy tutaj, a ojczyzną naszą było Podole na Ukrainie.

To z takiej słomy dziadek (ojciec mamy) wyczarowywał różne piękne i potrzebne rzeczy i sprzęty: kapelusze na upalne lato, lekkie ozdobne koszyczki na pieczywo, maty, a nawet wysokie pojemniki na zboże. W takich właśnie słomiennikach wzmocnionych wiklinowymi witkami rodzice przechowywali fasolę, ziarno kukurydzy lub dyni.

W tych pociemniałych i osnutych pajęczyną okłotach była nasza kryjówka. Milicjanci przeklinając, penetrowali strych. Leżałam bez czucia i słyszałam głośne bicie własnego serca. Po rozwalaniu staroci przyszedł czas na kłucie snopów bagnetami. Osiadły wieloletni kurz unosił się w powietrzu potęgując półmrok. Dusiłyśmy się. Tak bardzo się bałam. Co się stanie jak bagnet zanurzy się w moim ciele? Czy wytrzymam tę próbę? Czy zabiją nas od razy, czy tylko poranią? Chciałam stać się prochem, kurzem czymś niewidocznym. Bo właściwie co myśmy sobą reprezentowały? Dwie młode niedoświadczone dziewczyny, a państwo i władza zadaje sobie tyle trudu by nas ujarzmić. Nie mogło mi się to pomieścić w głowie!

Dławiący i duszący kurz okazał się zbawienny. Oprawcy zaczęli potężnie kichać i kaszleć i przeklinając opuścili strych. Do dziś nie pojmuję dlaczego nas nie znaleźli? Wydaje mi się, że nie mogło to być takie trudne. Być może nie chcieli nas znaleźć, być może człowieczeństwo wzięło górę nad zezwierzęceniem. Milicjanci rozkaz wykonali i nie ponosili odpowiedzialności dalej. Tak myślę dziś, ale jaka była prawda już nigdy się nie dowiem.

Gdybym sama tego nie przeżyła nie uwierzyłabym, tak cudowne i zdawałoby się proste było to ocalenie. Skoro tylko milicjanci opuścili nasz dom, szybko ruszyłyśmy w drogę. Uciekałyśmy między ogrodami, między grządkami, między rzędami wysokiej kukurydzy i konopi. Nie było nas prawie widać. Byle dalej, byle do stacji. Ale tutaj… zobaczyłyśmy jedynie tylną część pociągu coraz szybciej oddalającą się ze stacji. Zabrakło kilku minut.

W pierwszej chwili nie wiedziałam co począć, gdzie teraz szukać ratunku. Tliła się we mnie tylko świadomość, że nie można się załamywać to może oznaczać najgorsze. Szybko postanawiamy dogonić pociąg samochodem. Stoimy na drodze i próbujemy zatrzymać jakikolwiek samochód jadący w kierunku Polski. Kilka aut minęło nas, lecz po chwili stanęła łaskawie obok rozklekotana ciężarówka z workami. Wgramoliłyśmy się szybko na pakę szczęśliwe, że gonimy pociąg.

Na jakiejś stacji przed granicą skład zatrzymał się. My również wysiadłyśmy płacąc uczynnemu kierowcy. Patrząc na siebie śmiałyśmy się i płakały równocześnie. Łzy szczęścia mieszały się z cementem z ciężarówki, którą jechałyśmy. Całe byłyśmy umorusane tym białym pyłem. Opylone, zapłakane i szczęśliwe znalazłyśmy się wśród polskich żołnierzy. Śmiechu i żartów było co nie miara, ale nas to nie obchodziło, zapomniałam o wstydzie i skrępowaniu.

Po umyciu przedstawiono nas żołnierzowi, który się nami zajął. Trafiłyśmy do dziewczęcego wagonu. Jego pasażerki wracały do Polski i cieszyły się, że za chwilę pociąg przekroczy granicę i wszyscy znajdziemy się w Ojczyźnie. Nareszcie w ukochanej Polsce!

Byłam znowu w bydlęcym wagonie, który przypomniał mi tragiczne wydarzenia z dzieciństwa, ale teraz to było coś zupełnie innego. Dziewczęta przyjęły nas do swego grona bardzo serdecznie, a my opowiadałyśmy o naszych tarapatach i szczęśliwej ucieczce. Ja wciąż miałam chorą rękę – pamiątkę po symulowanym poparzeniu. Rana bolała mnie i paprała się. Szczególnie palce wskazujący i serdeczny dawały mi się we znaki. Nasze nowe towarzyszki powiadomiły lekarza, który zajął się mną. Byłam niemile zaskoczona, bo medyk okazał się nie być Polakiem i na dodatek cuchnął alkoholem.
– Dlaczego nie Polak? – zadawałam sobie pytanie.

Na tej małej stacyjce, której nazwy nie pamiętam pociąg stał bardzo krótko. Niebawem ruszyliśmy dalej na zachód, a ja nareszcie poczułam się bezpieczna. Dopiero wtedy uzmysłowiłam sobie, że nie żegnałam się z rodziną tak jak powinna się żegnać jedyna córka z kochanymi rodzicami. Nie było w tym pospiesznym rozstaniu ani krzty serdeczności. Nikt nie uronił ani jednej łzy. Żałuję, że nie było wtedy ojca, on ciągle się ukrywał.

Nie odczuwałam tęsknoty za domem rodzinnym, którego właściwie nigdy nie miałam, a ojczyzna nie była mi znana. Kraj rodzinny był dla mnie okrutną macochą. Do dwunastego roku życia byłam kochana i czułam się szczęśliwa a zarazem potrzebna. Później wszystko się zmieniło. Zmienili się ludzie. Staliśmy się obojętni i nieczuli na krzywdę innych, a czasem nawet na cierpienia najbliższych. Każdy ratował się na własną rękę i jeśli się udało to chwała mu za to. Ja również byłam podobna.

Obojętna, zimna i ostrożna. Życie mnie tego nauczyło i życie tego ode mnie wymagało. Myślę sobie, że ekstremalne warunki i ciągłe zagrożenia sprawiają, że stajemy się inni, niepodobni do siebie. Nawet śmierć przez swoją masowość, powszechność i ciągłą obecność – obojętnieje, chociaż boimy się jej. Ale to może raczej tylko zwierzęcy instynkt.

Nie wiem czy miałam racje myśląc w ten sposób?

12.5 – W wojsku „polskim”

Bezpiecznie siedziałam na podłodze bydlęcego wagonu i słuchałam miarowego stukotu kół i śpiewu dziewcząt. Zrobiło mi się błogo i z oczu popłynęło parę łez. Zdziwiło mnie, że mogę jeszcze płakać. Dawno już przestałam się rozczulać nad sobą i nad innymi. A współpasażerki śpiewały polskie piosenki, których ja w ogóle nie znałam. Cieszyły się, że wracają i że na zawsze opuściły nieludzką ziemię. Większość z nich zostawiła kogoś z najbliższych, nierzadko zakopanego w syberyjskiej zmarzlinie. Poczułam się częścią tego zespołu, prawie żołnierzem jadącym na front.

