W 1989 roku, gdy jeszcze nie byłem Szczurem Biurowym, lecz całkiem zwyczajnym studentem po dziekańskim i repecie, zobaczyłem, że jeśli nic nie zrobię ze sobą, to perspektywy są marne. Przedtem jeździłem do reichu co rok – gdy nastał Balcerowicz moja siła nabywcza zmniejszyła się z dnia na dzień dziesięciokrotnie i głód zajrzał w oczy. Postanowiłem zaradzić temu zjawisku: wziąłem urlop dziekański, wysupłałem resztę dojczmarek i kupiłem komputer. 386, zegar 25 Mhz, dysk 120 MB. Cudo. Do tego drukarkę HP laser jet IIIp. I skaner ręczny, czarno – biały. Na giełdzie na Grzybowskiej kupiłem soft: Windows 3.0, Corela 2.0, czysto pirackie kopie na dużych dyskietkach. Najgorzej było z Corelem. Na początku nie wiedziałem jak się robi linie proste, i żeby je narysować, robiłem kwadrat, a potem ściągałem jego krawędzie tak, że wychodził odcinek. Ale tak było przez pierwsze parę dni. Nauka poszła szybko. Zarejestrowałem działalność gospodarczą i miałem klientów. Słodkie czasy! Jeszcze nie było VAT-u, podatek dochodowy dopiero raczkował, wszystko było przed nami, ten faszyzm biurokratyczny też. Swoją firmę trzymałem oczywiście w domu. W jednym pokoju byłem ja z komputerem i drukarką, a w drugim trwała żona z dzieckiem. Czasem przychodzili klienci, jeden wdepnął w nocnik – to było niezłe :-) Pierwszym moim klientem był Pan Czesio, który mnie znalazł z ogłoszenia, bo oczywiście na początku dałem je do Wyborczej. Pan Czesio miał gazetkę z ogłoszeniami. Zrobiłem mu skład, zapłacił, poszedł, pojawił się po dwóch tygodniach z następną porcją. Po następnych dwóch tygodniach spytał się czy nie znam jakiejś drukarni, bo ta, co ją miał zaprzyjaźnioną, jest za droga. Wtedy zaproponowałem, że może znajdę mu drukarnię, a najlepiej gdybym w ogóle przejął skład i druk, a Pan Czesio zająłby się tylko akwizycją i dystrybucją. Powiedział, że pomyśli. I że przyjdzie w przyszłym tygodniu. Ja przez ten czas szukałem drukarni. O drukowaniu miałem pojęcie takie sobie, to znaczy wiedziałem, że jest, i dlatego nie chciałem iść do dużych firm. Jeszcze by się wydało, że jestem w branży od miesiąca. Pokręciłem się po naszym osiedlu – znalazłem drukarenkę w piwnicy starego budynku administracji. Wchodziło się tam po zniszczonych betonowych stopniach, obok węzła cieplnego, korytarzem, jaki budowano w komunistycznych blokowiskach – piwnice ze ścianami z cegieł ustawionych w ten sposób, że tworzy się ażurowa ściana z otworami. Na końcu korytarza była ta drukarnia. Pomieszczenie może ze 20 metrów kwadratowych, na środku romayor (taka maszyna drukarska) mnóstwo petów i Pan Zbyszek.
Nasze pierwsze spotkanie było dosyć dramatyczne – gdy wchodziłem do tej jego drukarni, Pan Zbyszek demonstrował pracownikowi 33 sposoby rzucania darta, czyli strzałkami do celu. Był właśnie przy 15, gdy drzwi służące za tarczę (a raczej zdjęcie Jaruzela w mundurze z baretkami orderów przypięte pinezkami do dykty) otworzyły się, no i pojawiłem się ja. Jaruzel był zupełnie posiekany, widać zawody odbywały się regularnie. Szpikulec strzałki przebiłby mi czaszkę gdybym był odrobinę wyższy. Tym razem udało się – przeniosło górą, odbiło się od półotwartych drzwi i wbiło we framugę.