Dojechaliśmy do małej stacyjki zwanej Sumy i opuściliśmy wagony. Nocowaliśmy w lesie w namiotach. Przed snem odbył się capstrzyk i odśpiewano „Rotę”. Rano, zaraz po śniadaniu wojsko ruszyło w dalszą trasę. W czasie marszu marzyła mi się ucieczka. Marzenia jednak nie nabrały realnego kształtu. Nie miałam dokąd uciekać. Byłam tu obca i kraj był mi obcy i nieznany.

Wieczorem dotarliśmy do mety, a moje nogi były w opłakanym stanie. Pięty poocierałam do krwi. Przypomniała mi się ucieczka z zesłania. Piękna i ciepła pogoda nastrajała jednak optymistycznie, zwłaszcza, że następnego dnia był zaplanowany odpoczynek. Raniutko obudziły mnie głośne dzwony kościelne. Była to niedziela i ludzie spieszyli na poranną mszę świętą. Po wielu latach tułaczki, bez księdza i bez Kościoła ogromnie zapragnęłam uczestniczyć we mszy, zmieszać się z tutejszą ludnością i być jedną z nich.

Niestety moje pragnienie nie miało się ziścić. Podziwiałam tylko grupki ludzi pięknie i odświętnie ubranych, spieszących na nabożeństwo. A my mieliśmy się stawić do dowódcy, którego nikt jeszcze nie znał i nie widział. Dowództwo bowiem nie jechało razem z nami „eszelonem”. Idąc z koleżanką do sztabu dowiedziałam się, że to miasteczko nosi nazwę Lubartów. A więc Polska…

Wtedy to, w tę niedzielę obie dostałyśmy umundurowanie wojskowe. Co ciekawe – nigdy już nie spotkałam dziewcząt z którymi przyjechałam do Polski. One zniknęły. Prawdopodobnie tylko jechały z wojskiem, a w wojsku służyć nie miały zamiaru. Wracały po prostu do rodzin.

Było mi przykro, że zostałyśmy tylko dwie. Osierocone Polki z Rosji, słabo i z ruskim akcentem mówiące po polsku. Znowu odczułam swoją odmienność i niższość. To bolało. W tym samym dniu poznałam dowództwo mojej jednostki – 4 Brygady Saperów II Armii Wojska Polskiego. Byłam zaskoczona, a nawet zaszokowana tym, że było ono w rękach sowieckich oficerów, którzy absolutnie nie znali języka polskiego. Polakami było tylko kilku oficerów niższej rangi. Miałam wrażenie, że to kpina z nas wszystkich, którzy łudzili się, że wojsko jest polskie. To nie był jednak zły sen, takie były fakty.

Ponieważ dobrze znałam język rosyjski i mówiłam po polsku, dlatego przydzielona zostałam do pracy w sztabie. Otrzymałam dwa słowniki: polsko-rosyjski i rosyjsko-polski. Wyglądało na to, że zostałam tłumaczem. Moja koleżanka rozpoczęła pracę jako łączniczka.

Po paru dniach ruszyliśmy dalej, bliżej Warszawy. Wydawało mi się, że spieszymy na pomoc walczącej stolicy. Dotarliśmy nawet całkiem blisko, ale dalej nie posunęliśmy się ani na krok. Jednostka rozlokowała się obok jakiejś małej wioseczki i tu zostaliśmy długo. Jedzenie pogarszało się z dnia na dzień. Zbliżała się jesień i zaczęły się deszczowe chmurne dni. Ziemianki często były podtapiane. Sztab i służba zdrowia mieściły się w wiejskich chatach, nie w ziemiankach. Obie z koleżanką mieszkałyśmy również w wiejskiej chacie. Nie była ogrzewana, więc zimno było prawie tak jak na dworze. W czasie snu okrywałyśmy się szynelami, bo żadnych koców ani pościeli nie było.

Ja jakoś trzymałam się, ale moja koleżanka zachorowała na zapalenie płuc. Była bardzo chora i odwożono ją do szpitala w Siedlcach. Bardzo się o nią martwiłam, bałam się, że nie przeżyje. Bezradnie stałam na drodze i patrzyłam na odjeżdżający samochód, który zabierał jedyną bliską mi osobę. Myślałam o domu, o rodzicach, o babci, która była dla mnie bardzo opiekuńcza i dobra, a którą bardzo kochałam.
Całe życie walczyłam ze złem, uciekałam od niego, szukałam schronienia i ratunku. Ale czy znalazłam? Czy moja ucieczka do wojska nie była pomyłką?

Jedynym przytulnym miejscem był sztab, mieszczący się wiejskiej chacie. Tutaj było sucho i ciepło. Codziennie rano żołnierze przynosili meldunki ze wszystkich kompanii. Bardzo nędznie wyglądała ta młodzież, jeszcze tak niedawno rozśpiewana i szczęśliwa z powrotu do kraju, do domu, do Polski. Deszcze, zimno, złe odżywianie poczyniły spustoszenie. Między kartkami brulionów z meldunkami bardzo często znajdowałam jeszcze żywe, pełzające wszy. Czułam się okropnie i współczułam biednym żołnierzom.

A Warszawa wciąż walczyła, cierpiała i pewnie czekała na pomoc. Niestety nasze wojsko ani drgnęło. Gniliśmy w podtopionych ziemiankach, a wszy nas zjadały. Rosyjscy dowódcy mieli swoje tajne rozkazy, o których polscy żołnierze nie mieli pojęcia. Nie potrafiłam pojąć, dlaczego tak długo tkwimy tutaj i na co czekamy. Stolica walczy i woła o pomoc!

Każdy, kto otwarcie kwestionował dziwne zarządzenia znikał bez śladu. Skąd ja to znam? Bardzo wielu młodych, świeżo przyjętych do wojska ludzi dezerterowało. Prości, wiejscy chłopcy nie rozumieli, nie wiedzieli co ich czeka. Przeważnie znajdowano ich w domu rodzinnym. Koniec był prozaiczny zarazem i tragiczny. Sąd wojenny i śmierć. A Rosjanie czynili to z nieukrywaną przyjemnością. Czy nie było to zbyt okrutne? Ale wojna ma swoje prawa…

Nadeszła zima i zasypała ziemianki śniegiem. Szerzyły się choroby, a za nimi kroczyła śmierć. Znowu śmierć. W samym środku zimy nadszedł rozkaz wymarszu. Od razu pojawiła się nadzieja na lepsze, bo gorzej już chyba być nie mogło. Młodzież chciała walczyć, odczuć smak wojny, bo nasza jednostka jeszcze nie uczestniczyła w żadnych, choćby małych potyczkach.

Z zachodu, z kierunku stolicy, nie słyszeliśmy już odgłosów walki. Zdawaliśmy sobie sprawę, że Warszawa padła. Tę klęskę, oprócz dowództwa, przeżywaliśmy wszyscy. Odczuwaliśmy odpowiedzialność za ten pogrom. Bezczynne gnicie w ziemiankach i jakieś dziwne nieludzkie wyczekiwanie w pobliżu rozpaczliwie walczącego miasta uważaliśmy za zbrodnię ludobójstwa.

Nie znałam się na polityce ani na strategii, ale zrozumiałam, że Polacy zostali oszukani i zdradzeni. Nie potrzeba wielkiej mądrości aby to pojąć! Nasz „przyjaciel” i sojusznik znowu pokazał wilcze kły, a świat to zaakceptował. Śmiałkowie, którzy mieli odwagę mówić o tym otwarcie, znikali z naszych szeregów. Znany mi to stary i wypróbowany sposób pozbywania się ludzi śmiałych ale niewygodnych.

Gdzie ja jestem? Czy jest to Polska, o której z wielką czułością, prawie ze świętością opowiadała mi babcia? Gdzie znajdę kres zła? Czy uda mi się wyjść z zaklętego kręgu? Przestałam w cokolwiek wierzyć i żałowałam, że się tutaj znalazłam. Czy warto było narażać siebie i bliskich dla ułudy i tych wartości, które były moim udziałem od dzieciństwa. Gdzie znajduje się prawda i sens życia?

Z chwilą wymarszu warunki aprowizacyjne zmieniły się bardzo. Wojsko jadło teraz smaczniejsze zupy, w których zauważało się kawałeczki mięsa z konserwy „świnaja tuszonka”. Przed samym wymarszem Teofila wróciła ze szpitala jako tako zdrowa. Jechaliśmy ciężarowym samochodem z plandeką, która trochę chroniła przed wiatrem. Nie było to dla Teofili najlepsze, ale innej możliwości nie miałyśmy.

I oto widzimy Warszawę. Na razie była to Praga. Tu nie wyglądało jeszcze źle, ale kiedy po lodzie i pontonowym moście przeszliśmy na drugą stronę Wisły, włosy ze zgrozy stanęły na głowie. Zamiast miasta zobaczyłam morze ruin i sterczące wypalone kikuty domów.

Trudno było uwierzyć, że człowiek może do tego stopnia niszczyć nie tylko ludzi, ale i martwe przedmioty. W imię czego można się do czegoś takiego posunąć? Jak bardzo wydawały się podobne te dwa narody – jeden ze wschodu, drugi z zachodu. To coś strasznego makabrycznego, ze człowiek staje się bezrozumną bestią. W zwyrodnialczych rękach człowiek staje się potworem, który niszczy wszystko na swojej drodze, nawet martwą przyrodę i kamienie.

Miasto umarłe, miasto widmo, powitało nas obojętnie i zimno. Tylko podmuchy mroźnego wiatru i zapach spalenizny mówiły, że jesteśmy na ziemi. Po co tutaj przybyliśmy? Zjawiliśmy się o wiele za późno. Miasto-ruina już nie potrzebowało pomocy. Tutaj nie było z kim walczyć ani czego bronić.

Nasze dowództwo, nie wstydząc się tego sformułowania nazwało wkroczenie do Warszawy wyzwoleniem. Jakie wyzwolenie, co i kogo wyzwoliliśmy, z kim walczyliśmy? A czy było to zwycięstwo czy klęska? Niemcy zrobili swoje i odeszli. Nie byli już naszymi wrogami. Pozostało tylko rozminowanie gruzów i wykopywanie zwłok, nierzadko spalonych na węgiel.

13.1 – Końce i początki

W Warszawie nie zostaliśmy długo; nie było potrzeby dłużej tkwić w ruinach. Pamiętam, że minęliśmy Kutno i inne polskie miasta, między innymi Kraków, który szczęśliwie ocalał.

Najbardziej zapamiętałam Wrześnię chyba dlatego, że w środku zimy zobaczyłam w kwiaciarni wiosenne kwiaty: tulipany, żonkile i inne. Dla mnie obywatelki Związku Radzieckiego graniczyło to z cudem. Kwiaty w środku zimy w tym wojennym czasie – nie do pomyślenia. Znalazłam się jakby w innym świecie. Zdawało mi się, że tu nareszcie zaczyna się Polska, że opowieści babci zaczęły się ziszczać.

A wojna gorzała coraz większym płomieniem. Faszyści bronili się zajadle, ale pod naporem wojsk sowieckich i polskich musieli się cofać. Walka o Wrocław pochłonęła wiele młodzieży. A ja pisałam wciąż listy do ich rodzin z meldunkami o śmierci, bohaterskiej śmierci, synów i braci.

Ogrom śmierci i zniszczeń był przerażający. Od dziecka patrzyłam na śmierć, ale wciąż nie potrafiłam się z nią pogodzić. Każda śmierć zabierała najlepszych, najmłodszych i najbardziej bezbronnych. W czasie głodu najwięcej umierało dzieci, a na wojnie ginęli młodzi ludzie, sam kwiat narodu. Jakie monstrum na świecie potrzebuje tyle krwi i ofiar? Odpowiedzi na to pytanie nigdy nie było i tak już pozostanie. Jakiś żądny władzy psychopata wszczyna walkę, której potem nie sposób zatrzymać. A niewinna krew wciąż użyźnia polską ziemię i nie tylko polską.

Koniec wojny zastał nas w Czechosłowacji. To było wielkie święto, 9-ego Maja 1945 roku. Ludzie się cieszyli, a przyroda nam wtórowała. Piękne kwiaty, soczysta zieleń tryskały energią i szczęściem. Koniec wojny – koniec umierania i cierpienia. Stopniowo cofaliśmy się, ale niestety walczyliśmy nadal z pojedynczymi grupkami faszystów, którzy ukryci w lasach i bunkrach atakowali znienacka. Rzeź trwała nadal, jak długo jeszcze?

Na terenach, które w przyszłości przyłączono do Polski postoje trwały dłużej. Miasteczka i wioski były całkowicie wyludnione. Czasami tylko spotykaliśmy ludzi ukrywających się w piwnicach lub na strychach. Były to przeważnie kobiety i dzieci.
Los kobiet był tragiczny w tych czasach. Schwytane przez Sowietów, niczym zwierzęta przeważnie ginęły. Zbiorowy gwałt na oczach kolegów i dowódców był na porządku dziennym i uchodził bezkarnie. Po takich bestialskich czynach kobiety ginęły a jeśli jeszcze tliło się w którejś życie to oprawcy ją dobijali. Miałam wrażenie, że jednak za mało cierpieliśmy, za mało ginęliśmy.