Pan Zbyszek mógł drukować te pisemka – jakoś się dogadaliśmy. W trakcie dogadywania zużyliśmy trochę dogadywacza, bo bez tego się nie obeszło. Pierwszy nakład wyszedł dobrze, Pan Czesio był zadowolony z produkcji Pana Zbyszka.
Teraz ja musiałem nie dopuścić, żeby Pan Czesio poznał Pana Zbyszka, bo nie zarobię. W tym momencie moja humanistyczna i artystowska natura odebrała pierwszą lekcję kapitalizmu – zarabianie to pośredniczenie. Wszystko jedno, w czym, ale pośredniczenie.
Trudne to było wszystko. Parę razy klienci nie przyjęli mi nakładu czegoś tam, bo Pan Zbyszek coś spieprzył, ja byłem niedoświadczony i nie zauważyłem błędów, ale za to klient zauważył. Pewnego dnia, gdy stresujący kontakt z klientem zakończył się jednak sukcesem i dogadywaliśmy zapłatę za druk, a dogadywacz ulegał zużyciu, pracownik powiedział, że trzeba skoczyć po zagrychę, bo na sucho źle się dogaduje. To było jakieś pół roku po rozpoczęciu współpracy. Zaczynałem się poważnie obawiać o przyszłość mojej wątroby i o przyszłość w ogóle, bo jak tak dalej by szło, to wpadnę w dogadywanie, a nie w zarabianie. Właśnie wymyślałem fortel jak tu się wykręcić, gdy Pan Zbyszek szerokim gestem otworzył lodówkę, w której trzymał odczynniki do druku. Sięgnął do środka i wyjął zwój kiełbasy
– To jest zagrycha! Nie taką się woziło w stanie wojennym! Tym, kurwa – i tu pogroził w kierunku tarczy do darta – pierdolonym skurwysynom na złość.
Zastrzygłem uchem.
Od zawsze był taksówkarzem. Gdzieś tak pod koniec 78 roku kupił fiata 125p, od milicjanta z drogówki, który handlował z nim walutą. Ten fiat miał same zalety, ale jedną wadę: nie chciał palić w zimie. Dla taksówkarza pewne utrudnienie. Akurat nadszedł sylwester, 1 stycznia, i Zima Stulecia (nam nie trzeba Bundeswehry, nam wystarczy minus cztery), gdy okazało się ze fiacina ma tę wadę. Po nieudanym sylwestrze Pan Zbyszek postanowił podejść do sprawy całościowo. Poszperał po znajomych (jeszcze wtedy nie było wizytowników) i dowiedział się, że pod Białą Podlaską jest facet, który potrafi naprawić fiata tak, ze chodzi jak zegarek i w dodatku mniej pali!
Pojechał tam. Warsztat był nic nadzwyczajnego, w stodole. Gdy przyjechał, akurat było świniobicie. A jak świniobicie to i świniopicie. Skończyło się na tym, że mechanik mógł się zabrać za robotę dopiero dwa dni po przyjeździe Pana Zbyszka na miejsce, a fiat zupełnie się rozkraczył i nie było ruchu ani w te ani we wte.
W końcu się udało go naprawić, ale Pan Zbyszek zamiast dwa dni, był poza domem prawie dwa tygodnie. Poznał całą rodzinę mechanika, wszystkich pociotków i krewnych, a na pożegnanie dostał świnię. W bagażniku nie zmieściła się cała, mimo rozebrania jej po kawałku, więc miał mięso zawinięte na tylnym siedzeniu i z przodu.
Tak się zaczęła mięsna epopeja Pana Zbyszka.
Akurat dostawaliśmy wszyscy w dupę – rozkwitał kryzys końcówki Gierka. Mięsa w normalnych sklepach nie było. Żona Pana Zbyszka zaniosła do pracy koleżankom, zleciało się całe biuro. Po dwóch dniach świni nie było.
Pan Zbyszek rozpoczął żywot wędrownego masarzo-rzeźnika i baby z mięsem w jednej osobie, bo jego żona już nie chciała więcej pośredniczyć. Może się wstydziła? W każdym razie Pan Zbyszek raz w tygodniu jeździł w kierunku Białej Podlaskiej, odbierał zamówione świnie, czasem pomagał zarzynać, a czasem rozbierać tusze według zamówień klientów. Zajmowało mu to dwa dni, resztę tygodnia sprzedawał stałym klientom, w niedziele przerwa i od poniedziałku – od nowa.