Byłam też świadkiem innych zbrodni sowieckich żołnierzy. Wyszukiwali oni najokazalsze dzielnice w miastach i je podpalali. Oblewali benzyną klatki schodowe, a do mieszkań wrzucali płonące pochodnie. Ogień obejmował całe ulice i osiedla. Płonęły miasta, które wcześniej uniknęły otwartej walki. Żołnierze z naszej jednostki usiłowali gasić umyślnie wzniecane pożary, ale było to niemożliwe z powodu braku wody i sprzętu. Nasi żołnierze próbowali burzyć płonące budynki aby przerwać potok ognia, ale to również okazało się nieskuteczne. Rosjanie zajadle pilnowali swojego dzieła zniszczenia. Z bronią gotową do strzału odpędzali śmiałków i dalej siali spustoszenie. Najpiękniejsze dzielnice wyglądały jak spalona Warszawa. Rosjanie prześcigali się w niszczeniu.

Całe lato jednostka zmieniała miejsca postoju. Stacjonowaliśmy w Częstochowie, Busku-Zdroju, Tarnowie, aż w końcu zatrzymaliśmy się w Poznaniu. Tu zastała nas demobilizacja. Obie z przyjaciółką miałyśmy prawo zostać w Polsce, więc podążyłśmy na zachód, na tak zwane Ziemie Odzyskane.

Od rodziców otrzymywałam rozpaczliwe listy. Po raz drugi wyrzucono ich z własnego domu, w którym urządzono porodówkę. Sterani życiem tułali się po cudzych kątach. Postanowiłam zabrać ich i babcię do Polski, bo miałam teraz do tego prawo.

Na wiosnę 1946 roku rodzice przyjechali do mnie do Gorzowa Wielkopolskiego. Najgorzej czuła się babcia, zmarła w następnym roku. Ojciec z ciężką chorobą płuc męczył się jeszcze do roku 1957, ale nie było to życie tylko męczarnia i wegetacja. Matka żyła do roku 1979, zmarła na wylew krwi do mózgu. I tak skończyło się życie w męce poniewierce i prześladowaniach.

W Polsce nie było lekko, ale przestaliśmy być ścigani jak najgorsi złoczyńcy, już nie byliśmy więzieni. Jednak w wymarzonej Ojczyźnie rodzice nie odnaleźli spokoju, zadowolenia ani tak zwanego szczęścia. Młodość, energię, zdrowie i chęć do życia zostawili w Związku Radzieckim. Pozostała tylko gorycz, żal za zmarnowanym życiem, choroby przywiezione ze wschodu i czekanie na śmierć.

Ja byłam młoda i inaczej patrzyłam na życie. O dawnej ojczyźnie przestałam myśleć, przecież ona obeszła się ze mną okrutnie jak macocha z upiornej bajki. Nigdy jednak nie straciłam z nią kontaktu. Coś mnie tam ciągnęło. Bardzo mało ocalało tam Polaków. Nawet ci, którzy jeszcze żyją przestali być prawdziwymi Polakami. Przede wszystkim znikła polska mowa, jedynie nieliczni starzy ludzie ją pamiętają.

13.2 – Powroty

W roku 1975 zostałam zaproszona przez daleką krewną do Chmielnicka czyli dawnego Płoskirowa. Mojej rodzinnej wioski już nie zastałam. Ocalała tylko stacja kolejowa o tej nazwie. Młodzi już nie wiedzą, że była tu kiedyś polska wieś, były ukwiecone łąki, był staw w którym roiło się od ryb. Nie było również liściastego lasu z wiekowymi dębami i bukami.

Zaproszenie otrzymałam wczesną wiosną, ale przyjechałam pod koniec czerwca. Pragnęłam zobaczyć dojrzewające sady wiśniowe, dawniej całe czerwone od obfitości owoców oraz skosztować soczystych papierówek. Kiedyś rosły one przy każdej chacie. Jeszcze nawet nie zajechałam na miejsce a już domyśliłam się, że ich tam nie będzie. Będąc w Kijowie na bazarze byłam zaszokowana wysokimi cenami na owoce wątpliwej jakości. W sklepach państwowych owoców w ogóle nie dostrzegłam.

Kiedy dotarłam na miejsce, i wysiadłam z pociągu przeraziłam się. Dokąd ja przyjechałam i czego tu szukam? Poczułam nieodpartą chęć natychmiastowego powrotu. Zawsze raził mnie nieporządek, brudne i zaniedbane polskie ulice, ale to co tutaj zobaczyłam nie dało się w ogóle opisać.

Pamiętam moje miasteczko z lat dziecięcych. Czy było bardzo piękne? Nie wiem, może to tylko moje oczy dziecka widziały go ładnym i przyjaznym bo i życie było przyjemne i dostatnie. Teraz poczułam się obco. Na placu przed dworcem powitał mnie duży pomnik Bogdana Chmielnickiego. To chyba jest dobre miejsce dla niego i on tutaj się czuje doskonale. Przecież to tutaj walczył on przeciw Wiśniowieckiemu, a Kozactwo i awanturnicy byli jego sojusznikami.

Miasto Płoskirów nie mogło zostać przy starej nazwie, bo Polaków tu nie ma. Kamieniec Podolski na razie istnieje, może dlatego, że stoi na litej skale. Jest tam jeszcze wysoki turecki minaret na szczycie którego Polacy umieścili figurę Matki Boskiej. Są jeszcze ruiny baszt, o których tak pięknie pisał Henryk Sienkiewicz. Gdy tak dumałam pod postacią Chmielnickiego nadjechali moi krewni. Aż dziw, że ocaleli.

Rodzinnej wioski nie poznałam, zamiast białych chat w wiśniowych sadach zobaczyłam betonowe miasto bez zieleni, zimne, niegościnne i obce. Ale o dziwo moja chata stoi taka jak dawniej. Ząb czasu jej nie wyszczerbił. Mieszkają w niej dwie rosyjskie rodziny. Nie ma jedynie zabudowań gospodarskich. Stodołę rozebrałyśmy z babcią jeszcze w 1933 roku. Reszty dokonał czas i ludzie. Ulica nadal nazywa się Wiśniowa, chociaż nie zauważyłam na niej ani jednego drzewka owocowego.

Już w pierwszym dniu dowiedziałam się od odkryciu ogromnej zbiorowej mogiły. Podczas burzenia starych budynków w piwnicach dawnego NKWD odkopano cmentarzysko. Jak to się mogło stać, że cała okoliczna ludność oglądała ten zbiorowy grób. Piwnice w których od roku 1937 leżały zwłoki pomordowanych były szczelnie zabetonowane i pokryte smołą. Bez dostępu powietrza ludzkie ciała jeszcze nie były rozłożone.