Tak zszedł mu cały 79 i 80 rok, z tendencją wzrostową. W 80 roku, jeszcze przed Solidarnością, jeździł już we dwa samochody, razem ze szwagrem. Interes się kręcił coraz szybciej – nie mieli w końcu konkurencji, bo w państwowych sklepach były tylko kolejki.
Aż nadszedł 13 grudnia.
Przed świętami Pan Zbyszek zebrał dużo zamówień, wiec zamiast ruszyć w poniedziałek 14 grudnia, ruszył wcześniej, w czwartek 10-go. W dodatku szwagrowi, który był listonoszem na poczcie, cofnęli urlop, wiec zamiast w dwa samochody pojechał sam. Chciał być w poniedziałek z powrotem, w dwa dni rozwieźć zamówienia i jeszcze przynajmniej dwa razy tak obrócić przed świętami. A potem do połowy stycznia urlop, bo ludzie po świętach nie będą mieli ochoty nic kupować.
Tak wiec załadował się i pojechał w czwartek rano. Odebrał towar, w sobotę wieczór wylądował na końcu łańcuszka dostawców u mechanika, od którego wszystko się zaczęło.
Skręcili litra i poszli spać. Był mróz, mięso w samochodzie miało się dobrze.
Bladym świtem w niedzielę wsiadł w samochód i pojechał z powrotem. Zwykle jeździł skrótem przez las, żeby dostać się do szosy siedleckiej i dalej do Warszawy. Las był uczciwy, wysokopienna sosna, w lecie grzyby i jagody, zimą zające.
Mniej więcej w połowie skrótu, na środku leśnego duktu stał czołg. Pan Zbyszek zatrzymał się przed nim i wysiadł ze swego fiata. W czołgu otworzyła się klapa kierowcy i wynurzyła się głowa ze skośnymi oczami i w hełmofonie. Cisza była zupełna, silnik czołgu milczał, a „fiacina chyba się z wrażenia zesrał – jak powiedział Pan Zbyszek, celując Jaruzelowi strzałką do darta w oko w ciemnych okularach.
– Kuda ty jediesz? – zapytała głowa.
– Na Berlin – odpowiedział Pan Zbyszek i ugryzł się w język.
– To my w Germanii? Rebiata – głowa zwróciła się do wewnątrz – my kalco ujechali i apiat w Berlinie!
„O kuuuuurwa – pomyślał Pan Zbyszek.
Na słowa Głowy-w-Hełmofonie otworzyła się klapa na wieży i ze środka czołgu wyskoczyła reszta pancernych. Nie było psa, zauważył Pan Zbyszek w podrygach spanikowanej świadomości.
Czołgiści otoczyli przybysza. Wszyscy oprócz jednego byli Azjatami. Dowodził Rosjanin. Zgubili się, a mieli prikaz dojechać do jakiegoś punktu i tam poczekać, aż przyjdą rozkazy przez radio. Problem polegał na tym, że czołg się zepsuł i właśnie mijał dzień, jak stali w tym miejscu bojąc się użyć radia i wezwać pomocy, bo zarządzona była cisza radiowa. Politiczeskij rukowaditiel opowiedział im o wyjątkowych niebezpieczeństwach, jakie czyhają na nich w Polszy, gdzie Amerykańcy robią powstanie przeciwko sajuzowi sowieckich respublik. No i wsio sekrietna.
Przede wszystkim byli głodni. Pan Zbyszek ulitował się nad nimi, wyjął z bagażnika kawał świni i dał im. Dalej wszystko potoczyło się szybko – Sowieci wydobyli z czeluści czołgu 20-litrową bańkę i blaszane kubki, ognisko zaczęło wesoło płonąć, brakowało tylko harmoszki i Marusi. W bańce był kazionnyj trzystuprocentowy spirt, po którego zażyciu włosy się prostowały na sztywno.
Po spotkaniu z sowietami Pan Zbyszek nie był w stanie jechać dalej. Odczuwał pewien niepokój związany z tym spotkaniem, niepokój, który kazał mu jak najszybciej wracać do Warszawy. Z drugiej jednak strony, gdy zasiadł za kierownicą i chciał ruszyć, okazało się, że nie wie, gdzie ma przód, a gdzie tył. Czołg był unieruchomiony, po bokach drzewa, nie ma jak zawrócić. Sowieci widząc ten kłopot otoczyli fiata, zaparli się, podnieśli go i obrócili w miejscu. Pan Zbyszek rozczulił się i postanowił sprowadzić im swojego mechanika, który naprawi im ten czołg – kurzasz jego w lufę kopana mać, ruskie barachło!
Pojechał z powrotem, a sowiecki samogon jak paliwo rakietowe napędzał jego skołatany mózg.
Gdy zajechał pod dom mechanika, ten właśnie kończył kopanie w ogrodzie, w zmarzniętej ziemi, dołu, do którego zamierzał wtoczyć metalowe beczki ze spirytusem, trzymane do tej pory w stodole. Uniwersalny środek płatniczy jest zbyt cenny żeby stać na wierzchu w czasie wojny – tak uczy doświadczenie pokoleń.
„Ruskie! – krzyknął otwierając drzwi, chciał wysiąść z samochodu, podejść do mechanika i namówić go, żeby pojechał z nim naprawić czołg. Zaplątał się jednak we własne nogi i legł jak długi w zamarzającej kałuży.
Rodzina mechanika zamarła, wstrząśnięta, a potem rozległ się okrzyk najstarszego, starca z siwą brodą.
– Kobiety i dzieci do piwnicy! Józek – na dach, patrzeć z której strony idą. Szybciej zakopywać ten spiryt. Stodołę zamknąć i cisza. Franek – krowy i konie do lasu, nosa nie wychylaj.
Gdy Pan Zbyszek pozbierał się z kałuży, na podwórku nie było żywego ducha, jedynie w ogrodzie mechanik kończył zakopywanie dołu. Pan Zbyszek był u szczytu możliwości napędowych paliwa, które wchłonął wspólnie z nowymi przyjaciółmi. Podszedł do mechanika i zaczął go ciągnąć do samochodu. Na ten widok z domu wyskoczyła reszta rodziny i zaczęła ciągnąć mechanika w przeciwną stronę. Wyglądali jakby przeciągali zwłoki nad świeżym grobem. W zupełnej ciszy słychać było zawzięte sapanie, gdy rozległ się wreszcie głos najstarszego, który nadszedł podpierając się kosturem wielkości maczugi Herkulesa.
– Spokój kurwa ma być!!!
W tym momencie przeciążony mózg Pana Zbyszka przestał przetwarzać informacje i nastąpił kaniec filma.
Obudził się w ciemnościach z piramidalnym kacem. Chyba był w piekle – słyszał głos Jaruzela, a nad głową pełgał odblask ognia. Pozbierał się i z jękiem stanął na nogi.
Mechanik z rodziną oglądał telewizję, a pod kuchnią paliły się brzozowe szczapy. Był wieczór i nikt nie wiedział, co będzie dalej.
Trzeba było jakoś wrócić do Warszawy. Narady trwały dwa dni. Wieści z kraju były niejasne – telewizornia pokazywała koksowniki, których pilnowali uzbrojeni wojacy, Ruskich ani śladu. Wolna Europa buczała, a Głos Ameryki wył. W ogóle nie było wiadomo co robić. W końcu Pan Zbyszek postanowił wracać bez względu na to, co się dzieje. Ci cholerni komuniści nie mieli kiedy robić tej wojny, tylko akurat teraz, gdy on miał pełno zamówień przed świętami! A klienci czekają! Przecież nie poprosi o azyl w Białej Podlaskiej! Karrwa!
Wsiadł we fiata i pojechał. Pod siedzeniem trzymał 10 butelek uniwersalnego środka płatniczego, na tylnym siedzeniu siedział młodszy brat mechanika (zawsze to we dwóch raźniej), bagażnik miał po brzegi wypełniony towarem strategicznym, czyli rąbanką. Pojechali.