Kiedy buldożer usunął piętro i zburzył piwnicę robotnicy ujrzeli stosy ciał. Bezmiar zbrodni odsłonięty został w całej swojej grozie. Służby bezpieczeństwa nie były na to przygotowane i już nie były w stanie ukryć tego przed ludźmi. Całe miasteczko zbiegło się, by zobaczyć tą wielką mogiłę. Niektórzy próbowali szukać bliskich. Po białej kaszmirowej chuście, rozpoznano znaną przodownicę pracy, która w roku 1936 lub 1937 została odznaczona Złotą Gwiazdą za zasługi. Po odbiór medalu jeździła osobiście, aż do Moskwy. Cóż z tego, ostatecznie znalazła się między swoimi uśmiercona strzałem w tył głowy.

Aby opanować sytuację milicja zamknęła ulicę, a ludzi rozpędzała pałkami i gazem łzawiącym. Duszący zapach gazu i odrażające wyziewy rozkładających się ciał mieszały się ze sobą. Milicja dopiero pod osłoną nocy wywiozła zwłoki w pole za miasto. W tym miejscu gdzie znajdowała się zbiorową mogiła wybudowano duży sklep „Uniwermag”. Byłam w tym sklepie, coś kupowałam, ale w pamięci ciągle miałam wspomnienie wymordowanych ludzi.

W gościnie byłam bardzo krótko. Wracałam do Polski z żalem i uczuciem wielkiej krzywdy nie tylko w odniesieniu do siebie, ale do całej społeczności polskiej, która już przestała istnieć.

Podobno każdy naród po wojnach, klęskach żywiołowych czy kataklizmach odradza się i zaczyna żyć od nowa. Ale tamtejsi Polacy już nigdy się nie odbudują. Nie ma dla nich miejsca na tamtej ziemi. Może w Kazachstanie, na Syberii czy w Azji Środkowej żyją Polacy, ale oni wolą wyrzec się swej narodowości i wiary katolickiej. Zbyt wiele wycierpieli za polskość i za religię.

Tak się złożyło, że po roku odwiedziłam stryjecznego brata w Kazachstanie. Wyjeżdżałam z domu w połowie maja. Wiosna tego roku była chłodna i deszczowa. Spodziewałam się, że na miejscu będzie jeszcze zimniej. Ale nie zgadłam. Jechałam pociągiem, żeby więcej zobaczyć. Podróż trwała cały tydzień. W miarę jak pociąg zbliżał się do celu stawało się coraz cieplej i cieplej. Gdy Dojeżdżałam do stacji Taincza co w przekładzie znaczy „jałowa krowa” było już tak gorąco, że pootwierane okna nie przynosiły ochłody. Suchy stepowy wiatr tworzył powietrzne trąby, które niosły chmury czarnego słonego pyłu.

Mój brat Leon Okiński czekał na mnie na stacji. Tylko ja opuszczałam pociąg, to ułatwiło nam poznanie się, bo myśmy się przecież w ogóle nie znali. Brat zamierzał rozpoznać mnie po fotografii, ale nie było to potrzebne. Zbliżała się wietrzna i ciemna noc. Ta noc wydawała się bardzo ponura, choć na niebie migotały gwiazdy. Do domu jechaliśmy bardzo długo. W czasie podróży widziałam na polach pracujących ludzi – Polaków i Niemców. Obywał się siew zbóż jarych. Światła samochodów i ciągników rozjaśniały ciemności. Ludzie pracowali na zmianę dzień i noc. Potrzebny był pośpiech, bo wiosna, jak w Polsce była spóźniona.

Droga bez osiedli ludzkich wydawała się pusta i monotonna. Późną nocą dotarliśmy do wsi Jasna Polana w której po dziś dzień mieszka mój brat. Jest to ta ziemia w której żyją ostatni Polacy ze wsi Greczany. Jest to północny Kazachstan, rejon Taincza, Kokczetawska Obłaść. Kiedy tam przebywałam nie było tak źle zwłaszcza, że Leon był dyrektorem dużego sowchozu. Innym ludziom również się powodziło. Wszyscy mieszkali w nowych schludnych domkach jednorodzinnych budowanych za Breżniewa. Możnaby pomyśleć, że Breżniew nie był złym człowiekiem. Czy ja tak myślałam?

Ziemia w Kazachstanie jest równie żyzna i czarna jak na Podolu, ale letnie upały i susza, a w zimie mrozy sięgające –40 C nie sprzyjają rolnictwu i nie rozpieszczają mieszkańców równiny. Bez przerwy wieje wiatr, a pył wciska się w najmniejsze szczeliny. We wsi są jeszcze ziemianki w których mieszkali zesłańcy z 1936 roku. Ci którzy przeżyli chętnie opowiadali o początkach życia na tym pustkowiu. Ponieważ przemierzyli ogromną odległość, dlatego dotarli na miejsce dopiero późną jesienią. Może to nawet nie było zamierzone.

Zesłańców spotkała bezkresna pustynia, wielki step pełen kurzu, mrozu i znowu śmierci. Wszędzie podąża za ludźmi nieubłagana śmierć. Szukali chociaż małego drzewka, znaku życia ale nie ujrzeli. Dopadała więc ich śmierć bezwzględna i zabierała najpierw dzieci i starszych, a później nie pogardziła nikim. Ci którzy przeżyli kopali pazurami czarną ziemię i budowali głębokie jamy w których byli trochę osłonięci od wiatru. Czekali na cud, który nie nadchodził. Wody również brakowało, ale ludzie wciąż się bronili. W odległości kilkunastu kilometrów od ziemianek młodzi chłopcy znaleźli błękitne jezioro. Nieprzytomni z radości biegli do obozu po naczynia. Każdy kto miał jeszcze siłę pobiegł do jeziora napić się wody, jak mówili przed śmiercią i wtedy nastąpiło najgorsze. Jezioro oszukało ich, bo woda w nim błękitna i bardzo czysta była… słona. Najpierw ludzie zawieźli ich na pustynię a teraz Bóg o nich zapomniał, a śmierć była nienasycona.

Co silniejsi i zdrowsi szukali ludzkich osiedli i w końcu udało się. Ktoś szczęśliwy znalazł osadę Kazachów; nawiązał się kontakt. Ludzie bardzo biedni pomagali biedniejszym od siebie. Powstał handel wymienny. Później okazało się, że oprócz Polaków byli tam również Niemcy, których wyrzucono z pociągu w innym miejscu. Zesłańcy zjednoczyli się i powstało osiedle Jasna Polana. Mężczyźni kopali ziemianki, a kobiety gotowały słoną wodę- produkowały sól, za którą dostawali pitną wodę i suchary. Taki był początek oswajania „cylinnych” ziem – odłogów.