Białą Podlaską minęli leśnym skrótem. Po czołgu został wygnieciony ślad, koleiny tak głębokie, że fiat szorował brzuchem po ziemi, momentami zawisając czterema kołami w powietrzu. Jakoś dotoczyli się do szosy siedleckiej i z duszą na ramieniu Pan Zbyszek skierował dziób swojego okrętu w kierunku Warszawy.
Pierwszą rogatkę zobaczyli przed Siedlcami. W poprzek szosy stał Skot, obok koksownik i czterech żołnierzy. Była 7 rano, grudzień, blady świt. Przez zaszronione oddechami okna fiata Pan Zbyszek usiłował dostrzec, jakie to szarże pilnują koksownika, a żołnierze ze zdumieniem patrzyli na warszawską taksówkę zbliżającą się do nich na włączonych długich światłach.
Podjechał i odkręcił okno. Zanim żołnierze zdążyli podejść bliżej Pan Zbyszek wystawił głowę i zaczął wołać.
– Panowie, zróbcie przejazd, żona rodzi, trzeba szybko do szpitala! – szturchając kijem brata mechanika, owiniętego kocem z poduszkami, w damskiej czapce i wyszminkowanego na różowo. Brat mechanika zaczął jęczeć rozdzierająco, przez otwarte okno słychać było go było wyraźnie. Żołnierze patrzyli na siebie niezdecydowani, jeden z nich podszedł do samochodu i chwycił za klamkę, wtedy Pan Zbyszek szturchnął mocniej kijem do tylu, brat wrzasnął, bo kij trafił w słabiznę.
– Widzi pan, panie sierżancie, już rodzi!
Żołnierze cofnęli się przerażeni. Pan Zbyszek dodał gazu i znikli w zaczynającej się zadymce.
Po powrocie do Warszawy jasne się stało, że dalsze prowadzenie przedsięwzięcia będzie wymagało lepszej organizacji. Jak we wszystkim kluczowe były pieniądze i środki transportu. Kapitałem obrotowym były złotówki, które trzeba było szybko wydać, zanim za bardzo nie stracą na wartości. Lokatą – dolary, z wymiany u milicjanta.
Aby pojechać po towar, trzeba było mieć paliwo. Benzyna żółta, na którą jeździł fiacina, była nie do zdobycia. Taksówkarze mieli przydziały, które przy trybie pracy Pana Zbyszka starczały na tydzień. Póki co, to ruch samochodowy był wstrzymany, ale Pan Zbyszek patrzył perspektywicznie. Do tej pory tankował w znajomym Cepeenie, o którym wiedział, ze chłopcy dolewają do podziemnych zbiorników wodę (w umiarkowanych ilościach, żeby nie było tak zupełnie na bezczelnego), a z tego, co zaoszczędzili sprzedawali prywatnie znajomym. Ale teraz Cepeeny były zamknięte dla zwykłych ludzi, a ten znajomy Cepeen był właśnie dla zwykłych ludzi. Te otwarte – dla korpusu dyplomatycznego na Placu Unii Lubelskiej i dla taksówek przy Wery Kostrzewy, były nie do podejścia – cały czas stał tam fiat z dwoma antenami, znaczy się ubowcy, a cepeeniarze bali się własnego cienia. Więc po pierwsze, trzeba było zmienić samochód na diesla, bo ropę można było łatwiej załatwić u autobusiarzy, a po drugie – wymyślić bezbolesny sposób dotarcia do dostawców i powrotu do Warszawy. Takiej prowizorki jak po 13 grudnia Pan Zbyszek nie chciał już uprawiać, bo za dużo nerwów to go kosztowało, a chciał dożyć 100 lat.
To nie był koniec komplikacji.
Na wyjazd z miasta trzeba było mieć zezwolenie z Dzielnicowej Rady Narodowej. Poszedł tam nawet, ale jak zobaczył ten tłum ludzi kłębiących się jeszcze przed wejściem, dał sobie spokój. Mógł wprawdzie znaleźć którąś spośród urzędniczek, ale czas był mało sprzyjający, wszystkie się trzęsły, a na babę z mięsem nie mógł póki co zafunkcjonować, bo zomo stało przy wejściu i sprawdzali pakunki.
Pozostało jeździć na krzywy ryj, byle tylko mieć odpowiednią walutę, a w czasie wojny jedyną bezpieczną walutą są spirt i fajki. No i dolary, ale tutaj była kicha, bo komuniści zablokowali konta A w banku PKO no i Pan Zbyszek nie mógł uruchomić swoich zasobów, gromadzonych pracowicie w kontaktach z milicjantem.
Trzeba było samemu wyprodukować uniwersalny środek płatniczy, i to w takich ilościach, aby przedsięwzięcie mogło funkcjonować. Do produkcji potrzebne były: cukier, woda, drożdże, i energia. No i miejsce w którym to się będzie odbywać. No i jeszcze butelki.
O butelki akurat było najłatwiej: w sklepach był tylko ocet, a kształt butelki był taki sam jak żytniej wyborowej, z inną nalepką. Żytnia z kłoskiem była na kartki, ocet bez. Równe półki z octem we wszystkich sklepach.
Wody miał do woli – wystarczyło odkręcić kran.
Drożdże – jedna z jego klientek była księgową w piekarni praskiej, więc miał nadzieję, że coś się da zrobić.
Cukier – z kartkowymi dwoma kilogramami mógł się ugryźć w nos, a nie myśleć o przetrwaniu na konkurencyjnym rynku bab z mięsem.
Tak więc piętrzyły się przed nim trudności. Zapasy finansowe kurczyły się, klienci czekali na dostawę towaru przed świętami, do tego Godzina Milicyjna od 8 wieczór do 6 rano – niezły pasztet.
Z benzyną miał chwilowo rozwiązany problem – sąsiad, który i tak nie mógł jeździć, zgodził się za mięso sprzedać mu 3 kanistry 20 litrowe, które trzymał w piwnicy obok, a które śmierdziały jak nieszczęście. Wystarczy na jeden kurs.
O uniwersalny środek płatniczy było trudniej. Jednak w sukurs przyszli komuniści i system kartkowy. Miał ciotkę, która miała ze sto lat. Znała czerwonego od podszewki, bo przeżyła pierwszych bolszewików w Kijowie (1920 rok), drugich i trzecich we Lwowie (1939 i 1944), wiec jak tylko nastała Solidarność, zaczęła kupować ze swojej emerytury wódkę i papierosy – póki jeszcze były w wolnej sprzedaży, a potem skrupulatnie wykupywała cały przydział, mimo że ni pijot ni kurit. Z doświadczenia wiedziała, czym się to skończy, no i teraz się przydało. Zebrała chyba ze sto butelek, no i z jakieś 200 metrów papierosa. 200 metrów dlatego, że kartkowe papierosy sprzedawano nie pocięte, jakoś tak wyszło, że ciotka wystała w kolejce papieros (a nie papierosy), który wyglądał jak biała zwinięta luźno linka – trzeba go było dopiero pociąć.
Tymczasowo problem finansowy był rozwiązany.
Pozostało jeszcze znaleźć sposób na zdobycie cukru do produkcji uniwersalnego środka płatniczego. Tutaj pomógł mu przypadek. Odbierając drożdże z piekarni (księgowa załatwiła mu lewy przydział na fikcyjny dom dziecka w Koziej Wólce), zobaczył puste papierowe worki po cukrze. Magazynier powiedział, że palą je na podwórku. Pozbawił ich tego kłopotu.
Związał worki i wsiadł do autobusu, trzymając w jednej ręce 10 kilogramów drożdży, a w drugiej kłąb worków po cukrze. Na przystanku zatrzymał go patrol zomo. Nie widział ich wprawdzie zza worków, ale to, że zomo, poznał po innym odcieniu moro – zomowcy mieli mundury niebieskawe i czarne buty, a żołnierze brązowe buty z opinaczami i moro w odcieniu zielonym. I orzełki na czapkach były różne – wojskowe były z tarczą Ateny, trochę podobne do przedwojennych, tyle ze bez korony, a milicyjne to zwykła komunistyczna kura w przysiadzie.