W roku 1940 dołączyli do nich Polacy z zachodniej Ukrainy i Białorusi. Zesłańcy z tej wywózki nie mieli już tak źle, bo przybyli na gotowe. Później dołączyli do nich Tatarzy i Czeczeńcy. Ci pierwsi z trudem, ale jakoś przyzwyczaili się do tamtejszego klimatu i warunków życiowych. Czeczeńcy – dumny i hardy naród nie potrafili żyć na zesłaniu. Zresztą oni traktowani byli przez władze jak zdrajcy i kolaboranci. Podobno służyli w niemieckiej żandarmerii, jednak zginęło ich równie dużo jak Polaków.

Obok chrześcijańskiego cmentarza widziałam zbiorowe mogiły Czeczeńców. Przypuszczam, że ich również masowo rozstrzeliwano, ale o tym wstydliwie się przemilcza. Nawet mój brat niechętnie wracał do tych wspomnień.
W czasie mojej gościny życie płynęło tam normalnie jak wszędzie w ZSRR, może nawet lepiej. Jasna Polana szczyciła się tym, że mieszkańcy w czynie społecznym wybudowali kotłownię do centralnego ogrzewania. Zimą każdy po kolei tam pracował, by w mieszkaniach było ciepło pomimo mrozów. Wieś miała również swoją piekarnię, fryzjera i szkołę. Przyznam się, że nawet mi się u nich podobało. Jedynie wszechobecne pustkowie i ogromne odległości między osiedlami były uciążliwe.

Opuszczałam tą ziemię z pewną radością. Wiedziałam, że nigdy tam nie wrócę, tak samo zresztą jak do Płoskirowa. Tęsknota za ojczyzną przestawała być bolesna. A jednak mimo wszystko nieproszone łzy napływały do oczu. Nie płakałam z powodu utraconego kraju, przegranego dzieciństwa i młodości, płakałam nad losem Polaków, którzy ginęli albo wyrzekali się samych siebie. Płakałam z powodu obojętności świata, który nie chciał widzieć cierpienia całych narodów. Przez łzy widziałam brzozowe lasy, mokradła zostawały w tyle.

Mijaliśmy Brześć, za chwilę będę w Polsce. Ciepły zachodni wiatr muskał moje gorące skronie i zapłakane oczy. Ja wróciłam, ale oni muszą tam zostać. Dla nich wszystko jest zamknięte.

Epilog

Życie już się kończy. Zawsze uciekałam od zła i biedy, ale czy uciekłam? Bieda wszędzie mnie doganiała.

Nawet internowania w roku 1981 w stanie wojennym nie ominęły mojej rodziny. Osobiście tego nie doświadczyłam, ale moja córka była więziona.

Tak samo jak kiedyś w roku 1937 szukaliśmy uwięzionego ojca, tak teraz szukałam córki. Z moim zięciem objechaliśmy całe miasto, ale bez skutku. Nigdzie nie otrzymaliśmy żadnej informacji, tak samo szydzono z nas jak wtedy podczas stalinowskiego terroru.

Jedyną moją radością i pociechą są dzieci i wnuki. Cieszę się, że chociaż tyle los mi ofiarował.

A może to jest najważniejsze?

Zofia Pawłowska, z domu Okińska

Gorzów Wlkp.
lata 90-te

Interludium

Wspomnienia spisane przez babcię, obejmujące okres do 1945 r., skończyły się. Podzielone na prawie 50 odcinków pokazały gorzką historię Zofii Okińskiej-Pawłowskiej.

Dziękuję serdecznie wszystkim, którzy czytali Wspomnienia. Strona tego bloga została wyświetlona niemal 30 tysięcy razy! To niesamowity wynik, w tak krótkim czasie. Wasze zainteresowanie przerosło nasze (babci i moje) najśmielsze oczekiwania! To naprawdę wspaniałe i podnoszące na duchu – są ludzie, którym zależy, którzy interesują się historią zwykłych, prostych ludzi; Polaków.

Ponadto chciałem podziękować bardzo gorąco wszystkim, którzy zostawili swoje wpisy pod kolejnymi odcinkami. Wszystkie komentarze zawsze drukowałem i przynosiłem babci do przeczytania. Na początku nie mogła uwierzyć, że tyle dobrych słów ludzie znajdują, że Wspomnienia się podobają. Ale kiedy znosiłem kartka po kartce, dzień w dzień, nie pozostawało jej nic innego jak uwierzyć :-) Co przy ilości Waszych wpisów i tempie publikacji nie zajęło dużo czasu.

Jeden z czytelników – gschab – w swoim wpisie prosi o ciąg dalszy. Tak jak pisałem już, ciąg dalszy istnieje. Są to trzy grube zeszyty ręcznego pisma, które zawierają opowieść o dalszych losach mojej babci. O jej karierze w wojsku, o tym jak to się stało, że osiadła na Ziemiach Odzyskanch, o jej dalszym życiu…

Aktualnie jestem w trakcie przepisywania owego „drugiego tomu” Wspomnień na komputerze. Z racji licznych zajęć niestety idzie mi to bardzo powoli, ale jednak do przodu. Ciągle rozważam wraz z babcią, czy ta część może zostać opublikowana, lub w jakim wymiarze. Chodzi oczywiście o to, że ta część wspomnień dotyka już współczesnych losów rodziny, czasami konkretnych osób, a nie historii.

Niemniej obiecuję, że będę pamietał o tym, że wierni czytelnicy zawsze się znajdą, jeżeli w końcu postanowimy „drugi tom” opublikować.

Na koniec chciałbym wspomnieć o tym, że powoli podejmuję próbę wydania „pierwszego tomu” Wspomnień. Kończę obróbkę ostateczną tekstu źrodłowego, który będzie owym tekstem modelowym, na potrzeby wydawnictwa. Jeżeli uda się coś osiągnąć, jeżeli Wspomnienia jakimś cudem trafią pomiędzy książkowe okładki, nie omieszkam o tym Was poinformować!

Nie żegnam się więc, bloga nie zamykam. Nie obiecuję jednak także rychłego powrotu z kolejnymi odsłonami Wspomnień. Ale kto wie… Może jeden odcinek, raz na tydzień, zacznie się ukazywać już niedługo?

Na koniec – raz jeszcze dziękuję. Za wszystko – za dobre słowo, za pamieć, za modlitwę. Bóg zapłać!