Zomowcy dziwili się, po co mu tyle worków. Powiedział im, że to na rozpałkę. Puścili go.
Worki były połową sukcesu.
Ruszył w piątek, 18 grudnia, chciał wrócić 21 i mieć jeszcze dwa dni na dostarczenie towaru klientom przed świętami.
A potem spokój!
Godzina kończyła się o 6 rano. Pod przednim siedzeniem miał schowany uniwersalny środek płatniczy, w bagażniku papierowe worki, na plecach stracha i nadzieję, że chyba go nie zabiją. Ruszył na Siedlce.
Najważniejsze było przejechać przez miasto. Tutaj pomagał taksówkowy kogut na dachu. Patrole na ulicach jakoś się nie czepiały, gorzej było z posterunkiem przy Muzeum Wojska Polskiego przy wjeździe na Most Poniatowskiego.
Widzieli go z daleka, bo nikt nie jeździł. Już na wysokości ronda przy komitecie centralnym zobaczył, że przy koksowniku, obok przyczółka mostowego, nastąpiło poruszenie – zobaczyli go. Było ich czterech, z kałaszami przewieszonymi na luźnym pasku na plecach.
Powoli zbliżał się, jadąc na drugim biegu. Lewą ręką odkręcał okno, a prawą sięgał pod siedzenie. Samochód toczył się w koleinie wyjeżdżonej przez autobusy. Gdy podjechał do żołnierzy stojących przy wjeździe na most, nacisnął sprzęgło i zdjął nogę z gazu. Było zimno, a żołnierze zmarznięci. Gdy do nich się dotoczył, wystawił przez okno rękę z butelką i czekał, co będzie dalej.
Żołnierz rozejrzał się szybko, chwycił zręcznie butelkę, wsunął za pazuchę. Droga była wolna. Do następnego posterunku. Poprzednim razem Pan Zbyszek naliczył 7 posterunków w samej Warszawie, nie licząc tych na szosie do Białej Podlaskiej. Miał w samochodzie odpowiednią ilość szklanych przepustek, byleby tylko nie natknąć się na jakieś szarże albo i samego Jaruzela, którego pokazywali w telewizorni jak robi inspekcje. Niech to szlag!!!
Podczas tej wyprawy fiacina po prostu zdechł.
Zamówiony towar został zarżnięty, rozebrany i zapakowany. Samochód przyjemnie ciążył bagażnikiem do tyłu. W Sokołowie Podlaskim Pan Zbyszek wymienił w cukrowni 5 pustych worków po cukrze na pięć pełnych. Worki wymieniał cieć na bramie.
Cukru nie było w handlu dlatego, że nie było worków. Worków nie było bo nikt ich nie produkował. Za produkcję worków odpowiadała urzędniczka w ministerstwie przemysłu papierniczego, a za produkcję cukru – urzędniczka w ministerstwie przemysłu przetwórstwa rolniczego. Od dwóch miesięcy jedna była na urlopie macierzyńskim, a druga miała wszystko w nosie, bo mąż ją zdradzał i była w trakcie rozwodu. Ponieważ wszyscy się przyzwyczaili do tego, że niczego nie ma, nikt nie pytał, dlaczego nie ma worków i dlaczego nie ma cukru. I dlatego cieć w Sokołowie Podlaskim mógł dorobić do pensji napełniając łopatą przywiezione przez Pana Zbyszka worki. Wyszło po flaszce za sztukę.
Samochód był zapakowany po brzegi. Mięso w bagażniku, worki z cukrem ustawione pionowo za przednimi fotelami i na tylnym siedzeniu – razem 550 kilogramów. Tylny resor piórowy był zupełnie plaski, prześwit obniżył się o dobre 5 centymetrów.
Za Mińskiem Mazowieckim wskaźnik temperatury wychylił się na maksa i tak został. Kłęby pary buchały spod maski silnika. Pan Zbyszek bez patrzenia wiedział co się stało: pękła gumowa rura od bloku silnika do chłodnicy. Całe borygo wylało się pod samochód i kwita.