Wersja w PDF – Wspomnienia zza Buga ~ 1921-1945 – Zofia Pawłowska

Komentarzy 17 to “Wspomnienia zza Buga ~ 1921-1945 – Zofia Pawłowska”

  1. tadeo said

    Czuję się kompetentny, ażeby natychmiast odpowiedzieć. Babcia nie zgodziła się na publikacje tych wspomnień do tej pory nigdzie. Pierwotnie upierała się przy tym, że jeżeli chcemy to komuś pokazać, to dopiero po jej śmierći. Woli babci więc nikt nie negował, aż znalazł się uparty wnuk, który zaczął babcie nakłaniać do próby takiej amatorskiej publikacji w Internecie. Kobieta to telekomunikacyjnego umysłu (połowa życia przepracowana w TP) i idea Internetu nie jest dla niej wcale magiczna, więc udało mi się babcię namówić. Oto i owoce owych starań. Natomiast wydaję mi się, że próby papierowej publikacji nadal obostrzone są owym iście testamentowym zakazem. Niemniej, jak Pan widzi, uważam te wspomnienia za warte publikacji. Każda rada z Pana strony do kogo się z nimi udać, z jakimi materiałami itd. będzie bardzo cenna. Mogę tylko dodać, że babcia spłodziła dwie części swych wspomnień – te z okresu 1921-1945 urywają się właściwie na jej przybyciu do Polski z armią Berlinga. Druga część, już raczej bardziej prywatna i chyba nie nadająca się do publikacji, obejmuje jej życie w PRL.- autor

    • Ewasiewierska said

      Bardzo dziękuje za udostępnienie tych gorzkich tragicznych wspomnień. Tez bardzo chętnie poznałabym dalsze losy autorki. Takie wspomnienia sa dokumentem historycznym i tak tez podszedł Universytet Białostocki do wspomnień mojego Ojca. Zostały wydane w formie książkowej ( i PDF, oczywiscie) nie jako beletrystyka lecz jako dokument naukowy. Zawarte w książce sa czasy od 1907 do 80-dziesiatych, czyli do prawie bieżących, łącznie z imionami, czy nazwiskami. Radzę porozumieć sie z najbliższym uniwersytetem. Wielkie uznania dla Pana za opracowanie tekstu. Łącze pozdrowienia. Ewa Siewierska

  2. tadeo said

    Odpowiedzi na pytania:
    Co sądzisz o postawie byłego premiera Piotra Jaroszewicza – sybiraka któremu wladza radziecka wymordowała rodzinę a mimo to został Premierem Rządu PRL?.
    Prawdopodobnie został zmordowany z rak tzw. służb. Babcia raczej niechętnie chciała skomentować osobę Jaroszewicza. Trudno jej ocenić postępowanie kogoś, kogo nie znała osobiście. Stwierdziła jednak, że ludzie jacy są naprawdę, pokazują w różnych okolicznościach – „po owocach ich poznacie”. Natomiast babcia nie wyklucza, że mógł to być człowiek szalony. Ona sama zastanawia się, jak przeżyła – jako dziecko! – to wszystko i zdołała zachować zdrowy umysł.

    Czy znasz takie postacie typu „odwrócony” i ich motyw?
    Nie, nie zna. Osoby, z którymi dotarła do Polski, a które przeżyły piekło ZSRR, były do swojej śmierci wielkimi przeciwnikami wszystkiego co sowieckie, w tym polskiej pojałtańskiej władzy. Natomiast jeżeli chodzi o motywy, to babcia jednak uważa, że były czysto oportunistyczne: pieniądze, władza, przywileje… Raczej trudno byłoby uważać, że wiara w komunizm tak na ludzi działała. No chyba, że byli szaleni.

  3. tadeo said

    Odpowiedzi:

    @kejow > Moja mama na świadectwie ukończenie szkoly > powszechnej miała trójkę (3) z wychowania cielesnego > oraz piatkę (5) z religi z zazanczeniem > rzymskotolicka > Jak Pani wspomina czasy szkolne? Babcia natychmiast stwierdziła, że czasy szkolne wspomina bardzo źle. Z kilku oczywistych przyczyn – mord na „lwowskich” nauczycielach, propaganda i podobnych, których każdy się domyślić może. Mniej oczywistą ja ta, że babcia co pewien czas musiała zmieniać szkoły – co zresztą było opisane we wcześniejszych częściach Wspomnień. Najpierw nauka – w tym krótka, do dwuletnia, języka polskiego – w Greczanach. Nauczyciele byli tam Polakami (z nazwiska babcia pamięta państwa Majewskich), za co spotkały ich opisane prześladowania. Potem szkoły w Płoskirowie, Mirhorodzie, Połtawie… Co do wyników nauki to babcia wspomina, że nie była bystrą uczennicą. „Łapała” same trójki, często naciągane mocno, ale nauczyciele na ogół ją lubili. Raz nawet, w czasie nauki, otrzymała wraz kilkunastoma innymi uczniami „nagrodę za dobre postępowanie” w postaci wycieczki do Kijowa. Jeżeli chodzi o religię, to na terenie ZSRR nie było mowy o nauce jakiekolwiek. Czy to rzymskokatolickiej, czy prawosławnej. Babcia jednak w Połtawie odnalazła swoje małe lekcje religii – chodziła w tajemnicy w pobliże starej cerkwii, przerobionej na magazyn czy coś podobnego, klękała i modliła się. To chyba wszystko, czym babcia mogłaby uzupełnić zawartość Wspomnień w tej materii. @Zetor, Czarny Pijar > Czy mógłby Pan zapytać Babcię, czy przed 22 czerwca > widać było w Połtawie jakies oznaki mobilizacji? > Jakieś transporty idące na Zachód, poruszenie wśród > wojskowych i ich rodzin? Czy przypomina sobie jakies > kampanie propagandowe z tamtego okresu? Jeśli tak, > na co kładły nacisk? Odpowiedź miałby dla mnie > ogromną wartość. Nie, żadnych oznak mobilizacji, żadnej propagandy anty-hitlerowskiej. Wręcz przeciwnie! Niemcy były wychwalane praktycznie cały czas jako raj na ziemi, wspaniały kraj i idealny sojusznik. Propaganda tworzyła z Hitlera stronnika słowiańskich narodów, który pomagał w „wyzwalaniu” ciemiężonych Białorusinów i Ukraińców przez Polskę między innymi. Nawet filmy w kinach były puszczane, pokazujące wspaniałość narodu niemieckiego. Babcia nie pamięta dokładnie jak to się zmieniło i czy się zmieniło z dnia na dzień 22 czerwca. Jednak pewne jest to, że nie było żadnych oznak mobilizacji przez agresją na ZSRR, nie było żadnej propagandy. Żywo babcia przypomina sobie tory kolejowe w Połtawie, przy których mieszkała. Niedaleko niej ładowano wszelkimi dobrami pociągi, które ruszały w kierunku Niemiec, aby wesprzeć aprowizacyjnie „sojusznika Hitlera”. O tych pociągach tam sporo się mówiło, bo wszyscy widzieli jak ładowane były różnymi dobrami, głównie jedzeniem, podczas gdy w Połtawie ludzie głodowali praktycznie. Babcia jest prawie pewna, że w czerwcu pociągi jeszcze kursowały. @Kuraś Wydaję mi się, że na większą część Pana pytania znajdzie Pan odpowiedz powyżej. Uzupełnie tylko o opis nastrojów. Propaganda działała – wspierała Armię Czerwoną, jako walczącą o „lepsze jutro, lepszy świat, potężny ZSRR” i ludzie w to wierzyli. Nawet babcia – osoba młoda jednak – w pewnym momencie dała się omamić na pewien czas. Poza tym ludzie jednak byli zastraszeni. Trudno było o takich sprawach rozmawiać, nie mając obaw, że druga osoba w odpowiednie miejsce nie złoży donosu. Nawet dzieci się bano (patrz: Pawka Morozow). @wilre > ..może znajdzie się na str.jakiś adres mail, na > który mógłbym dosłać foto, zwiazane z tematem blogu > – Golgotą mieszkańców Kresów Wsch. RP. Dobra sugestia. Specjalnie założyłem przed chwilą adres e-mailowy przeznaczony na cele Wspomnień: zofiapawlowska@tlen.pl Umieszczę zaraz ten adres w nagłówku.