W najbliższej chałupie przydrożnej nabrał wody do wiadra i wlał do chłodnicy. Pękła górna rura, wobec czego nalać się jeszcze dało. Pompa będzie tę wodę wyrzucać, ale trudno. Odpalił i ruszył. Po dwustu metrach strzałka temperatury znów na maksa. Poczekał aż ostygnie. 10 minut. Znowu odpał i znowu 200 metrów. 10 minut przerwy, dolanie wody i abarot s naczała.
10 kilometrów jechał 9 godzin. Po dziesiątym kilometrze rozrusznik już nie obrócił silnika. Nawet nie rzęził, wskazówka prądu pokazywała, że akumulator był w porządku. Silnik nie dawał się obrócić. Zatarł się.
Zbliżała się Godzina, a do Warszawy był jeszcze kawał drogi. W zapadającym zmierzchu fiacina świecił żałośnie światłami pozycyjnymi, zaczynała się zadymka.
Pan Zbyszek szykował się do spędzenia nocy na szosie, gdy zobaczył gdzieś daleko z tyłu światła samochodu, które zbliżały się szybko mimo zadymki. Wyskoczył na jezdnię i zaczął machać. W miarę jak światła się zbliżały, machał coraz wolniej. Gdy były już całkiem blisko z ciemności rozróżniał już kształt pojazdu i słyszał silnik. Diesel, 180 koni, osiem cylindrów. Cztery osie, napęd na wszystkie koła (8×8), wspomaganie kierownicy, ceratowa tapicerka, ręczna kontrola wtrysku, CKM 7,62 w standardzie.
Zatrzymali się przy nim. Otworzyła się klapa i wyskoczył jeden z żołnierzy. Starszy szeregowiec.
Pan Zbyszek patrzył na niego, jak podchodzi, światło reflektorów dawało po oczach. Dogadali się szybko – po flaszce na głowę. Dociągną go do Warszawy pod dom. Wypłata z góry. Pan Zbyszek znowu sięgnął do kasy pod przednim siedzeniem. Żołnierze podali linkę holowniczą. Pan Zbyszek zaczepił ją pod silnikiem, robiąc pętlę i przekładając przez dwa pręty osłaniające miskę olejową. Linka była krótka, ze dwa metry. Zaczepili ją o hak na wierzchu korpusu z tylu skota. Była napięta jak struna.
Ledwie zdążył wskoczyć za kierownicę, kiedy skot ruszył. Napięta linka uniosła przód samochodu do góry, tak że przednie koła zawisły w powietrzu. Tył fiata obniżył się i Pan Zbyszek słyszał jak spód bagażnika, rura wydechowa i tłumik szorują o jezdnię. Pojechali. Na prostych odcinkach fiacina utrzymywał się w linii za skotem, na zakrętach wynosiło go na bok. Pan Zbyszek siedział z założonymi rękami, bo kierownica mogła się przydać jedynie do podparcia gazety. Było za ciemno żeby czytać.
Jechali sześćdziesiątką, przed sobą Pan Zbyszek widział tylne światła transportera. Przejechali przez puste miasto, fiacina z uniesionym do góry nosem leciał jak latawiec na plaży. Gdy dojechali przed blok Pana Zbyszka fiat miał zezowate spojrzenie – stalowa lina wgięła pas przedni, tak że maska silnika była uniesiona do góry, a grill przed chłodnicą cofnięty. Z tyłu rurę wydechową i tłumik starło, a w spodzie bagażnika była dziura. Na szczęście towar się nie wysypał – zatrzymała go felga koła zapasowego. Ale opona już się nie nadawała do niczego, najwyżej na nowe sandały. Boki też były obite, bo parę razy na zakręcie wyniosło go na pobocze tak daleko, że zaczepił o betonowe słupki kilometrowe, a raz nawet o znak drogowy.
Odczepili go i pojechali, wydmuchując na pożegnanie kłąb spalin z dwóch bocznych rur wydechowych. Padał mokry śnieg. Spaliny diesla i odwilż – zapach stanu wojennego.
http://www.szczurbiurowy.com/?page_id=94