  4. […] wieczorem orędzie premiera Tuska. Żarty się skończyłyCzerwona strona Księżyca – Free Your MinWspomnienia zza Buga ~ 1921-1945 – Zofia PawłowskaProf. Kieżun: Mamy strukturę państwa […]

  5. Stacy said

    Does your site have a contact page? I’m having trouble locating it but, I’d like to send you
    an email. I’ve got some creative ideas for your blog you might be interested in hearing. Either way, great site and I look forward to seeing it improve over time.

  6. Aga said

    Jaką drogę pokonaliśmy jako kraj i społeczeństwo. Gdy ogarnia mnie zwątpienie czytam takie właśnie rzeczy. Nie są te wspomnienia przyczynkiem do nienawiści bo o ironio, od Polaków w polskiej szkole, od polskich dzieci zaznałam krzywd i poniżeń niezgorszych. Toteż zło nie ma narodowości. System tak… gdy teraz widzę różne rozpalone emocjami głowy chcące „czerwoną chołotę” tłuc, czy wiedzą o czym w ogóle mówią? Czy są świadomi, że te podziały jakie teraz są zaprowadzą nasz kraj na skraj przepaści, po raz kolejny obce zjednoczone interesy będą silniejsze?

    Podziękuj babci za to, że się podzieliła wspomnieniami, jeśli jeszcze żyje. Poproś też o dalszy ciąg- jesteśmy ciekawi. Przypomina mi to opowieść o Ignacym Krowiaku i jego rodzinie, gdzie też cudem wszyscy przeżyli – Wspomnienia dziadka Ignacego – tak samo opublikowane jak i Twojej babci- gdzieś w czeluściach internetu :)

  7. Mirosław said

    Wielki szacunek dla Babci, przeczytałem wszystko jednym tchem. Szkoda, że zdjęcia nie są widoczne w tekście. Moje korzenie po ojcu to Drohobycz, ale nigdy nie udało mi się wiele dowiedzieć. Serdeczności. Mirosław

  8. Ola said

    Pana Babcia to wspaniała osoba. Dziękuje za te wspomnienia. Przeczytałam i nie mogę przestać myślec o tamtych czasach. Wszystko tak opisane, ze czuje jakbym to widziała własnymi oczami. Niesamowite ile ludzie wycierpieli, teraz już nie będę narzekać na moje życie.

  9. Małgosia said

    witam gorąco
    to nie prawdopodobne ile ludzie przeżyli, czytałam rycząc jak bóbr, zaraziłam tą historią wszystkich znajomych, byli tacy którzy z wrażenia i strachu nie mogli doczytać do końca. Dziękujemy za poświęcenie czasu i opis przeżyć babci. Każdy kto narzeka powinien to przeczytać, czekam na książkę którą przekażę moim wnukom.
    pozdrawiam

  10. Agnieszka Koczenasz said

    Przeczytałam wszystko z zapartym tchem .Moja babcia była Ukrainką która przezyła „wielki głód” , z 9 osób wyszłyz piwnicy tylko dwie – Ona i jej brat Michaił . Później Babcię zabrali na „roboty” do Rzeszy blisko francuskiej granicy. Po wojnie na piechotę dotarła do Wrocławia , gdzie poznała dziadka , skończyła 7 klas i przyjęła chrzest. Nigdy w sumie nie chciała op0woiedziec co sie działo w tej piwnicy , wiem tylko , ze jedli zaprawę z ścian i wyszło ich tylko dwoje dzieci . Do końca zycia nie wyrzuciła zadnych resztek do kubla , a worek z mąką stał w szafie na 10 piętrze w bloku…. w razie czego…

  11. Adam Hlebowicz said

    Witam, jeśli mógłbym pomóc w wydaniu wspomnień Zofii Pawłowskiej, to chętnie służę. Są niezwykłe i godne ze wszech miar publikacji książkowej. Moja intencja jest całkowicie bezinteresowna, nie materialna. Jestem historykiem od lat zajmującym się tematyką Polaków i Kościoła katolickiego na Wschodzie.
    pozdrawiam

    Adam Hlebowicz

  12. Elzbieta Kot z Legnicy said

    Przeczytalam jednym tchem👍 Bardzo, bsrdzo dziekuje za kawal porzadnej historii. Nie mam korzeni kresowych od lat czytam wszystkie pamietniki i wspomnienia. Chyle czola przed panska Babcia i przed Panem wnukiem. Dziekuje bardzo. Mojej rodzinie Niemcy zrobili duzo krzywdy, oni i Sowieci byli siebie warci😕

  13. bartosz said

    Właśnie skończyłem czytać. Parę dni czytałem. Często zaglądając w necie po materiały historyczne. Nawet filmik tej osady z Jasnej Polany obrzejrzałem. Morał z tego, że ludzie stają się bestiami jeśli jakiś potwór nimi rządzi. ” To coś strasznego makabrycznego, ze człowiek staje się bezrozumną bestią. W zwyrodnialczych rękach człowiek staje się potworem…”.

  14. Bocian Danuta said

    Dobry wieczór
    Właśnie jestem w Chmielnickim, jako nauczyciel. Babcia Pana w jednym się trochę myliła. Polacy nie zatraci narodowości. Przyjechałam tu na ich życzenie. Od nich dostałam wspomnienia. W Greczanach też są osoby, które pamiętają… Serdecznie dziękuję za to, że mogłam to przeczytać. To bardzo wiele wyjaśnia.
    Pozdrawiam serdecznie z Chmielnickiego

Dodaj komentarz